A do ślubu będę jechała konno. – Ślub wymyśliła w szczegółach. Będzie wyjątkowy, w końcu jeden jedyny. Ze stajni w rodzinnym Gałkowie wyjechała powoli. Piękna, w białej sukni i oficerkach, na ukochanym Paradoksie. Karolina Ferenstein, właściwie Malina, jak mówią bliscy, zna go od źrebaka. Po latach wspólnych treningów rozumieją się bez zbędnych gestów. Przeszli ledwie parę metrów. Goście zebrani pod lasem z oddali obserwowali, jak czarny koń drepcze w miejscu. Karolina przez chwilę próbuje zmusić go do ruchu i nagle zawraca. Rozmyśliła się? Nie ona. Ale kto mógł przypuszczać, że zwierzę, które słuchało jej od maleńkiego, zbuntuje się po raz pierwszy tego dnia, kiedy będzie odprowadzać swoją panią do ołtarza.

Reklama

***

Poniedziałkowy poranek na warszawskim Mokotowie. Wczoraj wrócili z Mazur, wszyscy razem. Przez ostatnie lata często za sobą tęsknili. Od pół roku Piotr Kraśko już nie krąży po świecie, prowadzi główne wydanie „Wiadomości”, a Malina musiała zmienić swoje mazurskie życie na warszawskie. W niedzielę w nocy przyjeżdżają do Warszawy, a w piątek torby z powrotem do bagażnika i kierunek Gałkowo. Kiedyś żyli na dwa domy, teraz nie chcą tracić ani jednego wspólnego śniadania. Razem czytają gazety, chodzą po bułki, a potem z małym na plac zabaw. – Te moje podróże są trochę karkołomne – żartuje Karolina Ferenstein. W samochodzie są wszystkie rzeczy Kostka, pieluszki, kaszki, ukochany pluszak, w przyczepie zawsze dwa, czasem i trzy konie. Bo nie ma dnia bez treningu.

Zobacz także

Lubią to swoje mokotowskie mieszkanie, ale prawdziwy dom jest w Gałkowie. To tam na dobre postanowili rozpakować walizki. Choć Piotr Kraśko lubi być w drodze, na Mazurach jest naprawdę u siebie. Zjeździł świat. Relacjonował wojnę w Rwandzie, Libanie, tsunami w Tajlandii, zamachy bombowe w Londynie, „pomarańczową rewolucję” w Kijowie. A marzył o reżyserii teatralnej. Poszedł na teatrologię. – Wciągnęła mnie telewizja, studiów nie skończyłem – mówi dziś.

W telewizji od czternastu lat. Był korespondentem w Rzymie, potem w Waszyngtonie. Zawsze wystarczał mu skromny hotel. Biurko do pracy i łóżko. To przy Malinie zrozumiał, co znaczy tęsknić za własnym kątem.

***

Poznali się w Gałkowie. Dziesięć lat temu przyjechał uczyć się jazdy konnej do stadniny, którą Karolina Ferenstein prowadzi z rodzicami. Nie od razu trafił do niej. Malina trenuje tylko tych, którzy już dobrze jeżdżą. „Znowu leży”, śmiała się. Ale imponował jej. Uparty był. Ona związana z innym, on żonaty. Z czasem się zaprzyjaźnili, ale nic więcej. Malina: – To musiał być śmieszny widok. Najczęściej coś do siebie krzyczeliśmy. Ja: „Biodra do przodu!”.

I natychmiast jego ostry komentarz: „Jakie biodra? Facet nie ma bioder! Co ty opowiadasz?!”
Wystarczał drobiazg, by iskrzyło. Potem ona się rozstała z partnerem, on rozwiódł. Nie wiedzą, jak i kiedy stawali się sobie coraz bliżsi, bardziej niż myśleli. Bez przerwy jeździł do niej z Warszawy. Te kilometry, dwieście z kawałkiem, zna już na pamięć. Trzy godziny, dwie i pół, czasem może krócej. Czekała.

Karolina Ferenstein dorastała na Mazurach. Pamięta takie zimy, kiedy śnieg zasypywał drogi, a okna ich domu pokrywał lód. W ostatnie mrozy w stajni zamarzły rury, dla stu koni trzeba było nosić wodę w wiadrach. Lubi tę pracę, nie przeraża jej taka codzienność.

Kobiety w jej rodzinie są twarde. Matka Maliny przyszłego męża poznała w klubie jeździeckim, dla niego rzuciła miasto. On zdobywał mistrzostwa, ona zajmowała się domem. Gałkowo ma siłę, której trudno się oprzeć. Babcia Maliny miała osiemdziesiąt lat, kiedy postanowiła sprzedać dom w Warszawie. Zwiedziła pół świata, a potem przyjechała na Mazury. Jest architektem, buduje w okolicy domy.

Ferenstein to nazwisko z czołówki polskich amazonek. Aby w niej być, Malina trenuje codziennie. – Nie znam innego życia – opowiada. – Żeby odnieść sukces, jak w każdym sporcie, trzeba zapłacić wysoką cenę, cenę dzieciństwa. Inne dzieci po szkole szły się bawić, ona trenowała. I nie była to godzina czy dwie dziennie.

***

Piotr Kraśko dzieli teraz swój świat. Gałkowo to spokój, Warszawa – adrenalina. W informacjach zawsze coś się dzieje, tam zawsze są emocje. Po pracy często idą jeszcze razem pogadać o wydaniu. – Gdy byłem w Stanach, bardzo mi tego brakowało.

W „Wiadomościach” naprawdę mamy świetny zespół. Razem się o coś kłócimy, potem razem śmiejemy. Takie poczucie zespołowości w pracy jest mi bardzo potrzebne.

Ale ma dystans. – Kiedy jesteś dziennikarzem, zwłaszcza w Telewizji Polskiej, po pewnym czasie nabierasz przekonania, że do pracy nie można się strasznie przywiązywać. Dziś się ją ma, ale czy jutro?
Na wizji idealnie skrojony garnitur, dobrany krawat. Tam Piotr jest nienaganny. A w Gałkowie buty znów całe w błocie. Kiedy zamyka drzwi mazurskiego domu, wszystkie problemy zostawia za progiem. Rzadko mówi w domu o pracy. Zawsze chętnie pogada z sąsiadami. Prawda jest taka, że fantastycznie odnajduje się w wiejskiej rzeczywistości. Ma swój świat. I szybko go sobie stworzył.

***

Za to ten wspólny układali powoli. Po raz pierwszy tylko we dwoje wyjechali pięć lat temu. Do Tajlandii. Na sylwestra. Ale kiedy wylądowali, uderzyło tsunami. Ona została na bezpiecznej wyspie, on poleciał dalej, na Phuket, i nadawał relacje dla „Wiadomości”. Zdążył wrócić tuż przed północą 31 grudnia. I teraz już zawsze wraca. Choć Malina ma świadomość, że mężczyźnie trzeba zostawić przestrzeń, czasem jednak i jej puszczają nerwy. – Tydzień przed naszym ślubem Piotr pojechał do Stanów...

Relacjonował prawybory, kiedy usłyszał, że nadciąga huragan. Jak wcześniej „Katrina”, mógł ponownie uderzyć w Nowy Orlean. Zadzwonił: „No wiesz, mam nadzieję, że zdążę z powrotem, bo już się szykujemy na wyjazd do Orleanu”. Malina: – Ależ byłam zła. To ja postanowiłam, że zrezygnuję z międzynarodowych zawodów jeździeckich, żeby mieć pewność, że nic sobie nie złamię, a on chce jechać i gonić jakiś huragan? Dobrze, myślę, w takim razie ja też jadę.

***

O tym, że Malina jest w ciąży, Piotr dowiedział się przez telefon. Nie chciała czekać z wiadomością, a on był w Waszyngtonie. Na poród też zresztą nie zdążył. Kiedy zadzwoniła, mówiąc, że to już, u niego za oceanem był środek nocy. Nie był potem pewien, czy ten telefon mu się nie przyśnił. Rano złapał samolot do kraju. Ale niedługo potem znów musiał wyjechać. Kiedy zobaczył syna po trzech miesiącach, nie od razu wiedział, co ma robić. Czy Malina ma żal? – Wszystko nadrobił – mówi z uśmiechem. – Dziś to ja mam czasem w sobie zazdrość, że mama jest do prozaicznych spraw: ubrać, wytrzeć nos. A tata? To jest dla Kostka istny szał. Dziś rano dali koncert karaoke.

Mógłby godzinami patrzeć na Kostka, ale przyznaje, że jedno z najcudowniejszych doświadczeń to obserwowanie kobiety, która staje się matką. – A u Maliny to stało się od razu. Skąd ona to wiedziała?

Jej życie to improwizacja. Na wsi raz koń zachoruje albo wszystkie gdzieś z pastwiska uciekną. Bywa ciężko. – A dziecko? Czy to coś trudnego? Wystarczy spojrzeć w te niebieskogranatowe oczy.

A on? Co czuł, kiedy na lotnisku w Nowym Jorku po kilku tygodniach rozłąki zobaczył Malinę z dzieckiem na ręku? – Byłem w szoku – śmieje się. Teraz sam ma coraz częściej wrażenie, że dokładnie wie, czego chce syn. Oboje zgodnie przyznają, że zostanie rodzicami było ważniejsze niż ślub. To jeszcze bardziej wiąże.

Dlaczego tak długo ze ślubem zwlekali? – Bo obydwoje się trochę baliśmy – mówi Malina. – Piotr był już raz wcześniej żonaty, ja też nie byłam najmłodszą panną młodą. Martwiłam się, czy coś się między nami nie zmieni, czy nie stracimy spontaniczności?

W podróż poślubną pojechali do Rzymu, stamtąd do Toskanii. – Cztery dni. Patrzyłam na bajkowe otoczenie dookoła, myśląc: „Za cudownie”, ale powoli okazywało się, że niczego nie zgubiliśmy. Jesteśmy rodziną i jest namiętność.

***

Chętnie wracają do tamtych chwil we wspomnieniach. Ale są i takie, o których woleliby zapomnieć. Zawody. Malina skacze przez przeszkodę. I nagle leci głową w dół, prosto na drewniane belki. Upadku nie pamięta, ani tego, co było potem. Traci przytomność. A kiedy ją odzyskuje, nie pamięta nic – ani Piotra, ani tego, że ma kilkumiesięczne dziecko. Na szczęście wraca do siebie.

Nie rezygnuje z treningów. Niedawno skończyła trzydzieści lat, a dla jeźdźca dopiero czterdziestka to szczyt formy. W ubiegłym roku w Sopocie w prestiżowych eliminacjach do mistrzostw Europy seniorów zajęła dobre dziewiąte miejsce.

Kiedyś to ona jeździła za Piotrem. Konstanty, zanim skończył rok, siedem razy podróżował pomiędzy kontynentami. Teraz to Piotr jeździ z Maliną na zawody. Na razie tylko w weekendy.

Bez dwóch zdań najlepiej im w domu. Na razie mieszkają z rodzicami i babcią Maliny. Niedługo na wsi stanie ich własny dom. – O, tam – pokazuje Piotr – niedaleko, pod lasem.

Od dziecka marzył o ucieczce za miasto. – Większość życia spędziłem w bloku na warszawskim osiedlu Za Żelazną Bramą – opowiada. W jego pokoju mieściło się tylko łóżko. Kiedy wstawał i rozprostowywał ręce, dotykał palcami ścian. Dopiero w Gałkowie poczuł, co znaczy żyć w zgodzie z naturą. I tak naprawdę z rodziną. – To fantastyczne.

O tym, co ważne, nie potrafią milczeć. – Pamiętam moją babcię, która obraziła się na dziadka, bo nie chciał z nią iść do kina – opowiada Piotr. – „Jak to? Ty go prosiłaś, a on odmawiał?”, dopytywałem. „Nie, ja mu nic nie mówiłam. Ale jakby mnie kochał, toby się domyślił, że chcę iść do kina”. To była logika babci.

U nich nie ma trudnych tematów. Coraz częściej rozmawiają o drugim dziecku. Bo przecież Konstanty nie może być jedynakiem.

W Gałkowie jeden sąsiad ma czternaścioro dzieci, drugi niewiele mniej. – Moim idolem jest ten drugi – śmieje się Piotr. – Urodziło mu się kolejno ośmiu synów, ale on wciąż chciał mieć córkę i w końcu się urodziła jako... dziewiąta z rodzeństwa. Wspaniała męska determinacja.
I co na to powie Malina?
– No nie! Ja w tym biciu rekordów nie biorę udziału.

Tekst Monika Kotowska
Zdjęcia Iza Grzybowska/Makata
Stylizacja Jola Czaja
Asystentka Agnieszka Dębska,
Kasia Antonik
Makijaż Paweł Bik/ArtDeco
Fryzury Łukasz Mozolewski/D’vision
Scenografia Piotr Czaja
Produkcja Elżbieta Czaja
Współpraca Anna Wierzbicka

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama