Ksiądz Jan Kaczkowski: Boży twardziel.
Wiedział, że nie wygra z rakiem, więc się z nim oswoił. Dzięki niemu ks. Jan Kaczkowski zrozumiał, że musi wykorzystać czas, który mu pozostał. Poświęcił go nieuleczalnie chorym, którym pomagał żegnać się z życiem. Film "Johnny" jest hitem Netflixa.
Nie zapowiadał się na bohatera, który będzie pomagał ludziom przejść przez najgorsze. Prawdę mówiąc, wyglądał na takiego, który sam będzie stale wymagał pomocy innych. „On zawsze sprawiał na wszystkich wrażenie fajtłapy (...). To kazało przypuszczać, że z niczym sobie nie poradzi, że każda trudna sytuacja go złamie”, mówił o nim jego ojciec w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”. Ale Jana Kaczkowskiego nic nie było w stanie złamać. Od dzieciństwa był wątły i chorowity, ale też uparty w dążeniu do celu. Dzięki temu został księdzem, choć nie dawano mu na to szans, dzięki temu wybudował perfekcyjnie działające hospicjum, choć nawet najbliżsi nie wierzyli, że to mu się uda. Jan Kaczkowski nie lubił myśleć o tym, co się może nie udać. Wolał działać. Gdy dowiedział się, że ma glejaka mózgu, postanowił „żyć na pełnej petardzie”. Mimo cierpienia nie zwolnił tempa aż do śmierci.
Boga nie mieszać
Na okładce książki „Szału nie ma, jest rak” ksiądz Jan Kaczkowski leży na szpitalnym łóżku. Kilka dni wcześniej wybudził się po operacji. Ma na sobie koszulkę z napisem: „Jestem odważny i dziki”, którą dostał od starszego brata. Lekarze właśnie wycięli mu glejaka, złośliwy nowotwór mózgu. Rokują, że będzie żył najwyżej sześć miesięcy, a każdy kolejny dzień powinien traktować jak cud. A on, jak zwykle zrobił na przekór – żył jeszcze ponad dwa lata. Ten czas spędził na działalności na rzecz Puckiego Hospicjum. W działaniu upatrywał swoją siłę. Głosił kazania, zbierał datki, wydał trzy książki, które stały się bestsellerami. Stał się specjalistą od oswajania śmierci. Przez ostatnie lata wciąż opowiadał na pytania: „Dlaczego Bóg pozwala na niesprawiedliwości i choroby?”, „Czy to kara za grzechy?”. Zawsze mówił: „Pan Bóg nie jest mitycznym starcem, który siedzi gdzieś w górze i mówi: »Twoja gęba, Kaczkowski, mi się nie podoba. Będziesz miał nowotwór«”. Podkreślał, że jako bioetyk może zaręczyć, że nowotwory powstają w wyniku pomyłki przy replikacji kodu DNA. „Proszę do tego Pana Boga nie mieszać”, mówił.
Zobacz także: Księżna Camilla i jej kręta droga do szanowanej członkini brytyjskiej rodziny królewskiej
Ciągłe zmagania
Jan Kaczkowski od dziecka uczył się przezwyciężać przeciwności. Urodził się jako wcześniak z dużą wadą wzroku i zezem. Miał słabe zdrowie, dzieciństwo spędził w szpitalach, przeszedł cztery operacje. W szkole nie prowadził zeszytów i nie grał z kolegami w piłkę nożną. Mówił, że na boisku wyglądał jak paralityk. Na szczęście miał mądrych rodziców. Mama radziła mu, żeby nie ukrywał swoich słabości, ale też ich okazywał bez potrzeby. Ojciec dla odmiany uczył go poczucia humoru. Co ciekawe, w rodzinie Kaczkowskich nikt nie był wierzący. Kiedy w niedzielne popołudnia rodzina zasiadała przed telewizorem, tylko mały Jan szedł na mszę. W książce „Życie na pełnej petardzie” opowiadał: „Pamiętam jedną awanturę, żeby pozwolono mi pójść na rocznicę Komunii świętej: »Nie terroryzuj nas Kościołem«, mówili zdenerwowani rodzice”. Religijna żarliwość w pewnym momencie mu minęła, ale po kilku latach odżyła, co zaskoczyło też jego samego.
W liceum wszedł w okres burzliwego imprezowania. „Szczegóły zostawmy inteligencji Czytelników, zwłaszcza młodych”, opowiadał z uśmiechem. Zdradzał jednak, że podczas wycieczek klasowych alkohol lał się strumieniami. W tym czasie nie chodził w niedziele do kościoła, ale wpadał tam często w środku tygodnia. Coraz częściej też przyglądał się odprawiającym mszę księżom i odkrył, że fascynuje go fenomen kapłaństwa. „Albo to są jakieś wielkie jaja, albo coś w tym jest”. Gdy uznał, że to jednak nie są jaja, postanowił, że po maturze pójdzie do zakonu jezuitów. I tu spotkało go rozczarowanie. Nie został przyjęty. Powód był banalny: zbyt duża wada wzroku. Dla Jana Kaczkowskiego ta odmowa była jak cios. Ale, jak to on, uparł się, że i tak zostanie księdzem. Zgłosił się do seminarium duchownego archidiecezji gdańskiej. Po latach przyznał bezkompromisowo, że dostał się tylko dzięki protekcji. Jego ojciec, choć jest ateistą, poprosił o pomoc znajomych, którzy wstawili się za Janem u biskupa. „Idąc do seminarium, spodziewałem się jak najgorszych rzeczy. (...) Nastawiałem się na to, że w seminarium spotkam mnóstwo karierowiczów i aktywnych homoseksualistów. Łatwo wyobrazić sobie piekło, kiedy w ograniczonej przestrzeni zamknie się stu dwudziestu facetów”. Jego obawy były nieuzasadnione.
W gdańskim seminarium panowała dobra atmosfera, choć ksiądz, z powodu swojej wady wzroku, nieraz padał ofiarą żartów – ze względu na to, że czytał, trzymając nos w książce, zyskał ksywę „Skaner”. Ale z powodu problemów ze wzrokiem miał też kłopoty. Niektórzy księża zastanawiali się, czy wada pozwoli mu odprawiać msze. „W końcu podczas narady ktoś spytał: »A pieniądze widzi?«. Wtedy padła chóralna odpowiedź: »Widzi!«. Natychmiast wybuchł gromki śmiech: »To można go wyświęcić«”.
Spec od rozmowy
Po seminarium zaczął pracować w szpitalu i szkole zawodowej jako nauczyciel. Jednak jego najważniejszym dziełem życia jest hospicjum. „Początki były sympatyczne. Działaliśmy wolontariacko. Proboszcz użyczał nam starego tarpana, którym jeździliśmy po pacjentów. Wszyscy robili wszystko. Pomagali nam też chłopcy ze wspomnianej szkoły zawodowej. Ponieważ w ogóle nie jestem techniczny, bez nich nie dałbym rady niczego zrobić”, wspominał. Sam Kaczkowski miał inną specjalność – potrafił mądrze i swobodnie rozmawiać z pacjentami o ich chorobach. Podchodził do nich z wielkim szacunkiem. Wiedział, jak to jest ważne, bo sam wielokrotnie był pacjentem szpitali. W 2010 roku zdiagnozowano u niego raka nerki. Kolejny cios przyszedł dwa lata później, gdy ksiądz Jan dowiedział się, że ma glejaka mózgu. Poinformowano go o tym w sposób skandaliczny. Po prostu dostał wyniki badań w kopercie razem z rachunkiem do zapłacenia. Przyznał, że rozpłakał się wtedy jak dziecko. Jako dyrektor hospicjum doskonale wiedział, że ten typ nowotworu bardzo źle rokuje.
Jednak nie poddał się. Przeszedł kilka operacji. Walczył, pracując niemal do końca. Ponieważ nie budował dystansu, ludzie nie bali się zadawać mu najtrudniejszych pytań, np. czy nie boi się śmierci. Mówił wtedy: „Jeśli okaże się, że śmierć, to zwykłe game over, wcale nie jestem tym przerażony. Po prostu wynikać z tego będzie tyle, że jesteśmy najinteligentniejszą formą istnienia białka. Taki scenariusz wydaje się logiczny, ale mało prawdopodobny. I nawet gdyby miał być prawdziwy, to w żadnej mierze nie jest argumentem za tym, żebyśmy byli łajdakami”. Do końca był oddany swojemu najważniejszemu dziełu – hospicjum. W jednym z ostatnich publicznych wystąpień, gdy czuł się już bardzo słaby, poprosił tylko o jedno: o to, by ludzie pomyśleli o jego hospicjum, gdy będą się rozliczać z urzędem skarbowym.
Zobacz także: Pola Negri: Wzór gwiazdy
"Johnny"
Wymykający się wszelkim ramom, jeden z najbardziej rozpoznawalnych duchownych ostatnich lat, ks. Jan Kaczkowski już 22 września pojawi się na ekranach kin wraz ze swoją historią. W jego postać wcielił się aktor, który udowodnił, że jest mistrzem metamorfozy. Mowa oczywiście o Dawidzie Ogrodniku, którego fani nazywają "polskim Christianem Balem". W "Johnny", w którym możemy zobaczyć, jak z tym trudnym wyzwaniem poradził sobie artysta. Tych, którzy widzieli "Ostatnią rodzinę" czy "Ikar. Legenda Mietka Kosza", nie trzeba namawiać do seansu. Zwłaszcza że jego partnerem na planie był Piotr Trojan, którego widzowie mogą kojarzyć z "25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komedy".