Patricia Kaas zamawia kawę. Tłumaczy kelnerce, że nie chce espresso, ale filiżankę lekkiej kawy. „Taką, jaką pije się na śniadanie”, dodaje. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że zbliża się 13.00 i żadna Francuzka o tej porze nie zamówiłaby czegoś podobnego. „To niemiecka strona mojego charakteru”, wyjaśnia. „Niemcy uwielbiają popijać taką kawę przez cały dzień, a ja przecież wychowałam się na granicy tych dwóch kultur”.

Reklama

Siedzimy w Lobby Bar hotelu Pavillon Des Lettres, w 8. dzielnicy Paryża. O tej porze dnia jest tu cicho. Atmosfera skłania do rozmowy. Pytam o udział w gali zorganizowanej przez Fashion TV w Warszawie w trakcie mistrzostw Europy w piłce nożnej. „Było cudownie”, wyznaje z uśmiechem. „Uwielbiam spontaniczność słowiańskiej publiczności”.

Patricia wróciła z Polski wczoraj. O tym, że mam z nią przeprowadzić wywiad, dowiedziałam się dwa dni wcześniej. To, że udało się wszystko zorganizować, było zasługą jej menedżera Cyrila. Zanim zdążyłam o cokolwiek poprosić, miałam już ostatnią płytę Patrici, kilka piosenek z jej najnowszego albumu „Kaas chante Piaf”, który ukaże się w listopadzie, i jej autobiografię „L’Ombre de ma voix”. Książka wydana rok temu wzbudziła emocje. Cały nakład wykupiony został przez fanów piosenkarki, a także przez tysiące kobiet, które odnalazły się w historii dziewczyny z Forbach, której życie dało poważnie w kość. Dzieciństwo w wielodzietnej francusko-niemieckiej rodzinie z Lotaryngii, skradziona młodość, śmierć rodziców, samotność, rozczarowania miłosne, aborcja…

Czytając jej autobiografię, odkryłam inne oblicze artystki. Zamiast piosenkarki, która sprzedała 16 milionów płyt, zobaczyłam spragnioną uczucia kobietę. Każda jej piosenka to wołanie o miłość. Zbulwersowana zadzwoniłam do znajomego dziennikarza muzycznego. „Thomas, powiedz mi coś o stylu muzycznym Patricii Kaas”. I wówczas usłyszałam: „Pal diabli styl! Ona ma głos, który jest darem od Boga i sprawia, że może zaśpiewać wszystko: rock, blues, swing, jazz. A przy tym to mądra kobieta, z którą świetnie się rozmawia”.
Wkrótce i ja mogłam się o tym przekonać.

– W listopadzie ukaże się Twoja dziewiąta płyta „Kaas chante Piaf”. Po raz pierwszy w swojej karierze śpiewasz piosenki napisane dla innej artystki. Jak zrodził się pomysł tej płyty?
Patricia Kaas:
Edith Piaf była wyjątkowa. Aby zmierzyć się z jej dorobkiem artystycznym, trzeba „dorosnąć”, być dojrzałą zarówno jako piosenkarka, jak i kobieta. Gdyby zaproponowano mi to 10 lat temu, odmówiłabym. Dziś czuję się gotowa. Wystarczająco dużo przeżyłam, wycierpiałam, aby zrozumieć emocje, które niosą jej piosenki. Czuję duży sentyment do Edith Piaf. Kiedy zaczęłam śpiewać, prasa porównywała mnie do niej. Mamy podobne sylwetki i głos. Wówczas onieśmielało mnie to, dzisiaj czuję się zaszczycona. W przyszłym roku upływa 50 lat od jej śmierci i 25 lat mojej kariery. Uznałam, że to dobry moment.

Zobacz także

– Co Cię fascynuje w Edith Piaf? Kobieta czy artystka?
Patricia Kaas:
Tego nie można rozdzielać. Dla Piaf muzyka stanowiła sens jej życia, śpiewała o tym, co przeżywa. Kiedy widzę archiwalne zdjęcia Edith, czuję tkliwość dla tej drobnej kobiety, która miała w sobie taką wolę życia. Kiedy słucham nagrań z jej koncertów, wydaje mi się, że wiem, co odczuwała. Wykonujemy zawód, który daje nam siłę, a zarazem wystawia na ciężkie próby. Tak naprawdę nie schodzimy nigdy ze sceny. Nasze życie wystawione jest na forum publiczne. Fakt, że bezustannie czujemy na sobie „światła ramp”, z jednej strony dodaje nam skrzydeł, z drugiej zabija. Jesteśmy jak motyle…

– Prasa porównuje Cię także do Marleny Dietrich.
Patricia Kaas:
Po tym, jak zaśpiewałam „Lily Marlene” – piosenkę z jej repertuaru. Poza tym, jak Dietrich, jestem w połowie Niemką, ale nie czuję specjalnej bliskości z tą artystką, która jest dla mnie uosobieniem egoizmu i nieprzystępności. Jestem inna. Rozumiem, że artysta potrzebuje czasami samotności, ale odcinanie się za życia od świata i ludzi jest absurdem.

– Edith Piaf i Marlena Dietrich przyjaźniły się. Ich losy są podobne w tragiczny sposób. Pierwsza zmarła złamana życiem, druga w samotności. Nie przeraża Cię, że to do nich się Ciebie porównuje?
Patricia Kaas:
Podobny los spotkał Marilyn Monroe i Dalidę. Nigdy nie zaznały szczęścia, nie miały rodzin. Myślę, że kobiety płacą zawsze wysoką cenę za sukces. Rok temu wydałam autobiografię. Spędziłam ponad 200 godzin na rozmowach z dziennikarką. Nawet nie wiem, kiedy nasza rozmowa przekształciła się w dyskusję o życiu dwóch kobiet. Spojrzałam na siebie z dystansem. Zrozumiałam, że do tej pory zabraniałam sobie być szczęśliwą, teraz postanowiłam to zmienić. Tak więc porównanie mnie do Edith Piaf i Marleny Dietrich jest bardzo nobilitujące, ale ogranicza się wyłącznie do artystycznej sfery życia.

– Co skłoniło Cię do napisania autobiografii?
Patricia Kaas:
Wiadomość, która wstrząsnęła moim życiem. W 2010 roku dowiedziałam się, że nie mogę mieć dzieci. Dlaczego właśnie mnie to spotyka, myślałam z rozpaczą. Miałam przecież tylko 44 lata. Zawsze uważałam, że będę matką, ale czekałam na odpowiedni moment i osobę. A tu okazało się, że jest za późno na macierzyństwo. Po pierwszym szoku przyszła refleksja, że w życiu nic nie dzieje się przypadkiem. Być może jest gdzieś dziecko, któremu będę potrzebna? Być może jeszcze o tym nie wiem i ono też tego nie wie? Poza tym rodzice wychowali mnie, siostrę i pięciu braci na ludzi, którzy nie użalają się nad sobą. Mówili: „Pamiętaj, z każdego tunelu można wyjść. Trzeba tylko dostrzec w ciemnościach światełko”. Postanowiłam więc poszukać światełka nadziei.

– W przeszłości miałaś szansę zostać mamą. Czy nie żałujesz tamtej decyzji?
Patricia Kaas:
Niektóre decyzje są bardzo bolesne, ale trzeba je podjąć. Ciąża mnie zaskoczyła, byłam młoda i niegotowa na macierzyństwo. Zdecydowałam się na aborcję, bo nie czułam się na siłach, żeby wziąć na siebie odpowiedzialność za dziecko. Wiedziałam, że nie dam mu szczęśliwego dzieciństwa i prawdziwego domu.

– Czytałam Twoją książkę i jestem zbulwersowana. Zdobyłaś się na coś wyjątkowego: bezwzględną szczerość, z jaką piszesz o sobie i swoim życiu.
Patricia Kaas:
Tylko w takim kontekście ta książka miała sens. Proponowano mi wielokrotnie napisanie autobiografii, ale nie byłam gotowa. I nagle okazało się, że doszłam do takiego etapu życia, w którym potrzebowałam pomocy. Ta książka okazała się dla mnie najlepszą terapią. Kiedy zakończyłam pracę nad nią, po raz pierwszy w życiu spojrzałam na siebie przyjaznym okiem. Pomyślałam: Jesteś porządnym człowiekiem, uznaną artystką. Odpuść sobie, nie musisz już nic nikomu udowadniać.

– Kompleks dziewczyny z prowincji, która zakończyła edukację w wieku 15 lat?
Patricia Kaas:
Długo miałam kompleksy. Uważałam, że jestem brzydka, mam okropny akcent. Kiedy przyjechałam do Paryża w 1985 roku, spotkałam ludzi z branży muzycznej, którzy bardzo mnie onieśmielali. Uważałam, że mam braki i niewiele do powiedzenia. Dopiero z czasem zrozumiałam, że edukacja i wiedza to nie tylko dyplomy, to także wrodzona inteligencja, przeczytane książki, poznani ludzie, otwarty umysł i serce. Odeszłam ze szkoły, mając 15 lat, bo chciałam jak najszybciej śpiewać. Ale nie uważam, że zaniedbałam moją edukację. Znam biegle francuski, niemiecki i angielski, można ze mną porozmawiać na każdy temat. Człowiek uczy się przez całe życie, nie tylko w szkole czy na uniwersytecie.

– Ludzie myślą, że osoba, która odniosła sukces zawodowy, jest automatycznie szczęśliwa. Ty w autobiografii dowodzisz czegoś zgoła przeciwnego.
Patricia Kaas:
Marilyn Monroe twierdziła, że „sukces to rzecz wspaniała, ale nikogo nie ogrzeje w chłodną zimową noc”. I to prawda. Miałam 20 lat, kiedy moja piosenka „Mademoiselle chante le blues” otworzyła mi drogę do kariery. Równocześnie dowiedziałam się, że moja mama ma raka i zostało jej trzy miesiące życia. Przeżyła jeszcze trzy lata. Kiedy odeszła, rzuciłam się w wir pracy, żeby nie myśleć, nie czuć. Dopiero pisząc autobiografię, zrozumiałam, że przez 10 lat po jej śmierci zabraniałam sobie być szczęśliwą, tak jakbym na szczęście nie zasługiwała. Równocześnie odnosiłam sukcesy zawodowe. Widzisz więc, że szczęście nie zawsze idzie w parze z sukcesem.

– Twój związek z matką był wyjątkowo silny. W autobiografii piszesz „Życie artysty… Marzyła o nim dla mnie”. Matka pokładała w Tobie ogromne nadzieje. Czy to marzenie Cię nie przerastało?
Patricia Kaas:
Mama nie zmuszała mnie do śpiewania, to ja uwielbiałam występować. Dlatego żaden konkurs piosenki, żadne święto w naszym miasteczku nie mogło się obejść bez mojego udziału. Kiedy miałam 13 lat, zostałam zaangażowana do kabaretu Rumpelkammer w niemieckim mieście Saarbrücken. Śpiewałam w nim przez kolejne sześć lat. Mogłam to robić dzięki mamie, która w każdą sobotę towarzyszyła mi podczas koncertu, czekając na mnie w loży.

– Mama umarła w 1989 roku, niedługo po tym, jak wyszła Twoja pierwsza płyta „Mademoiselle chante”.
Patricia Kaas:
Myślę, że zaszłam tak daleko dzięki niej. Kiedy powiedziała mi o swojej chorobie, zrozumiałam, że muszę się spieszyć. Zrobiła dla mnie tak wiele, była cudowną matką. Chciałam, żeby odeszła w spokoju, żeby wraz ze mną mogła cieszyć się moim scenicznym sukcesem.

– Piszesz, że promocja płyty przypadła na okres jej chemioterapii.
Patricia Kaas:
Tysiące razy chciałam rzucić wszystko i być przy niej, ale wiedziałam, że się na to nie zgodzi. Dlatego po każdym koncercie wsiadałam w pociąg, jechałam do szpitala do Strasburga i opowiadałam jej o moich fanach, wywiadach i ludziach, z którymi pracowałam. Śpiewałam jej piosenki i wówczas dział się cud: z jej twarzy znikały ból i cierpienie.

– Czy ojciec był Ci równie bliski?
Patricia Kaas:
Był górnikiem, przez blisko 30 lat pracował pod ziemią. Kiedy byłam dzieckiem, był ze mnie dumny. Towarzyszyłam mu w jego wyprawach do baru, po pracy. Kiedy śpiewałam, mówił do kolegów: „Patrzcie, to moja córka Patricia Kaas. Zapamiętajcie to imię”. Ale tak naprawdę zbliżyliśmy się dopiero po śmierci mamy. Tym razem role były odwrócone: to ja się nim opiekowałam.

– Wychowałaś się w wielodzietnej rodzinie. Czy uczucie, które żywisz do braci i siostry, jest równie silne jak to, które łączyło Cię z rodzicami?
Patricia Kaas:
Jesteśmy powściągliwi w wyrażaniu uczuć, jednak możemy na siebie liczyć. Nie widujemy się często, ale to normalne, zważywszy, że nasze życie jest odmienne. Ja pracuję w show-biznesie, oni nie. Wiem, że są ze mnie dumni, a zarazem onieśmielam ich. Czasami staram się sprawić im przyjemność. Nie chcę, żeby myśleli, że sukces mnie zmienił, a z drugiej strony chcę, żeby i oni skorzystali z przyjemności, które mogą dać pieniądze.

– Wiele lat po śmierci mamy nosiłaś jej obrączkę. Tak, jakbyś chciała powiedzieć światu, że Twoje serce jest zajęte.
Patricia Kaas:
Moje serce było pełne smutku. Potrzebowałam 10 lat, aby pogodzić się z odejściem mamy, i kilku następnych, aby przeżyć żałobę po śmierci taty. Nie potrafiłam wówczas kochać bez obaw. Bałam się, że jeśli pokocham kogoś, ta osoba odejdzie i znowu będę cierpieć. Nie byłam sama przez wszystkie te lata, ale moje związki z mężczyznami kończyły się wcześniej czy później.

– Jesteś niezależną i atrakcyjną kobietą. Taki typ pociąga mężczyzn i przeraża.
Patricia Kaas:
To kwestia męskiego „ego”. Nie każdy mężczyzna lubi mieć przy sobie kobietę znaną i samodzielną. To stawia poprzeczkę wysoko, a nie każdy lubi się starać. Dlatego może tak często bywam w życiu sama.

– Jest jednak ktoś, kto Cię wspiera. Mówię o Cyrilu, Twoim menedżerze i najwierniejszym przyjacielu. W autobiografii wspominasz, że kiedyś łączyło Was coś więcej.
Patricia Kaas:
Poznałam Cyrila pod koniec lat 80. On był już uznanym menedżerem, ja rozpoczynałam karierę. Szybko staliśmy się nierozłączni. Wspólne życie i wspólna praca. Okazało się, że to nie był najlepszy pomysł. Bo jak można kłócić się w pracy, a potem przyjść do domu i udawać, że wszystko jest OK?

– Twoja mama bardzo go lubiła.
Patricia Kaas:
Kiedy umierała, Cyril był przy niej. Razem klęczeliśmy przy jej łóżku. Zanim odeszła, poprosiła Cyrila, aby czuwał nade mną. Przyrzekł jej to i nie złamał przysięgi. Bez niego nie dałabym rady, nie podniosłabym się. Są ludzie, którzy nie potrafią stworzyć udanego związku, ale potrafią się pięknie rozstać. Tak jak my.

– Gdyby Edith Piaf mogła zaśpiewać Twoją piosenkę „Mon mec ą moi” (mój facet – tłum. M.B.), myślałaby zapewne o Marcelu Cerdanie, miłości swojego życia. A Ty o kim myślisz, kiedy śpiewasz na swojej najnowszej płycie jej „Hymne ą l’amour” (hymn miłości – tłum. M.B.).
Patricia Kaas:
O nikim konkretnym, ale chciałabym, żeby się to zmieniło. W mojej biografii jest takie zdanie: „W życiu dużo śpiewałam, kochałam i płakałam”. Dzisiaj nie chcę już płakać. Jestem pogodzona z sobą i gotowa na miłość. Taką na całe życie.

Rozmawiała Magdalena Banach
Zdjęcia Robert Wolański
Stylizacja Jolanta Czaja
Asystentka stylisty Brygida Kubiś
Makijaż Katarzyna Zielińska/Make up Forever
Fryzury Hubert Piekarz/Dessange
Scenografia Dorota Zielińska
Retusz House of Retouching
Produkcja sesji Ula Szczepaniak

Za pomoc w realizacji sesji redakcja dziękuje restauracji Delikatesy Esencja, ul. Marszałkowska 8, www.delies.pl.

Reklama

Bohaterka wystąpiła w kreacjach Ewy Minge.

Reklama
Reklama
Reklama