28-letnia Chelsea jest ulubienicą Ameryki. Dorastała na oczach milionów Amerykanów, od podszewki poznała życie w Białym Domu i z brzydkiego kaczątka przeistoczyła się w piekną, pewną siebie kobietę. Mówiąc krótko: spełniła amerykański sen. Tylko czy to wystarczy, by przekonać wyborców, by głosowali na matkę?

Reklama

Mniej więcej w połowie grudnia Chelsea wydrukowała pismo z prośbą o urlop i poszła do szefa Avenue Capital Group, gdzie od ponad roku pracuje. Prośba była dość dziwna, bo urlop na wniosku został wpisany właściwie bez dat, to znaczy wiadomo było, że musi zacząć się jak najszybciej, najlepiej już, tego samego dnia, ale nie wiadomo, kiedy miałby się skończyć. Chelsea nie musiała jednak długo się tłumaczyć. Wystarczyło jedno słowo – wybory. Szef zrozumiał. Wiedział, z kim ma do czynienia, kiedy przyjmował córkę Clintonów do pracy. Poza tym firma od lat wspierała finansowo demokratów. Tym razem na konto wyborcze Hillary również wpłynęła potężna dotacja. Teraz trzeba było tylko oddelegować jednego z pracowników. Do tej pory Chelsea nie wykorzystywała w pracy swojej uprzywilejowanej pozycji. Wprost przeciwnie – chciała udowodnić, że na to, gdzie teraz jest, zasługuje nie tylko ze względu na nazwisko. Koledzy i koleżanki zza biurka zawsze twierdzili, że do pracy zazwyczaj przychodziła pierwsza, a wychodziła ostatnia. Teraz jednak musiała iść na długi urlop. Bezpłatny i tak naprawdę bardzo pracowity. Mama poprosiła ją o pomoc. Chelsea miała być pomostem łączącym ją ze światem młodych, którzy w prawyborach masowo stawiali na Obamę.

Nowa twarz matki
Chelsea jest w tej chwili jedną z najważniejszych osób w sztabie wyborczym Hillary. Towarzyszy matce nie tylko we wszystkich ważnych spotkaniach – zarówno z wyborcami, jak i politykami. W jej imieniu sama objeżdża również studenckie kampusy. Odwiedziła ich już ponad 70. Zdarzają się dni, kiedy pięć razy jedzie na lotnisko i wsiada do samolotu, starając się zdążyć na kolejne spotkanie. Jej plan dnia uległ drastycznej zmianie. Wstaje najpóźniej o szóstej rano, nie kładzie się przed dwunastą. Nie ma czasu na jogging, basen czy modny fitness. Mimo że na urlopie, właściwie cały czas jest w pracy. Obdzwania superdelegatów, umawia spotkania, przygotowuje przemowy. Dopóki trwa wyścig Hillary – Obama, nie może liczyć na wolny weekend. Na czas kampanii prywatne życie zawiesiła na kołku. Ci, którzy pamiętają ją sprzed kilku lat, kiedy podczas publicznych wystąpień nieśmiało wyglądała rodzicom zza pleców, nie będąc w stanie wydukać z siebie nawet „Hello!”, nie mogą wyjść z podziwu. Po trochę niezdarnej, niezbyt urodziwej, a przede wszystkim chorobliwie nieśmiałej nastolatce z aparatem na zębach nie został nawet ślad. Kiedy Chelsea wychodzi na mównicę, wygląda jak młoda pani polityk, która właśnie rozpoczęła karierę. Dobrze dobrane ubrania, pewna siebie mina, stanowczy ton głosu. Jednak na pytanie o to, czy myśli o „karierze solowej”, odpowiedź na razie ma jedną: „Jestem tu, by występować w imieniu mojej mamy, Hillary”.

Chelsea nie boi się trudnych pytań. Podobnie jak jej matka, ona też zawsze jest świetnie przygotowana. Trudno ją zaskoczyć. Wie, że – by przekonać do Hillary studentów – musi przedstawić nową, nieznaną dotąd, bardziej ludzką twarz matki. Dlatego chętnie opowiada rodzinne anegdoty. „Jest kompletnie uzależniona od serialu »Chirurdzy«. Kiedyś siedzieliśmy razem z moim ówczesnym chłopakiem przy rodzinnej kolacji, kiedy w pewnym momencie zauważyłam, że obydwoje z ojcem zerkają nerwowo na zegarki. Pomyślałam: O rany, czyżbym była aż tak nudna? Ale bez względu na wszystko mają tylko mnie jedną, mogą więc poświęcić mi trochę czasu. W końcu się przyznali, że zbliża się godzina emisji ich ulubionego serialu i bardzo chcieliby szybko zwinąć się do domu”. Ale Chelsea jest przygotowana również na pytania o konkrety. Potrafi logicznie opowiadać i o armii, i o służbie zdrowia, o podatkach, wojnie w Iraku. Jedyne, o czym nie chce mówić, to o sobie.

Precz od mojego życia
Niektórzy doradcy z kręgu pani senator twierdzą, że decyzja o tym, czy wspierać matkę w kampanii, wcale nie była dla Chelsea czymś oczywistym. Córka Clintonów nigdy nie była kimś, kto dobrze czuje się w świetle reflektorów. Kiedy jej rodzice wprowadzali się w 1993 roku do Białego Domu, Hillary pytała byłą prezydentową, Jackie Kennedy, o radę w kwestii wychowywania córki w nowych warunkach. Ta doradziła, by przede wszystkim chronili ją przed dziennikarzami i nie pozwalali jej zachłysnąć się nową, uprzywilejowaną pozycją. Ta zasada obowiązywała Chelsea aż do teraz. Ponieważ zależało jej na prywatności, szkołę średnią kończyła w Stanford w Kalifornii, a na studia wybrała się śladami ojca za ocean, do Oksfordu. Byle dalej od Białego Domu i od świata, który przez wiele lat uważał ją za cel strategiczny numer jeden. Dla amerykańskiej prasy zawsze była za gruba, za brzydka, miała nie takie włosy, nie taki uśmiech. Nieraz gospodarze talk-show opowiadali niewybredne dowcipy, z których wynikało jasno, że córka prezydenckiej pary jest najbrzydszą dziewczynką w Stanach. Z drugiej strony dla ekskluzywnych magazynów typu „Vogue” czy „Vanity Fair” zawsze była łakomym kąskiem. Jednak nigdy nie zgodziła się na sesję czy prywatny wywiad. Każda z poważnych amerykańskich gazet wysyłała do niej swoich najlepszych reporterów. Na próżno.

Zobacz także

Tej zasady Chelsea trzyma się do dziś. Kiedy w imieniu matki występuje na studenckich kampusach, z chęcią odpowiada na pytania, ale tylko studentom. Aby uniknąć na widowni dziennikarzy, terminy spotkań podawane są w ostatniej chwili i ogłaszane tylko lokalnie. Chelsea odmawia każdemu, kto ma jakikolwiek związek z prasą. Bez względu na to, czy jest to nastolatek, który chce zadać jej trzy pytania do szkolnej gazetki, czy dziennikarz o znanym nazwisku, który chciałby zrobić z nią wywiad do „New York Timesa”. Twierdzi, że jeśli tylko uchyli odrobinę drzwi prywatności, dziennikarze wejdą w jej życie z butami. I pewnie ma rację. Zbyt dobrze pamięta czas, kiedy zdjęcia Clintonów były na okładce wszystkich światowych gazet i ile musiała wycierpieć tylko dlatego, że jej ojciec okazał się bawidamkiem, niewiernym mężem i kłamcą.

Każdy ma swój bunt
Chelsea unika sytuacji, które mogłyby sprawić, że stałaby się ciekawym obiektem dla fotografów. Nie bywa w modnych klubach, nie przyjmuje zaproszeń na przyjęcia, gdzie spotyka się nowojorska śmietanka. Na jej obecność mogą liczyć tylko organizatorzy imprez związanych z baletem. Chelsea zasiada w zarządzie School of American Ballet. Moment, kiedy w czasie studiów w Wielkiej Brytanii zachłysnęła się światem show-biznesu i chętnie pozowała do zdjęć z „nowymi koleżankami” – Madonną, Gwyneth Paltrow i Donatellą Versace – już dawno za nią. Jednak wtedy chciała udowodnić, że brzydkie kaczątko zamieniło się w łabędzia i że „najbrzydsza nastolatka w Ameryce” świetnie daje sobie radę bez rodziców. Chętnie pokazywała się ze swoim chłopakiem, Ianem Klausem, synem kalifornijskiego miliardera. Dla Brytyjczyków ich związek był prawie tak ważny, jak miłosne przygody synów księcia Karola. Zdjęcia Iana i Chelsea na zakupach, na imprezie zalewały prasę. Chelsea otwarcie demonstrowała niezależność, sprzeciwiając się popularnym wśród studentów ruchom pacyfistycznym, kiedy amerykańscy żołnierze zaczynali ofensywę w Afganistanie. Przypominała wszystkim o ofiarach 11 września.

Swój swego zrozumie
Dziś nie musi już nic nikomu udowadniać. Żeby przyłapać Chelsea w Nowym Jorku z jej obecnym chłopakiem, Markiem Mezvinskym, trzeba się potężnie natrudzić. Obydwojgu zależy przede wszystkim na świętym spokoju. Doskonale się rozumieją, bo przeżyli podobne publiczne upokorzenie. Marc też pochodzi z rodziny polityków. Jego ojciec, były kongresmen stanu Iowa, Edward Mezvinsky, od sześciu lat siedzi w więzieniu za finansowe malwersacje. Dziennikarze twierdzą, że Chelsea i Marc traktują ten związek bardzo poważnie. Mówi się nawet o ślubie. Od czasu do czasu widywani są razem w jednej z nowojorskich synagog. Marc jest z pochodzenia Żydem.

Przyszła pani prezydent?
Matka i córka zawsze były ze sobą blisko. Chelsea pytana o to, czy w jej rodzinie bardziej liczyła się jakość niż ilość czasu spędzanego z dzieckiem, odpowiada, że nie. „Nawet wtedy, kiedy tata po raz pierwszy startował w wyborach, w czasie całej kampanii były może zaledwie dwie lub trzy noce, kiedy jedno lub obydwoje rodziców nie byli ze mną. Niedziele zawsze zarezerwowane były dla rodziny. Miałam szczęście mieć rodziców na każde zawołanie. I pewnie dlatego jestem tu dzisiaj”, opowiadała na jednym ze spotkań. Ile w tym prawdy – nigdy się nie dowiemy. Jedno jest pewne – Chelsea wychowała się w rodzinie, gdzie polityka była wszystkim. Już jako dziecko brała udział w spotkaniach polityków na naprawdę wysokim szczeblu, jak to w Camp David, gdzie przywódcy Palestyny i Izraela szukali możliwości pokoju na Bliskim Wschodzie. Jako nastolatka przeczytała raport Kennetha Starra i uważnie przysłuchiwała się dyskusji ojca z doradcami o tym, jaką taktykę należy zastosować w sprawie Moniki Lewinsky. Widziała tłumione łzy matki, która tylko dlatego nie zdecydowała się na rozwód, bo myślała o własnej politycznej karierze. Dziś obserwatorzy twierdzą, że Chelsea odziedziczyła po rodzicach to, co najlepsze. Twardy charakter po matce, energię i przebojowość po ojcu. Podobnie jak on potrafi czarować tłumy. Lubi flirtować. Czy przekona Amerykanów do swojej matki? A może przekona ich do siebie? Może patrząc na zdjęcia Chelsea, patrzymy na przyszłą panią prezydent USA?

Reklama

Anna Rączkowska

Reklama
Reklama
Reklama