Wraca. Fani się cieszą: „Robert, czekaliśmy, jesteśmy z tobą!”. Wrogowie protestują: „Czy wolno mu tworzyć zespół z nową wokalistką?”. Odważył się udzielić tego wywiadu. „Jedynego”, zastrzega. Wielka sprawa. Wychodzi ze swojej skorupy, azylu czterech ścian. Bezpiecznego? Pozornie. Cztery lata zabijał się myślami. Chce z tym skończyć. Chce wrócić do życia. Tworzyć. Wyzwolić się. Poczucia winy nie zdławi. Czy jednak ma prawo niszczyć nim swój zespół? Skazać go na niebyt? Czy ma prawo niszczyć swoją rodzinę? Czy wreszcie ma prawo niszczyć samego siebie? Stało się. Był wypadek. Byli ranni. Sam wiele tygodni spędził w szpitalu. Gdyby mógł cofnąć czas… Nie da się. Gdyby mógł oddać swoje nogi Monice… Nie da się. Nie chce o niej mówić. „To ją za bardzo boli”. Ale wszyscy i tak wiedzą, o co chodzi. Jechał za szybko. Było ślisko. Padało. Przeznaczenie? Z fatum trudno walczyć. Można tylko już potem zadawać sobie pytania. Bez odpowiedzi. Dopiero po ponad roku niezależny biegły wykrył dziurę w wentylu. Uchodziło powietrze z opony. Może więc jego wina nie jest tak oczywista? Takie myślenie jednak nie przynosi ulgi. Cena była za wysoka. Wolałby zapłacić ją sam.

Reklama

Poddasze kamienicy na Starym Mokotowie. Siedzi na kanapie z pilotem w ręku. Wzrokiem błądzi po ścianach. Wsłuchany w siebie. Depresja? Uśmiechnie się dopiero pod koniec rozmowy. Bardzo trudnej. Jak się przebić przez rany, których na ciele już nie ma? „Betti ci ufa, a ja ufam jej”. Mówi wreszcie.

– Na powrót potrzebowałeś trzech lat?
Robert Janson:
Właściwie to czterech. Dopiero od dwóch miesięcy jest ze mną odrobinę lepiej. Mam na myśli psychikę. Na tyle lepiej, że pozwalam sobie zawalczyć o swoje życie i powoli wracam do pracy. I do Varius Manx. Mam takie uczucie, jakbyśmy rodzili się na nowo, chociaż w bólu. Na nowo się poznajemy. Muzycznie, bo prywatnie znamy się przecież od dwudziestu paru lat. Na te cztery lata jednak nasze drogi się rozeszły. A teraz znowu chcemy pójść jedną, jak kiedyś.

– Z nową wokalistką. Niektórzy mają Ci za złe, że nie z Moniką?
Robert Janson:
Bardzo chcieliśmy powrotu w starym składzie. Ale taka decyzja była widać za trudna.

– Dlaczego?
Robert Janson:
Mogę tylko powiedzieć za siebie i za zespół, że szczerze pragnęliśmy stanąć wszyscy razem przed publicznością. Jak przed wypadkiem. Choć wiedzieliśmy, że to będzie niełatwe dla każdego z nas. Może jednak za trudno wrócić do przeszłości, gdy życie też nie jest takie samo? Ja to rozumiem. Może za trudno spotkać się na estradzie z dawnymi kolegami, których obecność przypomina te wszystkie cudowne koncerty? Tak życie się więc potoczyło, że wracamy, ale z nową wokalistką Anną Józefiną Lubieniecką. A poza tym Varius Manx to nasz zespół, to pasja i praca, większa część naszego życia. Każdy z nas ma rodzinę i musi pracować. Nie uciekniemy od tego, że to też nasz zawód. I nasza firma, którą stworzyliśmy 20 lat temu. Chłopaki czekali cztery lata, aż się podniosę i zacznę działać. Gdybym czekał następne cztery, nie wiadomo, czy byłoby do czego wracać. Mogę powiedzieć tylko tyle – ta decyzja wiele nas kosztuje. Jest wielu, którzy to rozumieją i dobrze nam życzą. A Anna Józefina Lubieniecka ma wspaniałe warunki głosowe i sceniczne. Ona nie jest po to, by kogoś zastąpić. Ona zaczyna całkiem nowy rozdział swojej kariery i Variusa. Nie należy porównywać wokalistek. Każda z nich była inna i wyjątkowa.

Zobacz także

Porozmawiajmy o gwiazdach - forum >>

[CMS_PAGE_BREAK]
– Monika nie odbiera telefonów. Nie chce kontaktów z dziennikarzami?
Robert Janson:
Widocznie dzisiaj ma potrzebę odcięcia się od wszystkiego i wszystkich. Uszanujmy to.

– Ty jednak przerywasz milczenie?
Robert Janson:
Powstaje zespół i to dla mnie powód, żeby udzielić takiego wywiadu. On jest potrzebny nie tyle mnie, co moim chłopcom i Variusowi. Ja osobiście nie czułbym takiej potrzeby, bo jestem w innym świecie.

– To znaczy jakim?
Robert Janson:
Własnym. Moich myśli. Moich refleksji, wniosków, jakie z życia wyciągam.

– I dlatego milczałeś, nawet gdy nurzano Cię w błocie? Linczowano słowami? Prowokowano?
Robert Janson:
Nie komentowałem, bo i tak kamienie, którymi cię obrzucają, wracają w kierunku rzucających. Poza tym jestem introwertykiem. Pięć razy pomyślę, zanim coś powiem. Po co za dużo słów? Mądry człowiek i tak sam wyciągnie wnioski, a głupi niczego nie pojmie. Takie życie.

– Uchodziłeś za twardego faceta. Zarzucano Ci, że wokalistki odchodziły z Variusa, bo wymagałeś za dużo. Złagodniałeś po wypadku?
Robert Janson:
Wymagałem dużo w muzyce i nadal to robię. Najwięcej jednak uwag zawsze miałem do siebie. Jestem artystą, szukam, tworzę. Dlaczego więc miałem innym odpuszczać? Pewnie przed laty miałem inne wyobrażenie o pracy, jednak z biegiem czasu wszystko się zmienia. Nawet moja szorstkość. Ale nigdy nie obraziłem żadnej dziewczyny takim słowem, które mogłaby zachować w sobie na długo. W ogóle nie używałem wulgarnych słów w stosunku do wokalistek. Swoje zdanie wyrażam gestami, mimiką. To często bardziej rani niż słowa. Mówisz: „odchodziły”. Nasze drogi się rozchodziły, lecz nigdy w stanie wojny. Każdy ma prawo do szukania własnej drogi. Anita chociażby śpiewa już całkiem inaczej niż z nami. Wspaniale daję sobie radą na rynku muzycznym. Wszystko musi mieć swój sens i czas.

– I przeznaczenie?
Robert Janson:
Może i przeznaczenie.

– Wypadek też był przeznaczeniem?
Robert Janson:
Nie wiem. Wiem tylko jedno, że czułem niepokój, nie chciałem jechać swoim samochodem. Przeczucie podpowiadało mi: Nie jedź! Nie jedź! Nie posłuchałem tego głosu. Ale nie było w tym dniu naszego kierowcy i poproszono mnie, żebym zabrał swoje auto. Chciałem jeszcze, żebyśmy nocowali we Wrocławiu, nie w Miliczu, gdzie samochód stał na niestrzeżonym parkingu, co mogło mieć duże znaczenie.

– Analizujesz tamten dzień? 28 maja 2006 roku...
Robert Janson:
Nie. Wtedy straciłem pamięć. Analizowali go za mnie inni, zwłaszcza media. W każdym razie po koncercie wyspaliśmy się, po śniadaniu wsiedliśmy do mojego auta. Nie piliśmy alkoholu, jak nam potem wmawiano. Ja zresztą w ogóle nie piję. Narkotyków też nie było. Nie wolno wrzucać wszystkich do jednego worka tylko dlatego, że są artystami. To jest nieuczciwe.

[CMS_PAGE_BREAK]
– Coś jednak zapamiętałeś z tamtego dnia?
Robert Janson:
Pamiętam ostatnią rozmowę z żoną, przez telefon. Gdy wsiadłem do auta, zadzwoniłem: „Jadę już do domu, do zobaczenia”. A potem… zobaczyłem nad sobą Beatę, która głaskała mnie po głowie. Ale nawet wtedy nie dotarło do mnie, że jestem w szpitalu. Myślałem, że jesteśmy w Pradze, w hotelu. Ładny ten hotel. Praga mi przyszła na myśl pewnie dlatego, że wspaniale wspominałem koncert Phila Collinsa, na którym tam byłem. Pamięć płata figle. A ja leżałem wtedy na OIOM-ie. Rozmawialiśmy chyba mentalnie, bo nie mogłem mówić, byłem zaintubowany. Jak otworzyłem oczy, to pewnie przeraziłem się tą rurą w gardle, bo żona powtarzała: „Cicho, cicho, oddychaj spokojnie”. W dramatyczny powód tej sytuacji wprowadzano mnie powoli. Że miałem wypadek. Jaki wypadek? Czy Emma żyje? I czy wszyscy żyją? Sądziłem, że jechałem z rodziną. Nic nie pamiętałem. Od momentu, jak dotarła do mnie cała prawda, moje życie stało się ruiną. Wtedy już miałem chorą duszę. Bo wiedziałem, co się stało nie tylko ze mną.

– Powiedziano Ci, że nie wiadomo, czy będziesz chodził?
Robert Janson:
Lekarz, wracając z tomografii, powiedział żonie: „Mąż na pewno nie będzie chodził”. A drugi lekarz wyznał: „Walczymy o jego życie”. Nadzieja była w moim silnym charakterze i walce organizmu. Ja bardzo chciałem żyć. Wspaniałym lekarzom, pielęgniarkom, panu ordynatorowi ze Szpitala Wojskowego we Wrocławiu będę zawsze wdzięczny, że mi w tej walce pomogli i tak troskliwie się mną zajmowali.

– Twoja dusza nie ozdrowiała do dziś.
Robert Janson:
Ją może uzdrowić tylko szczęście i zdrowie innych poszkodowanych w wypadku. Jako kierowca będę to przeżywał do końca życia. Każdy chyba by przeżywał, a ja jestem wrażliwym człowiekiem, w środku bardzo kruchym. Pewnie dlatego komponuję. Jak wchodzę w jakiś temat, to bardzo głęboko. Wtedy udaje mi się nie myśleć o tym, co się działo i dzieje wokół mnie.

– Ciągle rozpamiętujesz?
Robert Janson:
Tak. Wszystko. Nawet relacje z ludźmi. Wczuwam się w każdego, kogo polubię, i zawsze pragnę jego
szczęścia. Rozumiesz więc, czym był dla mnie ten wypadek? Sto razy wolałbym, żeby to mnie spotkało to najgorsze. Chociaż byłem też bardzo poraniony, zawieszony tyle czasu między życiem a śmiercią. Chociaż moja psychika, mój mózg mógł nieodwracalnie ucierpieć. Ale dziś chodzę… A chora dusza? Swoją cenę trzeba zapłacić. Gdy leżałem już w szpitalu w Warszawie, myśli obejmowały mnie ze wszystkich stron. Czarne. Jedynym jasnym momentem było wejście żony, która przynosiła mi z domu obiady. Tak bardzo pożądałem jej obecności, bo za nią w ciemnych drzwiach pojawiało się słońce, dobroć, bezpieczeństwo. Byłem tak bardzo samotny w tej szpitalnej izolatce.

– Teraz już wiesz, dlaczego się to wszystko zdarzyło?
Robert Janson:
Nic się nie dzieje bez przyczyny. Ale tak naprawdę to widzę tyle bólu tylu osób, że trudno na to pytanie odpowiedzieć.

– Poprosiłeś o ukaranie. Myślisz, że kara odkupi winę?
Robert Janson:
Prosiłem, bo nie miałem sił stawać przed sądem, przeżywać to wszystko jeszcze raz. Wyjaśniać. Wracać. To i tak niczego już nie zmieni – byłem wystarczająco załamany. Nie chciałem też nikogo narażać na dodatkowy stres.

[CMS_PAGE_BREAK]
– Kara przynosi ulgę?
Robert Janson:
Nie. Moja prawdziwa kara jest we mnie w środku. Ja karzę się codziennie za to, że nie dowiozłem ludzi szczęśliwie do domu. Wciąż mam stan depresyjny, chociaż leczę się i walczę o siebie.

– Przed wypadkiem nie cierpiałeś na depresję?
Robert Janson:
Nie. Moim żywiołem zawsze była sztuka, tworzenie, radość, a nie smutek. Wola życia, cieszenie się nim.

– Kilka sekund potrafi złamać życie. Jechałeś za szybko?
Robert Janson:
Przekroczyłem prędkość. Mea culpa. Świadkowie, którzy byli w aucie, powiedzieli do żony zaraz po wypadku: „Beata, on jechał najwyżej dziewięćdziesiątką. Ile osób jeździ z podobną prędkością?”. Powiedzieli to na gorąco, w afekcie, więc mówili prawdę.

– Wygrałeś sprawę o zniesławienie z tabloidem, który między innymi oskarżył Cię o celowe przedłużanie śledztwa i machlojki Twoich prawników.
Robert Janson:
Widzisz, łatwo jest ferować wyroki – przekonanie to luksus ludzi, którzy stoją z boku. A jedyna korzyść, jaką ja wyniosłem z tej wygranej sprawy, że pieniądze poszły dla niewidomych dzieci z domu dziecka. I satysfakcja, że zostałem przeproszony oficjalnie za kłamstwa. Prawda natomiast była taka, że dopiero wiele miesięcy po oskarżeniu mnie postanowiono zbadać auto pod kątem technicznym i dlatego tak długo to trwało. W badaniu tym znaleziono przecięty wentyl w prawym tylnym kole. Mogło się to stać przed wypadkiem. Dalszych badań, jak to się stało, dlaczego i kiedy, nigdy nie wykonano, choć dla kierowcy to tak ważna sprawa. Poznałem wtedy na nowo prawo w Polsce i nikt mi już nie powie, że osobie publicznej jest łatwiej, że ma jakieś przywileje. Mam niedosyt, że pewnych faktów się nigdy już nie dowiem.

– Gdybyś to wiedział na pewno, pozbyłbyś się poczucia winy? Mógłbyś żyć jak dawniej?
Robert Janson:
Nadal czułbym się źle, bo to ja byłem kierowcą. Bez względu na wszystko i tak dusza by mnie bolała. I żaden wyrok by jej nie uleczył. Nie chcę tu robić z siebie ofiary, tłumaczyć się. Jestem facetem, facetom nie przystoi płakać. Wziąłem więc wszystko na swoje sumienie i będę musiał z tym żyć. Cieszę się tylko, że mam taką czarną dziurę w pamięci, bo te okropne wydarzenia powracałyby do mnie bez przerwy. A tak nie patrzę obrazami, migawkami z wypadku. Mam tylko ranę w sercu z powodu jego skutków. Ona się nie zagoi. Mam tego świadomość.

– Gdy znalazłeś się już w domu, poczułeś się w znajomym wnętrzu lepiej? Spokojniej?
Robert Janson:
Przywieźli mnie na noszach. Jeszcze przez wiele miesięcy byłem w dziwnym świecie. Wykonywałem czasem bardzo głupie rzeczy. Nie rejestrowałem swoich czynności, rozmów. Nie wiedziałem, co i do kogo mówię. Beatka musiała myśleć za siebie i za mnie. Byłem jakby jej dużym dzieckiem. Natomiast zacząłem widzieć to, co wcześniej było dla mnie ulotne. Kiedy zacząłem już chodzić, powolutku, noga za nogą, widziałem trawę i jej zieleń. Kwiaty. Czułem zapach kawy. Boże, pamiętam, jak żona weszła do mnie pierwszy raz z kawą, jakie to było cudowne. Każdy chyba lubi jej zapach poranny, ale dostrzega się go mimochodem. A ja cały utonąłem w tym aromacie. Żyłem, bo czułem.

[CMS_PAGE_BREAK]
– Miałeś depresję i jednocześnie życie Cię cieszyło?
Robert Janson:
Tak, bo miałem nadzieję na dobre dla wszystkich zakończenie. Nadal ją mam. I nawet jeśli cała ta sytuacja jawiła mi się jak mroczny obraz, wywoływała i wywołuje we mnie smutek, to zarazem budziłem się chwilami w euforii, że rodzę się na nowo. Pamiętam, jak żona zabrała mnie nad morze. I tam, na piasku, jakbym urodził się po raz drugi. Jeszcze poruszałem się z trudem, jeszcze byłem cały obolały, ale zauważałem świat. Wcześniej, przed wypadkiem, nie zawsze mi się zdarzało go widzieć.

– Teraz żyjesz już całkiem normalnie?
Robert Janson:
Mam skłonność do zapadania się w siebie. Godzinami mogłem przerzucać kanały w telewizorze. Wyłączałem się. Wyłączam się nadal.

– Odchodząc we własne myśli? A dom? Rodzina? Nie liczy się?
Robert Janson:
Rodzina oczywiście liczy się dla mnie najbardziej. I muzyka. Uzdrawia mnie. Gdyby nie miłość, jaka wypełnia ten dom, byłoby ze mną krucho. Lekarz powiedział: „Myśli są pana zabójcą”. Beatka często mi mówi: „Robert! Uśmiechnij się. Jestem obok”. I macha mi ręką przed oczami. Wtedy wracam. Idę po zakupy do sklepu, przytulam Emmę. Gdybym był z inną kobietą, nie sądzę, żeby to wszystko wytrzymała. Moja żona wiele przeszła. Musiała być bardzo silna. Wiesz? Mam pretensje do własnej duszy, że jest taka wrażliwa, że nie jestem w stanie z nią walczyć. Że jest silniejsza ode mnie. A ja bym chciał, żeby dała mi spokój.

– Napisałeś dwa lata temu muzykę do filmu „Świadectwo”. Na płycie jest utwór „Cierpienie”. Twoje cierpienie?
Robert Janson:
Muzykę do „Świadectwa” pisałem jakby w natchnieniu. To hołd złożony Papieżowi, który tak bardzo cierpiał i wybaczał. A równocześnie uzewnętrzniłem moje cierpienie. Cierpienie też można przekuć na muzykę, byleby nie było go za dużo. Ta muzyka jest bliska temu, co czuję w środku. Wolę komponować, niż mówić, a w muzyce instrumentalnej mogę pokazać prawdziwe wnętrze.

– Zwracasz się do Boga?
Robert Janson:
Do Boga się tylko modlę. O zdrowie dla wszystkich, którzy zostali w wypadku poszkodowani. I o wybaczenie. Nie ma dnia, żebym nie wysyłał do Niego tych próśb. Może któregoś dnia zostaną wysłuchane?

– Nie poddajesz się więc?
Robert Janson:
Nie poddaję. Wskrzesiłem zespół. Wiedziałem, co biorę na siebie. Stanąłem przed ludźmi z otwartą przyłbicą. Cel numer jeden. Niech strzelają. Nie wiem, ilu będę miał przeciwników, a ilu zwolenników. Czy kilka wstrętnych zapisów w Internecie powinno mnie odwieść od Variusa? Są też inni ludzie, którzy mi wybaczyli i nie sieją jadu. Zespół przecież to nie tylko ja. To też trzech innych facetów, dzięki którym odnosiłem wiele sukcesów. Niedawno terapeuta powiedział: „Albo pan zacznie pracować, albo pan siebie unicestwi. I rodzinę. Niech pan zacznie żyć”. Dlatego wybrałem pracę, komponowanie. Na koncertach będę czasami, ze względu na stan zdrowia.

– Gdybyś nie chodził, byłoby to Twoim zdaniem bardziej sprawiedliwe?
Robert Janson:
Stało się inaczej. To mnie zżera, ale… Zadaj to pytanie Panu Bogu. Sprawił cud, naprawdę. A teraz czekam, by sprawił następny…

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Michał Szlaga
Makijaż i fryzury Izabela Wrońska
Produkcja Ania Wierzbicka

Reklama

Podziękowania za gościnność dla Hotelu Sheraton w Sopocie
www.sheraton.pl

Reklama
Reklama
Reklama