– W przeddzień uroczystości katyńskich mąż Pani skończył 58 lat. To były huczne urodziny? Goście, toasty, prezenty?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Nawet nie było czasu na zorganizowanie imprezy. Mąż hucznie obchodził pięćdziesiątkę. Wtedy rzeczywiście zaprosiliśmy mnóstwo gości do restauracji w Wilanowie. Było fantastycznie – piosenki, wierszyki, toasty. Tyle radości, śmiechu. Mąż był znany z poczucia humoru. Wszyscy potem te urodziny wspominali. Ale na nich nasze wielkie imprezy się skończyły. A tamtego wieczoru przyszedł taki zmęczony. Usiadł przy stole w kuchni, ja głaskałam go po głowie: „Jureczku, żebyśmy mieli siłę przejść przez to wszystko”. Bo to był już okres przed kampanią, mąż został namaszczony na kandydata na prezydenta. Wiedział, że ciąży na nim ogromny obowiązek, bo koledzy pokładali w nim wielkie nadzieje. Mówię: „Idź spać, bo rano lecicie”. Skinął głową, że dobrze, już się kładzie.

Reklama

– 10 kwietnia 2010 i już nic nie było takie jak dawniej.
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Życie numer jeden i życie numer dwa. Byłam w szoku bardzo długo, właściwie ten szok trwa do dzisiaj. Nie mogę się pogodzić z tym, co się stało, choć oczywiście funkcjonuję w miarę normalnie, bo przecież muszę.

– Nawet się Pani uśmiecha?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Nawet usłyszałam już zarzut: „wesoła wdówka” – jakie to okropne, złośliwe. Ludzie, którzy nie przeżyli takiej traumy, nie mają pojęcia, o czym mówią. Uśmiech jest odruchem obronnym, żeby nie zwariować. A ja do dziś, choć minęło już ponad pół roku, jak usłyszę chrobot klucza w zamku, przez sekundę myślę: Jurek wraca. A to syn albo córka. Muszę jakoś tę drugą część życia poskładać do kupy, chociaż mam ogromne poczucie krzywdy.

– Od losu czy ludzi?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Od losu. Ludzi nie obwiniam, bo takimi myślami zatrułabym siebie, oszalałabym, byłaby we mnie chęć odwetu. Myślę o krzywdzie, jaka spotkała moje dzieci i mnie. I to wystarczy. Byliśmy świetną rodziną. Zaczynaliśmy już mieć podobny gust w dziedzinie kultury – książki, teatr, kino. Pamiętam, jak córka zobaczyła pierwszy raz „Kabaret” – ukochany film męża – i zakochała się w nim. Syn Andrzej natomiast uważa, że zespoły Queen i The Doors są najlepsze w historii rocka. Tak samo myślał ojciec.

– Pani mąż w młodości, jako działacz studencki, był blisko kabaretu i muzyki?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Był szefem klubu studenckiego, zapraszał różnych wykonawców. Zawsze to uwielbiał. Trafiliśmy na siebie, lubiąc dokładnie to samo – kulturę i sport. A potem przekazaliśmy to naszym dzieciom.

Zobacz także

– Ale poznaliście się o wiele wcześniej?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Przedstawiła nas sobie moja przyjaciółka Jola. Dużo czasu jednak upłynęło, zanim się w sobie zakochaliśmy. No, może po czterech latach, na rok przed ślubem. Byliśmy przecież oboje spod znaku Barana. Mieliśmy silne cechy przywódcze. Moja ciocia, która interesowała się trochę numerologią, nasza rodzinna wróżka, obejrzała zdjęcie kandydata na męża i mówi: „Będzie dobrze”. „Ale ciociu, my dwa Barany!”. „Nie martw się, dziecko, to dobry człowiek, a ty też nie najgorsza. Żadnego problemu między wami nie widzę”. No i tak było.

– To znaczy jak?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
To ja zostałam kierowniczką rodziny, chociaż wszystkie ważne decyzje podejmowaliśmy wspólnie. Ale to ja szukałam działki pod dom. Syn powiedział: „Mamo, czemu pytasz nas o zdanie? Przecież i tak wybierzesz ją sama”. To ja kupowałam samochody.

– Samochody? To męska domena.
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Mąż nie należał do tego rodzaju mężczyzn, którym uwłacza, że to kobieta wybiera markę samochodu. Może to wynikało też z tego, że zwykle jeździł służbowymi samochodami z kierowcą. A naszym jechał tylko na randkę z przyjaciółmi, choć wtedy i tak to oni najczęściej po niego przyjeżdżali.

– Nie miała Pani do niego pretensji, że jeździ z kolegami na męskie piwo?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Oni chodzili raczej do kina na takie „męskie” filmy. Najchętniej thrillery polityczne. Tylko raz my, żony, poszłyśmy z nimi. Żartowaliśmy potem, że byliśmy w takim składzie dwa razy: pierwszy i ostatni. Mężczyzna powinien mieć trochę wolności dla dobrego funkcjonowania małżeństwa. Dawaliśmy sobie dużo autonomii. A tak na co dzień to ja wzywałam hydraulika czy ślusarza. Nie chciałam tym męża absorbować. On bardzo poświęcał się pracy. Przez tyle lat był na wyżynach życia politycznego. Utrzymać się na nich przez 20 lat, przy takich zawirowaniach, i cieszyć się zaufaniem ludzi – to samo nie przychodzi. Mojemu mężowi się to udało, bo on zawsze był taki sam. Zarówno 30 lat temu, gdy go poznałam, jak i teraz, po 24 latach naszego małżeństwa. Jak jego ojciec – miał niezłomne zasady, był niezwykle pracowity, odpowiedzialny i uczciwy.

– Niektórzy zarzucali, że „Szmaja” jest taki „misiowaty”, że nie daje się wciągnąć w awantury polityczne, jakby był pozbawiony emocji.
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Miał je, ale trzymał na wodzy. Lecz dużo go to kosztowało. Widziałam, jak wypompowany przychodził do domu. Jako poseł bardzo serio traktował swoją rolę. Dopiero teraz widzę, jak serio. Gdy jestem w miejscowościach okręgu wyborczego mojego męża, widzę, ile zrobił dobrego, nawet dla takich zwykłych, pojedynczych osób, które mi o nim opowiadają. Nigdy przedtem nie ciągnęłam go za język. Nie było takiej potrzeby, żeby mi się spowiadał ze wszystkiego. Dom był zresztą dla nas azylem, nie wnosiło się do niego ani polityki, ani spraw zawodowych.

– A teraz Pani jeździ jego śladami?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Poniekąd tak, bo wymagają tego różne sytuacje. Myśmy co roku robili w Jeleniej Górze bale charytatywne, zbierając pieniądze na stypendia dla zdolnych dzieci z ubogich rodzin. Mąż je potem im wręczał. A po katastrofie ja to zrobiłam dwa razy. Podeszło do mnie dużo ludzi, od których usłyszałam, jaki mąż był wrażliwy na krzywdę, na ich potrzeby i jak starał się pomóc w różnych sprawach. Miał takie żółte karteczki, na których zapisywał sprawy, żeby nie zapomnieć. Były poprzylepiane wszędzie – w aucie, na biurku, w kalendarzu. Jestem z niego bardzo dumna, z tych dowodów szacunku obcych osób. Dostaję listy, e-maile, a latem nawet ktoś zostawił mi liścik na jego grobie.

– Mąż pochowany jest na Powązkach?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Nie, w Wilanowie. Obok mojego ojca. Sadzę, że Jurek zaakceptowałby to. Bardzo się lubili i szanowali. Nie chcieliśmy Powązek.

– Rozmawialiście czasem o śmierci?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Ależ nie! Byłam święcie przekonana, że będziemy uroczą parą staruszków. A ponieważ prowadzimy zdrowy tryb życia, uprawiamy sport – graliśmy w tenisa, jeździliśmy na nartach – to dożyjemy późnej starości. Byłam pewna, że dzieci dadzą nam wnuki, choć na nie jeszcze trzeba poczekać. Córka w tym roku zdała maturę i dostała się na prawo, syn studiuje na czwartym roku, też prawa. Śmierć była tak odległa, że nie zaprzątaliśmy sobie nią głowy. Wybraliśmy cmentarz w Wilanowie z dziećmi. Gdyby wszystkie ofiary katastrofy zostały pochowane na Powązkach, nie robilibyśmy wyłomu. Lecz skoro tak się nie stało… Poza tym mąż był bardzo skromnym człowiekiem, nie zależałoby mu na jakiejś katakumbie, nigdy niczego dla siebie nie chciał. Nawet koszule mu sama kupowałam. On kupował sobie tylko książki. Historyczne i polityczne, łykał je po prostu. Nawet teraz na jego szafce leży niedoczytany Hermaszewski. Lubił literaturę faktu.

– Życie z nim nie było więc bardzo skomplikowane?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
To prawda. Nawet herbatę lubił sam sobie robić. Rwał się tylko ciągle do mycia naczyń, co mnie irytowało. „Jurek – mówiłam – to po co mamy zmywarkę?”. Może to mycie szklanek go uspokajało? Nigdy nie miał wobec mnie żadnych wymagań, roszczeń. Byliśmy taką przyjacielską parą.

– Pani pozostawała w jego cieniu bez protestu?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Nie można powiedzieć, że w cieniu. Ja rwałam się do polityki, z moim temperamentem wszystko mnie interesowało, denerwowało, wycinałam artykuły, podkreślałam w nich interesujące mnie zdania, pisałam komentarze i podsuwałam mu do przeczytania. To nie tak, że we wszystkim się z nim zgadzałam. Bardzo często byłam w opozycji. Niektóre decyzje jego kolegów nie mogły mi się zresztą podobać. Nie będę tu operować nazwiskami.

– Pamiętam, jak krytykował go Włodzimierz Cimoszewicz, obwiniając zresztą całe SLD za złą politykę.
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Tak, ale gdy lepiej Jurka poznał, przyznał mu rację. Szanowali się wzajemnie. Mój mąż był jak opoka, taki solidny. Jak powiedział, że będzie gdzieś o 8.07, był minutę przed czasem. Jak obiecał, że coś załatwi, pamiętał o tym i załatwiał. Może dlatego udało mu się nie unurzać w bagnie politycznym, przejść przez nie suchą nogą, jak pani to nazywa. Ale jak było trzeba, umiał ostro się postawić.

– Może dlatego nie rozmawialiście w domu o polityce?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Mieliśmy poza nią dużo tematów. Dzieci, teatr. Oboje lubiliśmy do niego chodzić. Nasze rozmowy… Nawet żartowaliśmy, że mogą nas podsłuchiwać, ale nie dowiedzą się o nas niczego nowego. Poza tym mój mąż był małomówny, choć potrafił się otworzyć w gronie przyjaciół. Ale u siebie w domu założył dres, pogapił się w telewizor, poczytał. Jak nie chciał gadać, nie zmuszałam go. Po 12 godzinach pracy należało mu się trochę spokoju.

– Cały czas była więc Pani jakby słomianą wdową?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Przyzwyczaiłam się przez tyle lat, nie cierpiałam z tego powodu, po prostu wiedziałam, że to, co robi mąż, ma głęboki sens. Był przecież posłem, ministrem obrony, wicemarszałkiem sejmu. Ciągle pełnił ważne funkcje.

– Myśli Pani, że byłby dobrym prezydentem?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Nie wiem, czy wygrałby wybory, ale gdyby tak się stało, w co głęboko wierzę, to prezydentem na pewno byłby świetnym. Był bardzo samodzielnym politykiem. Nie poddawał się żadnym naciskom, nakazom. A takie powinny być cechy dobrego prezydenta.

– Skończyła Pani prawo. Zdawała sobie Pani z tego sprawę, jakie zasadzki czyhają na żonę polityka, a jednak zdecydowała się Pani nią zostać?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Wybrałam sobie nie polityka, lecz silnego, bardzo męskiego faceta. Zajmował się polityką całe życie, poznaliśmy się w czasach PRL-u, byliśmy młodzi, inaczej patrzyliśmy nawet na politykę. Nie chodziło o karierę, lecz o przekonania. Byliśmy idealistami. Dopiero z czasem dotarło do mnie, jaka polityka jest kłamliwa, ile nerwów kosztuje.

– Kandydowała Pani na radną, by kontynuować działalność męża?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Nie, nie, przecież ja już cztery lata temu chciałam być radną. A teraz przeszłam z takim wynikiem, że dostałam od kolegi SMS-a: „Powinnaś zostać od razu posłanką”. Ja po prostu mam waleczną naturę i chciałabym, żeby Warszawa wyróżniała się wśród stolic na świecie dobrą organizacją życia. Żeby Lady Gaga nie musiała jechać na koncert na Wybrzeże, bo w Warszawie nie ma warunków do jej występu. Żebyśmy także w zimie mogli zaprosić mój ulubiony zespół U2. Mój mąż też by tego chciał, pochwaliłby to, co robię.

– Miała Pani jakieś przeczucie? Nie chciała Pani, by jechał do Smoleńska?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Niczego nie przeczuwałam. Mąż odpowiedział Bartkowi Arłukowiczowi na pytanie, dlaczego tam leci – że każdy polityk, który chce być mężem stanu, powinien pojechać do Katynia. Zgodziłam się z nim już po fakcie. Gdy Arłukowicz mi powiedział o tej rozmowie.

– Gdzie Pani była 10 kwietnia rano?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
W kuchni. W soboty zawsze dłużej śpię. Tego dnia jednak wstałam wcześniej, poszłam do sklepu. Byłam w domu sama z Agnieszką – córką, która spała. Syn poszedł gdzieś na imprezę. Włączyłam telewizor i robiłam śniadanie. Usłyszałam głos Magdy Mołek, która roztrzęsiona poinformowała, że w prezydenckim samolocie była awaria. W tym momencie już wiedziałam, że to koniec. Zadzwoniłam do mamy: „Dusiu, Jurek nie żyje”. Mama na to: „Co ty mówisz?!”. A potem to już mam luki w pamięci. Nie płakałam. Z moich ust wydobywał się jeden wielki krzyk. Przyjaciele dzwonili: „Jadę do ciebie”.

– Przypomina Pani sobie, kto był wtedy przy Was?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Pierwszy przyjechał Olek Pociej, potem byli już wszyscy nasi wspaniali przyjaciele, których nazwiska nawet nic pani nie powiedzą.

– Nie było nikogo z polityków?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Byli, byli, przede wszystkim ci, którzy mieszkają w pobliżu – Janusz Zemke i żony polityków – Majka Oleksy, Jola Kwaśniewska. Nagle zrobił się tłok – kilkadziesiąt osób. Wzięli stery, coś gotowali, wydawali obiady. Byliśmy w szoku.

– Często chodzi Pani na cmentarz?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Codziennie koło niego przejeżdżam, więc często tam zaglądam. Nie ma dnia, żeby któreś z nas nie było przy grobie Jurka. Ja cały czas czuję jego obecność, słyszę jego głos, widzę uśmiech, przypominam sobie dowcipy, jakie opowiadał, biorę do ręki książki, które czytał. Czuję zapach jego wody kolońskiej. Mówię do siebie: „Trzymaj się, babo”.

– Wygląda Pani na silną kobietę.
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Zawsze byłam bardzo silna. Teraz tę siłę wykorzystam dla pożytecznych spraw. Walki o ścieżki rowerowe, o budowę porządnej hali widowiskowej. Tak mi się marzy, że co chwilę będą koncerty znanych kapel i muzyki latynoskiej. Świętej pamięci Stefan Paszczyk, minister sportu, powiedział kiedyś, że w poprzednim wcieleniu byłam chyba Hiszpanką. Tak uwielbiam taniec i muzykę.

– Dla ludzi w żałobie najgorsze są święta i karnawał?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Najgorsze są wieczory. Przez cały dzień jakoś sobie radzę, ale wieczorami to trudne. Piękna śnieżna zima. Każdego roku wyjeżdżaliśmy. W zeszłym byliśmy w Zakopanem. Teraz też tam pojadę do naszych przyjaciół – Krysi i Januarego
Gościmskich. Posiedzę, posłucham muzyki klasycznej, przywołam wspomnienia. Mąż nie rozpieszczał mnie komplementami, adoracją, lecz kiedyś pokłócił się z kimś, kto mówił, że jedna pani jest bardzo ładna. „Moja żona ładniejsza”, stwierdził stanowczo. Po jego śmierci znajomi znoszą mi takie okruchy, epizody, a ja delektuję się nimi, śledząc nasze przeszłe życie.

– Teraz wspomnienia są czymś bardzo cennym. Co Pani wspomina najczęściej?
Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska:
Chyba nasze podróże – zjeździliśmy kawał świata. I wakacje w Cetniewie, jak dzieci były małe. Zjeżdżało się nas tam i po 50 osób. Na te wakacje czekało się cały rok. Pamiętam Jurka odprężonego, grającego w tenisa. Ja też nauczyłam się grać. Od lat współorganizuję z Basią Kowalską turnieje tenisowe dla kobiet „Baba cup”, choć nie jestem wojującą feministką. Ale to mi daje radość i satysfakcję.

Reklama

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Ula Szczepaniak
Produkcja sesji Anna Wierzbicka

Reklama
Reklama
Reklama