Aleksandra Kurzak: "Uwielbiam umrzeć, a potem wstać"
O tym, jak wygląda życie operowej diwy, jak smakuje sukces i jaka jest jego cena, z Aleksandrą Kurzak rozmawia Liliana Śnieg-Czaplewska.
Pierwszy występ gościnny i od razu Metropolitan Opera – marzenie wszystkich śpiewaków. Pierwsza płyta i od razu ekskluzywna wytwórnia płytowa Decca Classics (jedyna Polka w historii polskiej wokalistyki!). Stypendium fundacji Gudzowatego (35 tysięcy dolarów) sprawiło, że mogła wyjechać. „Pieniądze były przeznaczone na studia za granicą. I w ten sposób ukończyłam polską i niemiecką uczelnię”, wspomina Aleksandra Kurzak.
Niedawno wróciła z Madrytu, gdzie śpiewała partię Zuzanny w „Weselu Figara”. Przepakowała walizkę na kółkach, po czym w Arena di Verona występowała co tydzień w roli Rozyny w „Cyruliku sewilskim”. Po powrocie walizka nierozpakowana została w sypialni, a ona spakowała następną, bo za chwilę rusza na Festival del Sole w Napa Valley. Jej nazwisko nie schodzi z afiszy czołowych teatrów operowych świata, choć ma dopiero 33 lata. I wciąż uwielbia umierać na scenie. Mówi: „Można umrzeć, a potem wstać i zebrać znakomite oklaski”.
– Podobno kapryśna z Ciebie primadonna, odrzuciłaś mnóstwo świetnych propozycji. Ćwiczysz asertywność?
Aleksandra Kurzak: To prawda, zrezygnowałam z wielu ról, i to jeszcze przed trzydziestką, gdy każda śpiewaczka marzy o Covent Garden czy Met. Nigdy nie odmawiałam z kaprysu. To były przemyślane decyzje, gdy czułam, że to jeszcze nie ta chwila, albo już nie ta. Kontrakty często podpisuje się z cztero-, pięcioletnim wyprzedzeniem, a głos ludzki to żywy instrument, różnie się zachowuje. Zmienia się, choć bywają śpiewaczki, które całe życie śpiewają te same partie.
– „Głos to jedyny instrument, z którym się wchodzi pod prysznic”, lubi cytować branżowe powiedzenie dyrektor Opery Narodowej Waldemar Dąbrowski. Skąd wiedziałaś, że masz głos ewoluujący?
Aleksandra Kurzak: Właśnie nie wiedziałam, dlatego podpisałam wiele kontraktów na partię Królowej Nocy – przez wiele lat moją wizytówkę. Gdy po jakimś czasie głos zaczął mi się zmieniać, powiększać w średnicy, partia ta powoli przestawała być dla mnie odpowiednia, bo nie zaśpiewałabym jej już pewnie na poziomie, z którego byłabym bardzo zadowolona. Wycofałam się, podziękowałam.
– Ambicja podpowiadałaby co innego?
Aleksandra Kurzak: Rozsądek podpowiada przyhamowanie ambicji, bo wielu śpiewaków zniszczyło swój głos, przedwcześnie kończąc karierę. A liczy się wszystko: zmiana temperatury, stref czasowych, przeloty, ale też spokój psychiczny, poukładane życie prywatne, brak stresów. Decyzje repertuarowe podejmuję sama, ale zawsze wcześniej konsultuję się z rodzicami.
– Z mamą Jolantą Żmurko, sopranem, i tatą Ryszardem, waltornistą. Oboje z Opery Wrocławskiej. Jesteś jedyną córką utalentowanych rodziców…
Aleksandra Kurzak: Jedynaczka, ale nie rozkapryszona, bo wychowywano mnie męską ręką. Rodzice podzielili się obowiązkami, to tato chodził na wywiadówki, pilnował ćwiczeń na skrzypcach. Robił śniadania, gdy mama spała.
– Na sukces nie trzeba było długo czekać. W wieku 21 lat wygrałaś Konkurs Moniuszkowski.
Aleksandra Kurzak: Trzy lata później podpisałam kontrakt z operą w Hamburgu i nagle dotarło do mnie, co zrobiłam. Byłam świeżo upieczoną mężatką, rok po ślubie. Mąż został we Wrocławiu, pracował w operze. Do tego ja, mocno związana z rodzicami, nagle znalazłam się sama w obcym państwie. Doszłam do wniosku, że nie wytrzymam. Zwłaszcza że na etacie we Wrocławiu już zasmakowałam w śpiewaniu pierwszych planów. Próbując się z kontraktu wykręcić, umówiłam się na rozmowę z adwokatem. A pani mecenas: „Dziecko moje, w tak młodym wieku taki kontrakt, w takim teatrze, takiej operze? Wytrzymasz, dasz radę!”. I dałam, zostałam w Hamburgu na sześć lat.
– Mąż wytrzymał tak długą rozłąkę?
Aleksandra Kurzak: Jesteśmy po rozwodzie od kilku lat. Mąż też jest śpiewakiem. Poznaliśmy się na studiach muzycznych.
– Rywalizowaliście ze sobą?
Aleksandra Kurzak: Nigdy. Miałam z jego strony wielkie wsparcie, radość i dumę z tego, co robię. Ale… nie ma recepty na udany związek. Trudno orzec, dlaczego drogi ludzi się rozchodzą. Nie przeczę, że rozłąka na pewno nam nie pomogła.
– Kto pierwszy zorientował się, że jedyna córka ma złoto w gardle, by nie powiedzieć – platynę?
Aleksandra Kurzak: To było ewidentne od dziecka. Podobno mając cztery, pięć lat, cały czas naśladowałam w domu mamę, choć to mgliście pamiętam. Gdy pojechałyśmy na festiwal do Kudowy i mama rozśpiewywała się w pokoju, naśladowałam ją przez cały czas. Znakomity polski dyrygent Stefan Rachoń spytał, kto tak z nią śpiewa w pokoju. „Moja córka”, odpowiedziała mama. „Takie małe dziecko? Niemożliwe”, „Możliwe. Śpiewa, przeszkadza mi, wszystko powtarza. Nie daje się uciszyć ani wyłączyć”. Rachoń był zachwycony. Dostałam od niego pierwszą propozycję profesjonalnej sesji nagraniowej z orkiestrą i wydanie płyty. Dziecko śpiewające arie operowe? Niestety, rodzice się nie zgodzili.
– Natalia Kukulska nagrała „Puszek-Okruszek”, a potem tata zawiesił jej karierę do pełnoletności i korona nikomu z głowy nie spadła.
Aleksandra Kurzak: Ale to co innego nagrać piosenki dla dzieci, a co innego skonfrontować się na żywo z kilkudziesięcioosobową orkiestrą i nagrać trudne arie operowe. Rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej – klasy skrzypiec. Wydawało im się, że w tamtych czasach to dla mnie szansa na normalne życie, gdzieś w jakiejś orkiestrze w RFN. Przez 12 lat podstawówki i liceum muzycznego głosu nie tykałam. W ogóle! Tylko skrzypce.
– Taki głos i skrzypce? Nic nie rozumiem.
Aleksandra Kurzak: W szkole nie było klasy śpiewu. I dzięki Bogu, że tak się stało. Głosu nie kształci się od dziecka, bo dziewczynki też przechodzą mutację, najwcześniej zaczyna się go sprawdzać w wieku 16 lat, gdy kończy się dojrzewanie. Moja mama to mój jedyny profesor śpiewu, dzięki niej śpiewam! Jestem wdzięczna rodzicom, że jestem skrzypaczką, muzykiem, a nie tylko śpiewaczką, co później bardzo zaprocentowało.
– Czym, że spytam jako laik?
Aleksandra Kurzak: Umiejętnością czytania nut i uczenia się partii, intonacją, pewnością siebie. Nie potrzebuję korepetytorów, uczę się wzrokowo. Nie potrzebuję pianina, słyszę muzykę, patrząc na nuty. Zdążyłam nawet dorobić się choroby zawodowej, czyli kłopotów z refluksem żołądka. Jak się okazało, nie jestem osamotniona. Wielu moich kolegów na to cierpi, a wszystko przez późne kolacje i przeponowy sposób oddychania. Dwa lata temu byłam właśnie w USA, gdy pojawiły się kłopoty. Nagle nie mogłam swobodnie śpiewać, struny głosowe były cały czas opuchnięte. Nie pracowały tak, jak powinny, górne dźwięki nie wychodziły. Myślałam, że to zapalenie tchawicy, ale lekarze powtarzali, że jestem zdrowa. Dopiero kolejny postawił właściwą diagnozę, a badania w kraju potwierdziły chorobę refluksową, która przybrała tak zwaną maskę laryngologiczną.
– Trudno było rzucić kolacyjki o północy?
Aleksandra Kurzak: Jak musiałam, to przestałam. Ostatni posiłek o 18.00–19.00, leki i wszystko wróciło do normy. Nocna kolacyjka wchodzi w grę tylko wtedy, gdy następny dzień jest wolny.
– Od tylu lat podróżujesz od opery do opery, jak współczesny nomada. Lotniska, gmachy operowe, cudze łóżka, obce widoki z okna. I znów lotniska.
Aleksandra Kurzak: Takiego życia chciałam, takie wybrałam, więcej, od małego o takim marzyłam.
– Potrzeba tylko drobiazgu: wielkiego talentu, o pracy nie mówiąc.
Aleksandra Kurzak: …i łutu szczęścia, bo nie ma, niestety, przepisu na sukces.
– Co albo kto był Twoim łutem szczęścia?
Aleksandra Kurzak: Peter Mario Katona z londyńskiej Covent Garden. Zauważył mnie w 2000 roku w Los Angeles na konkursie Plácido Domingo, choć wcale mi się tam nie powiodło. Mimo to po jakimś czasie dostałam od niego list z prośbą, abym go informowała o swoich planach. Po czterech latach przyjechał na premierę „Nabucco” do Hamburga i zaprosił na przesłuchanie. Powiedział: „Głos pięknie się rozwinął w średnicy (niższej tessiturze), zrobił się większy, ciemniejszy, okrąglejszy, super. Gratuluję. Będę myślał o pani”.
– Domyślam się, że komplementy zaowocowały główną rolą?
Aleksandra Kurzak: Nie tak szybko. Miał dla mnie główną rolę żeńską w spektaklu Mozarta w następnym sezonie, co w teatrach operowych tej rangi oznacza bardzo szybko. Usłyszałam: „Proszę przygotować kilka arii Aspazji i przyjechać jeszcze raz na przesłuchanie, tym razem do Londynu”. Zdawałam sobie sprawę, że byłam „no name”, jak się mówi, a powierzenie debiutantce głównej partii zawsze wiąże się z dużym ryzykiem. Zaśpiewałam, po tygodniu dostałam kontrakt, a po debiucie w Met i fantastycznych recenzjach kolejne dwa. A wszystko jeszcze przed planowanym debiutem w Covent Garden! Dyrektor Katona obdarzył mnie wówczas niesamowitym kredytem zaufania.
– Przyznaj, nie męczy Cię to hotelowe życie, nie tęsknisz za domem, skoro dziesięć miesięcy w roku jesteś za granicą?
Aleksandra Kurzak: O ile nie więcej. Staram się wracać w to samo miejsce, bukować z wyprzedzeniem to samo mieszkanie w Londynie – moim trochę drugim domu. Do Nowego Jorku, Wiednia przyjeżdżam też trochę jak do siebie. Często w świecie zatrzymujemy się w mieszkaniach naszych kolegów. Ostatnio dzwoniłam do Mariusza Kwietnia, który ma mieszkanie w Nowym Jorku, ale usłyszałam: „Ola, jest wynajęte dwa lata naprzód”.
– Nie masz domu, a jednocześnie wszędzie jesteś u siebie.
Aleksandra Kurzak: Tam, gdzie muzyka i jej wielbiciele. Bo piękna muzyka nie ma ojczyzny.
– Gdzie najbardziej lubisz występować?
Aleksandra Kurzak: Wszędzie, ale włoska publiczność operowa jest jedyna w swoim rodzaju. Nie da się jej porównać z żadną. To znawcy. I kochają „rozmawiać” z artystami, wykrzykują, co by chcieli na bis. Ostatnio po moim recitalu w La Scali podszedł do mnie starszy pan i poprosił o zdjęcie z autografem. Powiedział, że od teraz będzie wisieć koło boskiej Marii.
– Oczywiście Callas.
Aleksandra Kurzak: Callas śpiewała tam w wielu przedstawieniach, La Scala to miejsce wielu prapremier, magiczne miejsce. Rok temu zadebiutowałam w La Scali w operze „Rigoletto”. A że nie miałam ani jednej próby na scenie, w oryginalnej scenografii czy z orkiestrą, legendarny baryton włoski Leo Nucci zdradził mi tajemnicę: „Dziecko, ustaw się w swojej arii po prawej stronie od budki suflera”. „Dlaczego?” „Questo Ź posto di Maria Callas – to miejsce Marii Callas i najlepsza akustyka w całym teatrze”. Są takie małe tajemnice w niemal każdym teatrze. W jednym miejscu lżej się śpiewa, czuje się, jakby głos odbijał się i do nas wracał, a czasami niestety ma się wrażenie, jakby śpiewało się w głuchą poduchę… Włosi potrafią też okrutnie wybuczeć spektakl. Są wymagający, bezwzględni. Krzyczą wtedy „vergogna” – wstyd.
– Ostatnio odniosłaś wielki sukces, podpisując ekskluzywny kontrakt z Decca Classics.
Aleksandra Kurzak: Dyrektor Decca przyjechał do Hamburga, aby posłuchać mnie w roli Gildy w „Rigoletto”. W kilka dni po występie zadzwonił do mnie mój menedżer i spytał: „Siedzisz? Nie? To usiądź. Masz kontrakt z Decca”. Krzyczałam ze szczęścia! Tak jak wtedy, gdy dostałam propozycję pierwszego kontraktu w Metropolitan Opera we wrześniu 2004 roku. Na jednym z legendarnych już przyjęć w Nowym Jorku, które zawsze kończą się improwizowanym koncertem, gdzie schodzą się wszystkie gwiazdy przebywające w tym czasie w Met, spotkałam Petera Seifferta, wagnerowskiego tenora, który spytał: „A ile ty masz lat?”. „A 27”. „Cooo? I debiutujesz w Met? Niemożliwe. Ja mam 50 lat, prawie całe życie czekałem na ten dzień i dopiero teraz debiutuję. Przyjdę na twój spektakl”. Przyszedł na próbę generalną, która w Met jest właściwie spektaklem, a gdy po mojej arii nastąpiła krótka przerwa z powodu owacji, Peter wstał, ściągnął marynarkę, kręcił nią nad głową i krzyczał jak na koncercie rockowym.
– Gdy jest na widowni ktoś ważny, dyrektor opery, wytwórni, bardziej się denerwujesz?
Aleksandra Kurzak: Teraz już nie, choć wcześniej zdarzało mi się, szczególnie gdy wiedziałam, że na widowni jest wspomniany dyrektor od obsady Peter Katona z Londynu. Nerwy trwały tylko do chwili wejścia na scenę.
– Jak wspominasz własne pogodne dzieciństwo? Dopada Cię czasem myśl o stabilizacji, pieluchach?
Aleksandra Kurzak: Pojawiają się takie myśli, jak najbardziej, choć moja praca, kariera, występy, podróże – to moja stabilizacja. Tak to czuję. Oczywiście, jest miejsce na męża i na dziecko, ale zobaczymy, co nam życie przyniesie. Trzeba jakoś wszystko poukładać. Ostatnio byłam u wróżki Aidy. Niesamowita kobieta. Powiedziała: „Widzę panią, będą podróże, będzie dziecko, widzę dwie panie na lotniskach”.
– A dlaczego dwie?
Aleksandra Kurzak: W moim środowisku to całkiem normalna sytuacja. Będą potrzebne. Pewnie jedna mama, druga niania. Jeśli próby trwają od 10.30 do 17.30, wieczorami spektakle, ktoś się dzieckiem musi zająć.
– To zrób cokolwiek, by się okazało, że Aida miała rację. A na przyjaciółki i przyjaźń masz czas?
Aleksandra Kurzak: Właśnie była u mnie, w moim warszawskim mieszkaniu, Christiane Karg, niemiecka utalentowana śpiewaczka, którą poznałam jeszcze w Hamburgu, a zaprzyjaźniłyśmy się podczas festiwalu w Salzburgu.
– Życie według precyzyjnej rozpiski na kilka lat naprzód bywa przewidywalne aż do bólu.
Aleksandra Kurzak: Nie do końca, bo życie niesie niespodzianki miłe i niemiłe. Gdy tak się składa, że mam trzy dni wolnego, łapię samolot i wracam do kraju, do Warszawy lub Wrocławia. Czasami sama siebie zaskakuję i robię szalone rzeczy, jak wtedy, gdy wpadłam do Warszawy na premierę „Turandot”, pomiędzy własną próbą generalną a własną premierą „Traviaty” w Turynie. Albo przyjmuję propozycję, której nie było w żadnym planie, jak mój udział w zeszłorocznym koncercie sylwestrowym w Teatrze Wielkim w Warszawie, a tak się złożyło, że był to drugi sylwester z rzędu. Aktor Grzegorz Małecki, zapowiadając, tak mnie przedstawił: „Odmówiła Met, odmówiła La Scali, ale nie oparła się urokowi dyrektora Dąbrowskiego”. Podziękowałam bardzo za zaproszenie i obiecałam, że w przyszłym roku z pewnością z tej samej okazji w Warszawie nie wystąpię. Nie dodałam, że w tym czasie mam spektakle w Metropolitan Opera w Nowym Jorku.
Rozmawiała Liliana Śnieg-Czaplewska
Zdjęcia Tomasz Nalewajek
Stylizacja Miguel Cervera/Kasteel+Agent
Makijaż i fryzury Jose Luis Ruzafa/Kasteel+Agent
Produkcja Sara Marcysiak