Reklama

– Co miesiąc premiera. Niedawno na afisz weszła „Miłość blondynki” w Och-Teatrze. Za chwilę w Teatrze Polonia zobaczymy „Medeę”.

Reklama

Krystyna Janda: I już możemy zapowiedzieć „One mąż show” Szymona Majewskiego w Och-Teatrze, premiera w czerwcu.

– Budzi się Pani czasem przerażona, że nie uciągnie kolejnego spektaklu?

Krystyna: Spektaklu? Nie. Takiego życia? Też nie. Nie czuję się wypalona, czasem zmęczona czy rozżalona z bezsilności. Ale na razie to wszystko ma sens, jesteśmy zgranym zespołem w obu teatrach. Nauczyliśmy się razem działać i wiemy, o co nam chodzi. Nie czuję się przede wszystkim osamotniona.

– Aktor, bez względu na wszystko, musi grać. Bilety sprzedane, publiczność czeka…

Krystyna: Tak, to prawda. Zresztą praca, granie jest najlepszym lekarstwem na wszystko.

– W dniu śmierci męża zagrała Pani spektakl. Żadnej taryfy ulgowej?

Krystyna: Mogłam odwołać, wszyscy by zrozumieli. Ale nawet do głowy mi to nie przyszło. Zresztą byłam w szoku, działałam instynktownie. Nic nie pamiętam z tego wieczoru, jak zresztą z wielu wieczorów późniejszych, działałam jak automat. A odwołanie spektaklu w każdej sytuacji uważam za ostateczność. Jak mówili starzy mistrzowie z mojej młodości, aktor odwołuje spektakl tylko w jednym wypadku – kiedy umiera. Ale wracając, praca to najlepsze lekarstwo, nawet na rozpacz.

– A pamięta Pani, jak Marysia powiedziała, że chce zostać aktorką? Nie była Pani tym zachwycona?

Krystyna: Nie tyle, że nie byłam zachwycona, co się o nią bałam. Pracowałam już wiele lat w zawodzie i wiedziałam, jak potrafi być okrutny. I jak okrutny bywa świat sztuki, środowisko, niezależnie od tego, czy ma się talent, czy nie. Wiedziałam, że Marysia będzie miała kłopoty, dopóki nie udowodni, że jest coś warta. Zresztą jak wszystkie dzieci znanych rodziców.
Maria Seweryn: Jako bardzo młoda osoba nie bardzo wiedziałam, co mnie czeka. Zagrałam w filmie jako licealistka i zachorowałam od razu na tę „chorobę”, jaką jest aktorstwo. Na szczęście mama nie wywierała na mnie nacisku, nie ingerowała. Zostałam wychowana „partnersko” i dość wcześnie wszystkie decyzje mnie dotyczące podejmowałam sama, począwszy od tego, do jakiej szkoły chcę iść czy jakiego języka chcę się uczyć.

– Mogła Pani podglądać mamę, grając z nią w filmie „Matka swojej matki” i w „Opowiadaniach zebranych”. Ale na scenie jesteście kompletnie różne.

Krystyna: Jesteśmy różnymi ludźmi, różnymi kobietami, wyrazistymi, o silnych osobowościach. Z innymi doświadczeniami i z innych pokoleń. Między nami jest 22 lata różnicy. W tym czasie zmieniło się wiele, także stylistyka, sposób myślenia, obyczajowość. Patrzenie na ten zawód i publiczność. Inaczej mówi się o uczuciach. Odebrałyśmy inne wykształcenie. Ja jestem typowym dzieckiem PRL-u, wychowanym przez rodzinę i szkołę. Wpajali mi pozytywizm socjalistyczny, ideały małej stabilizacji, karmili filmami wojennymi i zabraniali wielu rzeczy. Już w liceum zrozumiałam, w jakim kraju i systemie żyję. Że istnieje świat inny, bez cenzury, inna literatura. Przeczytałam Gombrowicza, Sołżenicyna, Miłosza, których wydawała wtedy tylko „Kultura” paryska. A Marysia od urodzenia podróżowała. Mieszkała we Francji, kiedy tam pracowałam, poszła tam do szkoły, a potem uczyła się w szkole w Berlinie. W rezultacie ma maturę francuską i jest obywatelką świata. Mówiła od dziecka w kilku językach. Żyła w innym świecie…

– Ale nie zaczęła od razu od słynnego Théâtre de la Comédie-Française, tylko od teatrów offowych?

Maria: Rzeczywiście, z początku miałam rogatą duszę i wielką potrzebę buntu. Związałam się więc ze środowiskiem artystycznym, które eksperymentowało. Było w opozycji do mainstreamu i całego świata. Dobrze się w nim czułam i wtedy naprawdę pokochałam teatr robiony za wszelką cenę, w złych warunkach, czasem gdzieś na końcu Polski. Kiedy mama zaproponowała mi prowadzenie Och-Teatru, ucieszyłam się. Pomyślałam, że moje doświadczenie po trudnej drodze, jaką przeszłam, może się przydać w głębokiej wodzie, do której wchodziliśmy. A z Polski nie chciałam wyjeżdżać. Skończyłam studia w 1998 roku i wydawało mi się, że trafiam na najciekawszy moment przemian w kraju. Chciałam w tym uczestniczyć.
Krystyna: Ale od początku byłyśmy w tym przedsięwzięciu razem. Razem założyliśmy we trójkę Fundację – ja z mężem i Marysia. Przez pierwsze cztery lata Marysia pracowała w Teatrze Polonia, grała, ale także siedziała w kasie, w sekretariacie, pomagała i w organizacji, i za kulisami. To była dla niej wielka szkoła. Kiedy zapadła decyzja stworzenia drugiego teatru w ramach Fundacji, byłam pewna, że jest gotowa. Bo kto, jeśli nie ona, ma walczyć z tą materią?

– Ze swoim talentem, inteligencją i znajomością języków zapewne mogłaby zagrać niejedną rolę w Hollywood…

Krystyna: Tylko trzeba jeszcze tego chcieć, mieć takie ambicje. A Marysię od początku interesowało coś innego. Poza tym wspólna decyzja o stworzeniu Fundacji była świadoma, nakładała odpowiedzialność. A tak na marginesie, nie znam polskiej aktorki szczęśliwej w Ameryce.
Maria: Ale ja mam poczucie absolutnego rozwoju artystycznego w tym miejscu. Każda rola, która mi się przytrafia lub którą wybieram, mnie wzbogaca. Pokonywanie trudności satysfakcjonuje. Poza tym panuje w naszych teatrach prawdziwa wolność artystyczna.

– Jak to jest pracować pod skrzydłami własnej matki? Kim teraz jest dla Pani – mamą, szefową, nauczycielką?

Maria: Jest wszystkim naraz. Wciąż dużo się od niej uczę. Pracujemy ze sobą od dziewięciu lat codziennie, dzwonimy do siebie po dziesięć razy każdego dnia, w pewnym sensie jesteśmy cały czas razem. Jedynie razem nie wyjeżdżamy na wakacje, bo ktoś musi być w teatrze. Myślę, że wypracowałyśmy sobie z mamą bardzo dobrą relację. Poza tym obie postawiłyśmy wszystko na jedną kartę.

Rozmawiała: Elżbieta Pawełek

Reklama

Cały wywiad przeczytasz w nowej "Vivie!". W sprzedaży od jutra.

Reklama
Reklama
Reklama