Reklama

„Piszę to drżącymi palcami, bo boję się wiadra pomyj, które mogą zostać na mnie wylane, ale zaryzykuję, bo gdybym ja kilka temu przeczytała taką relację, myślę, że wcześniej bym sobie poradziła!!! A warto! Warto walczyć o zdrowie”, napisała na swoim Instagramie Iga Krefft (25 l.). Aktorka, którą wszyscy znamy z „M jak miłość”, wokalistka o pseudonimie Ofelia, która właśnie wydała taneczny singiel „Zakochana w bicie” (bije rekordy na Spotify), nie żałuje dziś tej szczerości.

Reklama

Przyznałaś, że od sześciu lat chorujesz na nerwicę z epizodami depresji, a dwa lata temu przeszłaś załamanie nerwowe. Dlaczego postanowiłaś powiedzieć o tym głośno?

Iga Krefft: Kiedy dwa lata temu usłyszałam od psychiatry, że mam depresję, było mi potwornie wstyd. Czułam zmęczenie, miałam zaburzenia akcji serca, chciało mi się ciągle spać i płakać. Generalnie całe moje życie wydawało mi się wtedy filmem katastroficznym. Myślałam sobie: „Ale dlaczego ja? Przecież mam taką fajną pracę, kochającego faceta, rozwijam się artystycznie, wszystko mi się układa! Skąd, do cholery, ten dramat!?”. Choroba była dla mnie w tamtym momencie oznaką słabości i porażki. Dlatego powiedziałam rodzicom: „Błagam, nie mówcie o tym nikomu”. Tylko cztery najbliższe mi osoby wiedziały, co się ze mną dzieje. Dopiero niedawno, po dwóch latach terapii i leczenia farmakologicznego, poczułam, że jestem gotowa o tym opowiedzieć. Bo niby dlaczego mam się tego wstydzić? Żałuję nawet, że zrobiłam to tak późno. Gdybym powiedziała wcześniej, łatwiej byłoby mi pracować, bo ludzie widzieliby we mnie człowieka, a nie maszynę do wykonywania zadań.

Zobacz także: Szokujące wyznanie gwiazdy "M jak miłość": "Czułam, że jeśli to się nie skończy, to ja skończę ze sobą"

Kiedy pierwszy raz poczułaś, że coś jest nie tak z twoim zdrowiem?

Pierwsze objawy pojawiły się po egzaminach do szkoły teatralnej. To był czas ogromnej mobilizacji. Uczyłam się do matury i egzaminów, pracowałam na planie „M jak miłość” i jeszcze chciałam schudnąć, by pięknie wyglądać, bo przecież mówiło się wtedy, że do warszawskiej Akademii Teatralnej przyjmują tylko śliczne dziewczyny. Wtedy zaczęłam zmagać się z nerwicą. Czułam lęk. Wydawało mi się jednak, że nikt mnie nie zrozumie, nikt nie będzie wiedział, jak mi pomóc, dlatego – jak wiele młodych osób – szukałam rozwiązań w internecie. Gdybym już na tamtym etapie trafiła do psychiatry, to pewnie nie miałabym tej cholernej depresji. Bo potrafiłabym o siebie zadbać.

ONS

Do show-biznesu trafiłaś jako dziecko. Gdy miałaś 11 lat, zaczęłaś grać w teatrze, a rok później dostałaś rolę Uli Mostowiak w „M jak miłość”, którą grasz do dziś. Potem, w wieku 17 lat, wystąpiłaś w „Na Wspólnej”. Czy fakt, że zaczęłaś karierę tak wcześnie, mógł mieć wpływ na chorobę?

Na pewno! Warunki pracy na planach polskich produkcji nie są niestety dostosowane do dzieci. Niemniej jestem bardzo wdzięczna rodzicom, że pozwolili mi realizować moje wielkie marzenie o aktorstwie. Mieli do mnie zaufanie, oceny się zgadzały, nie wagarowałam, a jak wagarowałam, to po to, by iść do kawiarni pouczyć się do sprawdzianu. Jednak dopiero teraz zaczynam rozumieć, jakie szkody mi to wszystko wyrządziło. Nie miałam normalnego dzieciństwa. Jeździłam po osiem godzin pociągiem z Wejherowa do Warszawy, by o szóstej rano być na planie, a w tzw. międzyczasie odrabiałam lekcje. Do tego jeszcze dochodziła szkoła muzyczna. Dlatego gdy miałam 16 lat, razem z rodzicami zdecydowaliśmy, że zamieszkam w Warszawie. Sama. To była dobra decyzja, bo byłam odpowiedzialną nastolatką. Uczyłam się i pracowałam, nie interesowały mnie imprezy. Ale stałam się trochę jak żołnierzyk, który wykonywał zadania, i akurat mojej psychice to nie służyło.

Potem dostałaś się na studia aktorskie. Znowu wielki stres.

Fuksówkę (obyczaj studencki polegający na wprowadzaniu studentów pierwszego roku do społeczności przez starszych kolegów – przyp. red.) wspominam koszmarnie. Przypominała mi to, jak byłam traktowana przez rówieśników w mojej podstawówce na wsi. Dzieci mnie nie lubiły, bo byłam „tą dziewczynką, która grała w »M jak miłość«”, w dodatku miałam swoje zdanie i byłam głośna. W trakcie fuksówki starsi studenci przez dwa tygodnie fundowali nam wyzwiska i upokarzali idiotycznymi zadaniami. Pamiętam taki obrazek: młoda dziewczyna stoi przed trzydziestką facetów, którzy na nią wrzeszczą. Stoi i płacze. Gdzie w tym zabawa? Wkurzyłam się i pytam studentkę, która prowadziła tę fuksówkę: „Jak wy możecie pozwalać na taką sytuację?”. Wiem, że niektórzy mieli luźny stosunek do fuksowania i oczywiście były fajne momenty tej „zabawy”, jednak ja pamiętam głównie stres i wyczerpanie, bo wszyscy spaliśmy wtedy po dwie godziny na dobę i czuliśmy presję, by wkupić się w łaski „starszej studenckiej braci”. Miałam kilku „oprawców”, z którymi do dziś nie jestem w stanie normalnie rozmawiać. Udało mi się przez to wszystko jakoś przebrnąć, ale potem przez pół roku leczyłam się z nawracającego zapalenia oskrzeli i krtani. Dziś myślę, że mógł to być efekt stresu.

Po roku zrezygnowałaś z nauki. Dlaczego?

Najpierw wzięłam dziekankę, a później Akademia Sztuk Teatralnych w Krakowie nie zgodziła się na powrót. Postawiono mi ultimatum: albo kariera, albo szkoła. Wybrałam perspektywę nagrywania swojej płyty, bo już wtedy było to dla mnie bardzo ważne.

Chyba miałaś pecha, bo dziś wielu studentów uczelni teatralnych może już pracować i jednocześnie się uczyć.

Nawet za moich czasów na to pozwalano, ale tylko „wybitnym studentom”. Niestety mnie mówiono, że nie mam szans na indywidualny tok nauczania.

Pewnie było ci ciężko się z tym pogodzić? To wtedy przeszłaś załamanie nerwowe?

Najtrudniejszy moment choroby był dwa lata temu, kiedy nagrywałam program „Twoja twarz brzmi znajomo”. Wiedziałam już, że mam depresję, a nie potrafiłam jeszcze dać sobie taryfy ulgowej. Nie dość, że byłam sama w Warszawie, bo mój ukochany chłopak Wiktor wyjechał na Islandię, bez bliskich, bo najbliższa rodzina mieszka pod Wejherowem, 500 kilometrów ode mnie, to jeszcze grałam w serialu i nagrywałam swoją pierwszą płytę. Spałam wtedy po 3,5 godziny na dobę.

Musiałaś czuć presję, bo jednak „TTBZ” to program rozrywkowy, w którym jest dużo śmiechu, a aktorzy bawią publiczność.

Tak, tym bardziej że diagnozę psychiatry dostałam właściwie w ostatniej chwili, dwa tygodnie przed rozpoczęciem prób. Gdy wystartowały nagrania, mój organizm dopiero zaczynał przystosowywać się do leków, a tu trzeba było właśnie bawić ludzi. Jak mówiłam ci wcześniej, nikomu nie przyznawałam się wtedy do choroby. Zaciskałam zęby i próbowałam żyć dalej. Bardzo pomogła mi terapia, na którą chodzę od dwóch lat. Nigdy się tego nie wstydziłam i głośno mówiłam o tym na swoim Instagramie, bo uważam, że jak boli cię noga, to idziesz do ortopedy, a jak boli cię serce, to do kardiologa. Ja poszłam do lekarza od duszy i emocji. Polecam!

Jak sobie teraz radzisz?

Jestem w bardzo dobrym momencie. Już nie stawiam sobie nierealistycznych wymagań i traktuję siebie z większą czułością, empatią i zrozumieniem. Nie jestem tym żołnierzykiem, co śpi po kilka godzin, by spełnić oczekiwania swoje i wszystkich wokoło. Terapia pomogła mi pozmieniać priorytety w życiu i teraz po prostu widzę, co tak naprawdę jest ważne. Liczę, że to będzie dla mnie przełomowy rok również pod względem muzycznym. Nowa płyta, którą kończę teraz nagrywać, powstawała w czasie pandemii. Mam nadzieję, że na jesieni ruszę w trasę.

Słyszałam twój singiel „Zakochana w bicie” i dziwię się, że nie chcą go grać największe rozgłośne radiowe w Polsce.

Chciałabym, żeby ludzie odpowiedzialni za kulturę w tym kraju, którzy mają wpływ na kształtowanie gustów muzycznych, dali szansę nowym artystom, a nie ciągle puszczali szlagiery. Na szczęście mniejsze stacje o mnie pamiętają, za co dziękuję. Co czujesz, gdy widzisz, że ludzie na koncertach śpiewają razem z tobą?
I w dodatku tańczą do „Zakochanej w bicie”. Coś niesamowitego!

Jak dajesz sobie radę z lękiem na scenie?

To jest dla mnie nadal piekielnie trudne. Do tej pory, jak wychodzę na scenę, to mam absurdalne poczucie, że może jednak ci ludzie przyszli ponabijać się ze mnie. Bliscy mówią mi: „Przestań, przecież oni kupili bilet, żeby cię posłuchać”, a ja to racjonalnie wiem, ale moje ciało i moja głowa pamiętają te wszystkie niefajne chwile z mojej krótkiej biografii, kiedy byłam wytykana palcami i wyśmiewana. Jestem jednak dopiero na początku swojej drogi wokalnej, nie zaśpiewałam jeszcze setek koncertów. Liczę więc na to, że z czasem pewnie stanę się bardziej odporna. Bo to niesamowite uczucie, gdy udaje mi się zapomnieć, że mam jakąś odpowiedzialność na scenie. Kiedy zapomnę o presji, to jest fantastycznie.

Co chciałabyś przekazać młodym ludziom?

Myślę, że moje pokolenie dorasta w bardzo trudnym czasie, czujemy gigantyczną presję. Przy okazji jesteśmy przebodźcowani i nie potrafimy odnaleźć w sobie spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Mam jedną puentę: pamiętajcie, że na świecie są ludzie, którzy potrafią wam pomóc. Psychiatrzy i psychologowie, czyli lekarze od duszy.

A tobie co jeszcze pomaga? Tak zwyczajnie, na co dzień?

Miłość, muzyka, podróże, pies, odpoczynek. Proste rzeczy. Niedawno, gdy poczułam się gorzej, wyjechałam sama na wakacje. Pomogło.

Reklama

Rozmawiała Iwona Zgliczyńska

Reklama
Reklama
Reklama