Legenda polskiego kina. Niezapomniana Anka z „Ziemi obiecanej” i Marynia z „Rodziny Połanieckich”. Anna Nehrebecka wielokrotnie zmieniała skórę. Była aktorką, żoną ambasadora i konspiratorką. Kim czuje się dziś? O różnicy między kochaniem a zakochaniem, dlaczego nie widujemy jej często w telewizji oraz o tym, jak żyje z mężem na odległość, opowiada Romanowi Praszyńskiemu.

Reklama

Kim Pani dziś się czuje?

Matką, żoną, aktorką, radną Warszawy. Kolejność dowolna. Przede wszystkim jestem sobą, Anną Nehrebecką. Za parę dni wracam do męża, ambasadora RP w Tunezji. Pomogę mu przygotować festiwal filmowy, liczę, że uda się zaprosić któregoś z polskich reżyserów. W sierpniu przyjeżdżam do Warszawy, na sesję Rady Miasta. A jesienią w Teatrze Polskim wznawiamy „Końcówkę” Becketta. Wiosną dostałam nagrodę Orła za rolę w filmie Macieja Pieprzycy „Chce się żyć”. Moja pierwsza nagroda! Do dzisiaj dostaję bardzo miłe listy z gratulacjami. To wszystko ubarwia życie. Jest kolorowo.

Zobacz także

– Wciąż zmienia Pani życiowe role. Dla aktorki to chyba łatwe zadanie?

W teatrze czy filmie łatwo wejść z roli w rolę. W życiu to nie takie proste. Życie bywa brutalne, ma swoją wagę. Zwłaszcza że wszystko staram się robić najlepiej, jak potrafię. Angażuję się i wszystkim przejmuję, więc odbywa się to dużym kosztem.

– Jaki był Pani dom rodzinny?

Miałam cudownych rodziców. To byli skromni, prawi ludzie. Nieraz było trudno. Ważne, że wszyscy byliśmy razem. Po wojnie trafiliśmy na Pragę, na ulicę Dąbrowszczaków. Rodzice mieszkali tam do końca życia. Tato był ekonomistą, mama zajmowała się nami – trójką rodzeństwa. Dzieciństwo było biedne, pierwszego banana zobaczyłam w 1956 roku.

– Duży wstrząs?

Opowiem, jak do niego doszło. Po wojnie rodzina mamy była w Londynie. Matka, brat i siostra. Nie mogli wrócić. Pracowali w BBC.

– Niedobrze. W Polsce byli wrogami ludu?

Oczywiście. Ojciec miał problemy ze znalezieniem pracy. Powiedziano mu, że dostanie lepszą, jak się rozwiedzie z żoną. Po październiku ’56, w czasie tak zwanej odwilży, stało się możliwe odwiedzenie rodziny w Londynie. Nie widzieli się od początku wojny. Zadecydowano, że mama pojedzie z najmłodszym dzieckiem, czyli ze mną. Miałam dziewięć lat. Do końca życia nie zapomnę tego lotu samolotem KLM-u. Przesiadałyśmy się w Amsterdamie. Leciałyśmy nocą, nagle ujrzałam dywan świateł, oświetlone miasto. Niezwykłe. A w samolocie stewardesa roznosiła owoce na tacy, mogłam wziąć pomarańczę. Dziecięcą łapką chwyciłam, szczęśliwa. W Polsce pomarańczę jadłam raz w roku – tata przynosił z pracy po jednej na dziecko. Ale mama mówi: „Wiesz, córeńko, tu jest taki pyszny owoc – banan. Spróbuj”. Posłuchałam i wzięłam. I wciąż pamiętam potworne rozczarowanie i żal, że mogłam zjeść całą pomarańczę, a mama kazała mi jeść słodkiego kartofla

– A kim był Mario Alma?

To mój dziadek. Ojciec mamy, Władysław Kiersnowski. Osobowość, legenda w rodzinie. Przez 12 lat śpiewał we Włoszech, w La Scali. Ale to były takie czasy, że nie wypadało śpiewać dla pieniędzy. Więc dziadek śpiewał, a jego majątek rozszarpali ekonomowie. Zmarł wcześnie, po pierwszej wojnie światowej.

– Utracjusz?

Dla niektórych pewnie tak. Artysta w rodzinie – to było coś wstydliwego. Kiedyś artystów chowano pod płotem, nie byli godni. W naszym domu tak nie uważano. Ale w rodzinie dziadka do tej pory nie rozmawia się o przodku śpiewaku.

– Majątek miał na Białorusi?

Na Nowogródczyźnie. W 1992 roku odnalazłam tam dzięki pomocy życzliwych ludzi rodzinne groby. Pojechałam razem z mamą. Mama była tam po raz pierwszy od śmierci swojego ojca. Weszłyśmy na cmentarz i ona nagle mi znikła. Szukam jej i widzę, że siedzi na grobach. Trafiła jak po sznurku, choć tak wiele się zmieniło. Grób był w strasznym stanie. Otwarty, połamany krzyż. Szczątki trumny dziadka i brata mojej mamy. Bardzo bolesne. Ale też wzruszające. Podróż w przeszłość. Poznałam chłopów, którzy pamiętali mojego dziadka. Chciałam dotrzeć do każdego miejsca, każdego człowieka. Ale dla mamy było to za dużo. Kiedy dotarłyśmy do wioski, gdzie po śmierci jej taty był pogrzeb, powiedziała: „Chodźmy stąd”. Była szczęśliwa, ale ta podróż przywołała też dużo bolesnych wspomnień.

– Niesamowite te polskie losy.

Ojciec urodził się w Monachium, przed pierwszą wojną światową. Jego rodzina pochodziła z Bydgoszczy i tam też wrócili, kiedy był małym chłopcem. Przed wojną studiował w Warszawie. W czasie wojny poznali się z mamą. I tak jestem ja.

Rozmawiał: Roman Praszyński

... więcej w magazyne Viva! 21/2014

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama