Reklama

W programie TVN „Przez Atlantyk” wszystko było na poważnie. Maja Hirsch dołączyła do celebryckiej załogi, która pod przewodnictwem kapitan w Adama Skomskiego i Romana Paszkego płynęła z Gran Canarii do Gwadelupy. Aktorka spędziła trzy tygodnie na małym jachcie. W ciasnocie, niewygodzie, z ludźmi, których wcześniej nie znała. Jak to wspomina?

Reklama

Jestem pełna podziwu, że zdecydowałaś się na udział w tak trudnym rejsie, nie mając doświadczenia żeglarskiego. Co było najtrudniejsze?

Ilekroć rozmawiam z kimś na temat trudności, które spotkały mnie na oceanie, dochodzę do wniosku, że strach przed żywiołem nie jest na szczycie listy. Byłam harcerką przez dziewięć lat, więc czułam się przygotowana na różne wyzwania, a na Atlantyku nie dopadły nas sztormy. Natomiast emocje potrafiły eskalować. Dlatego właśnie ludzie, którzy podczas wakacji pływają po morzu, bardzo starannie dobierają sobie załogę. My nie znaliśmy się wcześniej. Może znałam trochę Antka Królikowskiego, bo spotkaliśmy się na planie serialu „Bodo”. Jednak kilka godzin w pracy nie może się równać 23 dniom spędzonym na Atlantyku, na jachcie o powierzchni 30 metrów kwadratowych… Choć wychowywałam się na małej przestrzeni, czułam, że nie mam możliwości ucieczki. Wokoło był tylko ocean.

Zobacz także: "Przez Atlantyk": Antoni Królikowski zaskoczył wyznaniem. Atmosfera jest coraz bardziej napięta!

W sześcioosobowej załodze same znane nazwiska. Zawiodłaś się na kimś?

Nikt mnie nie rozczarował. Natomiast czasami miałam poczucie, że byłoby lepiej, gdyby na tym statku było mniej artystów, bo jednak nasze indywidualności lubiły się ścierać (śmiech).

Instagram/antek.krolikowski/

Myślałam, że powiesz, że irytował cię Antoni. W jednym z wywiad w powiedziałaś, że „dawał do wiwatu”.

Jego energia bywała bardzo intensywna (śmiech). Antek ma oryginalny, absolutnie jedyny w swoim rodzaju sposób bycia, bywa ekspansywny. Ale ma jednocześnie tę zaletę, że kiedy jest proszony o „ściągnięcie na suwaku”, robi to bez mrugnięcia okiem.

Zobacz także: "Przez Atlantyk": Antoni Królikowski nielubiany przez uczestników? "Trochę dał do wiwatu"

Kłóciłaś się z kimś na jachcie?

Raczej docierałam. Na początku dotyczyło to głównie systemu ustalania wacht. Na ten temat było kilka dyskusji, co teraz wydaje mi się bardzo zabawne, ale wtedy było dość poważnie. Na łódce mieliśmy mocno ograniczoną ilość snu, jakieś trzy godziny ciurkiem maksymalnie. W związku z tym próbowaliśmy ustalić grafik, który by każdemu z nas pomógł pospać dłużej. Parę razy również w nocy działy się kompletnie nieprzewidywalne zdarzenia, np. wpadał nam do wody żagiel i wtedy wszyscy się zrywali na równe nogi, żeby pomagać. Spokojny sen i noc przerywała buzująca w nas adrenalina. Jednak z każdym dniem nabieraliśmy pokory do żywiołów i do siebie nawzajem. Dopiero kiedy dopływaliśmy do Martyniki, poczułam, jak bardzo byłam zmęczona.

Podobno miałaś wyjątkową więź z Liroyem? Słyszałam, że nawet spaliście w jednej kajucie. To prawda?

Na stałe w kajucie z Liroyem spał Antek. Ale każdy, kto był na jachcie, wie, że co dwie godziny są rotacje wacht. Prawie nikt nie miał stałego miejsca do spania. Uczestników było dwunastu (poza uczestnikami programu dwóch kapitan w i czterech kamerzystów – przyp. red.), a kajut trzy. Raz poszłam spać do kajuty chłopaków, jak nikogo w niej nie było. Obudziłam się po kilku godzinach i okazało się, że obok mnie śpi Liroy. To było słodkie, bo skulił się jak dziecko, żeby mi nie przeszkadzać. Gdy obudziłam się, przykryłam go kołdrą. Podobna sytuacja miała miejsce jeszcze raz, tylko wtedy to Liroy już spał, a ja z braku miejsca przycupnęłam obok niego. Potem wszyscy żartowali, że chyba zostaliśmy parą.

Zobacz także: "Przez Atlantyk": Maja Hirsch ujawnia, co Antoni Królikowski mówił o Joannie Opoździe podczas wyprawy!

To właśnie Liroya najbardziej polubiłaś?

Świetnie się z nim dogadywałam i bardzo go polubiłam, był niezwykle otwarty, serdeczny i kochany. Zanim go poznałam, natrafiłam na różne dziwne opinie na jego temat, a okazał się fantastycznym facetem z ogromem doświadczeń i z totalnie walniętym poczuciem humoru.

A jak przeżyłaś rozstanie z córką?

Maria jest już dorosła, ma 18 lat, więc byłam o nią totalnie spokojna. Wiedziałam, że ten miesiąc szybko zleci, a ja nie będę tęsknić, i miałam luz. Choć przyznaję, że jesteśmy ze sobą silnie związane. Wiesz, kiedy wyszło szydło z worka? Podczas rejsu każdy z nas mógł przez dwie minuty porozmawiać przez telefon satelitarny. Pomyślałam sobie: „Dobra, nie będę dzwonić”. Ale ponieważ wszyscy dzwonili, to stwierdziłam: „OK, ja też zadzwonię”. W trakcie rozmowy tak się rozkleiłam, że nie mogłam się pozbierać, i to było dla mnie wstrząsające przeżycie, w ogóle się tego nie spodziewałam. Ten szloch przeszył mnie na wskroś, ale był bardzo oczyszczający. Pomógł mi. Odblokowały się we mnie różne skumulowane emocje.

Maria zachęcała cię do udziału w rejsie?

Była jedyną osobą, którą spytałam przed podpisaniem umowy, co sądzi o moim udziale w programie. Powiedziała, żebym koniecznie płynęła, bo to jest przygoda i coś tak ciekawego, czego już mogę nigdy nie doświadczyć. Nie obawiałam się jej zostawić na miesiąc. Miała bardzo dobry czas ze swoim tatą.

Jak po 10 latach od rozstania układają się twoje relacje z jej ojcem?

Z Jackiem (Braciakiem – przyp. red.) jesteśmy w dobrych relacjach. Fakt, że nie mieszkamy razem i nie jesteśmy już parą, w kontekście naszej córki nic nie zmienia. Pokuszę się o stwierdzenie, że Maria dostaje od nas jeszcze więcej uważności, niż kiedy byliśmy we trójkę. Rodzice, którzy się rozstają, często chcą, żeby dziecko nie odczuwało braku. Dlatego oboje staraliśmy się i nadal staramy. Nasze relacje są nawet więcej niż poprawne. Są doskonałe.

To zdarza się rzadko. Chyba macie anielskie charaktery?

Bardzo sobie tego zazdroszczę, dlatego że wiem, że nie wszyscy tak mają po rozstaniach. A z naszymi charakterami to jednak jest bardzo różnie, na pewno nie jesteśmy aniołami. Nawet jak ktoś jest pokorny, spolegliwy i wyrozumiały, to rozstanie zawsze będzie egzaminem z człowieczeństwa. A potem jest praca, jeśli chce się razem wychowywać dzieci w dwóch różnych domach. Oczywiście nie wszystko było od początku tak poukładane, jak byśmy chcieli. Ale dość szybko z Jackiem doszliśmy do porozumienia. Dziś jest już dużo łatwiej.

I możesz skupić się na swoich planach. Czego dowiedziałaś się o sobie podczas rejsu?

Przypomniałam sobie, że czasem za bardzo chcę, żeby innym było dobrze. Na jachcie śmiali się nawet ze mnie, że sprawdzam, czy każdy miał tyle samo czasu na odpoczynek i czy nikt nie chodzi głodny.

Skąd ta troska o innych?

Jako nastolatka nie potrafiłam walczyć o swoje potrzeby i dlatego pracowałam nad tym w dorosłym życiu. Wiele udało mi się zmienić. Czasem, gdy patrzę w przeszłość, myślę, że jako dzieciak byłam kompletnie inną osobą. Dziś ludzie mi mówią, że wydaję się silna i twardo stąpająca po ziemi, ale zapewniam, że kiedyś byłam bardziej rozkojarzona, romantyczna, a także bujająca w obłokach. Rzeczy, których brakowało mi w dzieciństwie, starałam się sobie dać sama już jako dorosła osoba. Wierzę, że można to zrobić.

Jesteś dziś singielką?

Tak, ale nie w tym rzecz. Któż lepiej o mnie zadba niż ja sama? Może to wyświechtane powiedzenie, ale u mnie działa. Kiedyś nie umiałam prosić o pomoc. Musiałam się nauczyć, że jeśli do przyjaciół czy bliskich nie wyciągnę ręki, to oni sami nie domyślą się, że potrzebuję wsparcia. Dziś już umiem zadbać o siebie i o innych. Lubię to robić. Ale czasem jednak wychodzi ze mnie to „za bardzo”. Za bardzo się staram, by innym było dobrze.

Twoje zniknięcie z „BrzydUli” też było podyktowane dbaniem o własne interesy? Powiedziałaś, że serial realizowany jest bardzo szybko i w takich warunkach nie spełnia twoich ambicji artystycznych. Szkoda, że już nie możemy oglądać Pauliny Febo.

To jeszcze nie jest postanowione (śmiech). Ale rzeczywiście wolałabym, żeby serial nie był realizowany w dotychczasowej formie. Historia tych bohater w ma potencjał i zasługuje na to, żeby bardziej się nad nim pochylić, zwłaszcza realizacyjnie.

East News

Gdzie cię teraz możemy oglądać?

Na razie w programie „Przez Atlantyk” i w teatrze. Co będzie dalej, zobaczymy.

Jak radzisz sobie ze stresem wojennym? Musi być ci ciężko, bo twoja mama jest przecież Rosjanką.

Nie łączę swoich korzeni z tym, co aktualnie się dzieje, bo nie ma takiego powodu. Całym sercem jestem z narodem ukraińskim, bo to on jest krzywdzony. Natomiast jeśli chodzi o moje pochodzenie, rzeczywiście mam rodzinę w Rosji i kiedyś, jak żyła moja babcia, często do niej jeździłam. Dziś próbuję odnaleźć się w tej wojennej rzeczywistości, ale ciągle nie mogę. Staram się pomagać na różne sposoby, ale nie chciałabym tutaj zbyt wiele o tym mówić. Nie pozwalam sobie na oglądanie przez całą dobę telewizji, bo wiem, że nie dałabym rady. I tak docierają do mnie zewsząd wiadomości o niewyobrażalnych skutkach działań Rosji. Staram się też w tym czasie dbać o bliskich, zwłaszcza o tych, którzy radzą sobie dużo gorzej niż ja. W psychologii istnieje taki termin jak „zmęczenie współczuciem”, to stan, w którym współczucie kompletnie człowieka wypala. I nie ma to nic wspólnego z egoizmem, tylko z wrażliwością i empatią. Jeżeli ja się wypalę, nie będę miała siły, by pomagać. Dlatego choć bardzo się tym wszystkim przejmuję, staram się nie tracić kontaktu z rzeczywistością. Jesteśmy tu, w Polsce, i mam nadzieję, że jednak bezpieczni. Psychologowie apelują, że jeżeli chcemy pomóc, to musimy rozsądnie gospodarować swoimi zasobami, byśmy byli użyteczni przez dłuższy czas. Tego się trzymam.

Reklama

Rozmawiała Iwona Zgliczyńska

Reklama
Reklama
Reklama