Reklama

– Podobno ma Pan pomysł na ten wywiad?

Reklama

Chciałem, żeby pani napisała, że ludzie muszą mieć marzenia.

– Bo…?

Jak masz marzenie, to intensywnie o nim myślisz, więc dajesz pomysłowi energię. Potem ta energia działa, czyni cuda... To dzięki niej w klasie maturalnej miałem już swoją grupę taneczną, która po dwóch latach zdobyła mistrzostwo Polski, a pięć lat później zostałem okrzyknięty najlepszym choreografem w kraju.

– Może pomogło Panu szczęście albo talent? Inni marzą i nic z tego nie mają.

Bo boją się podjąć rękawicę rzuconą przez życie. Nic po prostu nie robią. I to jest najgorsze, bo wtedy rodzą się frustracje.

– Pana marzenia się spełniły?

Wszystkie! Właśnie siedzi pani tu u mnie na wsi, przy przaśnym drewnianym kuchennym stole. Za oknem wiosna. Kury, kozy, konie. Je pani jajecznicę z jaj od moich kur. Na kuchni stoi gar z rosołem. Stworzenie takiego domu to było marzenie od momentu, kiedy umarła moja mama.

– Jaki był Pana dom z dzieciństwa?

Pamiętam na przykład, że jako siedmiolatek wdrapałem się na dach stodoły, by zobaczyć, co mają bociany w gnieździe. To było na wsi u mojej babci. Najfajniejszy okres w moim życiu... Kiedy masz pięć, siedem lat i nie czujesz niczego, oprócz przepełniającej cię radości... Szczęśliwy byłem właśnie w plenerach wiejskich. A fakt ten wpisał się w mój mózg tak mocno, że teraz szczęście kojarzy mi się tylko ze wsią.

– Dziś żyje Pan między Warszawą a Mazurami. Gdzie tak naprawdę jest Pana dom?

Na wsi. Tutaj mieszkam, stąd od dziesięciu lat wyruszam w podróże. W Warszawie wynajmuję pokój od babci jednego z moich uczniów. Pani Maria Chmielewska, babcia Krzysia, przygarnęła mnie, gdy okazało się, że muszę bywać w Warszawie częściej niż raz w tygodniu. Tak naprawdę ona zastępuje mi mamę. Prasuje koszule do telewizji, gotuje pyszne gołąbki.

– Przyjmuje Pan jeszcze turystów w swoim gospodarstwie agroturystycznym?

Teraz nie. Bo nie przyjeżdżają tu już prawdziwi entuzjaści Mazur, ale ludzie, którzy chcą podpatrzyć, jak żyje Galiński, ten z „Tańca z gwiazdami”. Przed programem sam obsługiwałem gości w kuchni, serwowałem im typowe mazurskie potrawy. Byli zachwyceni!

– We wrześniu ma się ukazać Pana książka „Taniec z garami”. Będą tam przepisy na mazurskie pierogi?

Będzie 140 przepisów z łąk, lasów i pól. Dużo unikatowych, takich jak napój z chabrów, sok z brzozy czy miód z mlecza.

– Proszę o przepis na napój z chabrów.

Zbierasz do słoika główki chabrów. Mocno upychasz i zasypujesz szklanką cukru. Potem zalewasz ciepłą przegotowaną wodą i stawiasz na dwa dni na oknie. Można jeszcze dokwasić cytryną do smaku.

– Skąd Pan wie takie rzeczy?

Ja na Mazurach mieszkam od dziesięciu lat. Zbieram przepisy po okolicznych wsiach. Słucham starych babulek. Następna moja książka będzie o ziołolecznictwie.

– Wiejskie powietrze, swojska kuchnia. Bardzo Pan dba o zdrowie.

Mój pradziadek żył 101 lat. Mama opowiadała mi o jego majątku w Wielkopolsce. Cudowne miejsce.

– Podobno Pana pradziad hodował miniaturowe kury. Pan poszedł w jego ślady.

Wszystko siedzi w genach. Od swoich korzeni nie uciekniesz. Pierwsze moje mieszkanie miało być urządzone nowocześnie – w aluminium i w szkle. Ale ziemiańskie korzenie dały o sobie znać. Najpierw odpakowałem stary zegar, potem stolik po matce.

– Pana znajomi powiedzieli mi, że jest Pan perfekcjonistą w każdej dziedzinie, którą się zajmie. Jak to było z działką?

Działka ogrodnicza nad jeziorem Kortowskim to historia sprzed wielu lat. Wtedy nie stać mnie było jeszcze, by kupić siedlisko. Więc kupiłem kawałeczek ziemi i... szybko zostałem wiceprezesem wszystkich działek, a mój ogródek zwyciężył w konkursie na najpiękniejszy. Nie mówiąc już o tym, że natychmiast miałem pokaźną bibliotekę na temat upraw. Z przerażeniem więc tylko myślę, co będzie, jak mi się zamarzy, by zostać pilotem helikoptera (śmiech).

– A teraz o czym Pan marzy?

Chcę przy drodze wybudować karczmę z typowo mazurskim jedzeniem. To będzie prywatna scena moich popisów kulinarnych. Jadła pani kiedyś zupę z pokrzywy albo gołąbki z kaszą gryczaną?

– Nie.

To ja panią już zapraszam.

– Słyszałam, że bywa Pan szalony. Pierwszego konia kupił Pan przez telefon.

Owszem, i to w dodatku na 10. piętrze hotelu Grand w Warszawie, będąc na szkoleniu trenerów tańca towarzyskiego. Zadzwonił do mnie mój mazurski przyjaciel i powiedział, że ma dla mnie klacz arabską za bezcen. A wszystko dlatego, że puściłem w eter, że stajnia wybudowana i muszę mieć w tym roku konia.

– Ale koń przez telefon?

Trzeba mieć zaufanie do ludzi. A tych godnych zaufania poznaje się na Mazurach. Nas łączy lojalność, miłość do tej ziemi i do przyrody. Więc sama pani widzi, że cudownie by było dać temu wywiadowi tytuł: „Marzenia się spełniają”.

– Podobno bywa Pan apodyktyczny?

A co pani przez to rozumie?

– Tancerze się Pana boją!

I to bardzo (śmiech). Bo uczniowie są jak dzika zwierzyna w lesie. Jak nie okiełznasz grupy, to do niczego nie dojdziesz w choreografii.

– A w życiu prywatnym bywa Pan apodyktyczny?

Zdarza się, choć zawsze szukam dialogu. Mając grupę baletową, muszę być apodyktyczny. Bo jak mam 16 osób i temat, którego jestem twórcą, to tancerze są traktowani przedmiotowo. Tu nie ma miejsca na indywidualność. Czego się pani jeszcze o mnie dowiedziała?

– Mówiono mi, że jest Pan genialny i odważny.

Szaleństwo pozwala mi przełamywać schematy. W latach 80. zrobiłem układ choreograficzny, którego tematem był obóz koncentracyjny. Pojawiały się odważne jak na owe czasy symbole: pieta, ukrzyżowany Jezus. Za tę choreografię zdobyłem najbliższą mojemu sercu nagrodę: Króla Polskich Choreografów. Dlatego uważam, że ludzie powinni być odważni. Mają w sobie tyle cierpienia, bo brakuje im odwagi, by wyjść poza pewne ramy. By realizować to, czego naprawdę chcą.

– W życiu prywatnym też lubi Pan wychodzić poza ustalone ramy?

Nie, prywatnie to ja jestem ślimakiem. Chowam się w swojej skorupie i mówię: „Nie wszystko na sprzedaż”. Ja jestem silny, gdy tańczę albo gdy moje myśli przekazują tancerze. Ale teraz coraz częściej jest mi trudno stawiać czoło tłumom na bankietach.

– Ludzie grzebią Panu w sałatce?

Nieznajome kobiety rzucają mi się na szyję i mówią: „Cześć”. A ja nie mogę sobie przypomnieć, kim one są. Zadają bezpośrednie pytania: „A ile ma pan lat?”. Czuję się skrępowany. Ale ostatnio wydarzyła się też pewna piękna historia. Wchodzę do sklepu spożywczego w Mrągowie. Widzę, że przygląda mi się jakaś kobieta. Nagle mówi: „O, co, na święta się na Mazury przyjechało. A mnie żal naszych Mazur dla warszawiaków!” Więc ja jej na to: „To pani nie wie, że ja stąd? Że ja 20 lat tańca uczę w Mrągowskim Domu Kultury?!”

– Czego najbardziej się Pan boi?

Samotności. Od czasu, kiedy umarła moja mama i odszedł ode mnie ojciec. Nie chcę wyjść na mentora czy postać tragiczną, ale takie doświadczenie mocno odciska się na psychice. Miałem wtedy 16 lat i nagle byłem sam jak palec. Gdy matki zabrakło, nasz wychuchany dom zaczął się nagle chwiać, a potem to nawet walić w fundamentach. Matka była taką iskrą rozpalającą nasze ognisko. Ojciec oczywiście był bardzo szanowaną w Olsztynie osobą. Ale jak zabrakło matki, to jakoś nie potrafił podjąć tej życiowej rękawicy, o której już mówiłem. Przestraszył się obowiązków. A może przestraszył się o samego siebie? Pewnie dlatego szybko urządził sobie życie z inną kobietą, która dla nas, jego dzieci, była bardzo chłodna. Pewnie uznał, że jesteśmy dorośli i jakoś sobie poradzimy.

– Co Pan pamięta z tego czasu?

Gdy jesteś samotny jak palec, możesz robić, co chcesz. Spada na ciebie odpowiedzialność za samego siebie. Nie masz przed kim się tłumaczyć, ale i o kogo troszczyć. A jak masz 16 lat, możesz zejść na samo dno: pić alkohol, brać narkotyki. Mój brat się wtedy staczał, bardzo dużo pił. Człowiek w samotności gaśnie, gubi się.

– Z czego się Pan wtedy utrzymywał?

Z renty po matce. Ja byłem najmłodszy z rodzeństwa, w specyficznym wieku. Zostałem sam, kiedy jeszcze potrzebowałem, by ktoś mną pokierował. To jest taki czas dla chłopaka, że jeszcze nie wie, czego chce od życia, kim będzie. Dostałem od rodziców tylko generalne kierunkowskazy. Olśnienie nastąpiło w ósmej klasie. Wtedy pierwszy raz poszedłem na dyskotekę i odkryłem swoje prawdziwe miejsce. Poczułem niesłychanie mocno, że kiedy tańczę, to jestem szczęśliwy. W Olsztynie najlepszym klubem tanecznym była grupa baletowa Miraż z niesamowitą, charyzmatyczną instruktorką Mariolą Felską. Tańczyły tam same dziewczyny, ale ja się zawziąłem. By nie być jedynym facetem, namówiłem kumpla, żeby tam ze mną poszedł. Był to Krzysztof Kasperowicz, który teraz ma swoją szkołę tańca w Chicago. W ten sposób obaj zostaliśmy pierwszymi chłopakami w zespole.

– Taniec jakoś Panu pomógł w tej trudnej sytuacji?

Mogłem się zapić, mogłem zaćpać. Oblałem maturę, zacząłem tańczyć do kotleta, bo podpisałem kontrakt na występy w jakichś knajpach. Ale nagle mnie coś otrzeźwiło. Zdałem maturę, potem poszedłem na studia. Dziś, z perspektywy czasu, myślę, że z tego dołka wyciągnął mnie właśnie taniec i siła miłości, którą podarowała mi matka.

– A jak ojciec zareagował na Pana wybór?

Wolał, bym został weterynarzem. Ale ja byłem zawzięty, starałem się udowodnić mu, że wybrałem dobrą drogę. Dopiero po jego śmierci dostałem wielki album z wycinkami prasowymi o moich sukcesach. Zbierał je całe życie. Wtedy zrozumiałem, że jednak byłem jakoś bliski jego sercu.

– Zdążył Pan z nim porozmawiać, wybaczyć, że Was zostawił?

Nie zdążyłem. Najbardziej brakuje mi go teraz, kiedy mam to gospodarstwo. Wiem, że on kochał przyrodę, chciałbym go tu przyprowadzić i powiedzieć: „Posiedź sobie przy kominku, wypij ze mną lampkę wina”. Teraz zrozumiałem, że może faktycznie go źle oceniałem. Ale porozmawiać z nim to chyba w dzieciństwie nie miałem szans. Wszyscy z rodzeństwem czuliśmy się negowani. A ja za co? Za to, że zszedłem na złą drogę, bo tańczyłem?

– Dziś tańczy Pan, jak Panu zagrają?

Ja bym powiedział, że tańczę, jak sam sobie zagram, bo nawet muzykę czasem sam wymyślam.

– Powiedzmy w końcu wprost: dlaczego Pan faworyzował Kingę Rusin?

Nieprawda, Kinga bardzo się rozkręciła w tańcu. Powoli, ale skutecznie. Techniki człowiek uczy się latami. Sędziom do oceny w takim programie pozostaje talent. A on albo bardzo szybko rozwija się z odcinka na odcinek, albo pozostaje w uśpieniu. Wtedy kobieta tańczy jak sztywny manekin.

– Jak Kasia Tusk? O niej powiedział Pan „plastykowa lala”.

Mówiąc „plastykowa lala”, miałem na myśli manekina wystawowego. Kasia naprawdę jest świetną, naturalną młodą osobą. Ale talentu do tańca, niestety, jej brak.

– Kto się Panu najbardziej podobał w tej edycji?

Facet, który ma w sobie pasję: Krzysztof Tyniec.

– Z którą z gwiazd wszystkich edycji chciałby Pan zatańczyć?

Z Kingą Rusin i Kasią Skrzynecką! Natychmiast.

– W pierwszej edycji Pana oceny były bardziej surowe niż teraz.

Na początku za wzór stawiano nam program brytyjski. Tam siedzą sami sędziowie tańca towarzyskiego i oni są naprawdę tak ostrzy, że nawet mnie czasem przykro było słuchać druzgoczących uwag. Po kilku polskich odcinkach zorientowałem się, że nasza widownia chce się bawić. Teraz nie używam technicznych określeń. Wolę potoczny język niż słowa „bauncing”, „pumping”. I ludzie mówią mi, że w końcu rozumieją, o co w tym tańcu chodzi. Podczas piątej edycji pierwszy raz wszedłem w na stronę www „Tańca z gwiazdami”. Nie miałem wcześniej na wsi Internetu, musiałem zamontować lepsze anteny (śmiech). Zauważyłem jednak kilka naprawdę cennych uwag. Ludzie w Polsce zaczęli interesować się tańcem.

– Teraz cała Polska tańczy.

I ja bardzo się z tego cieszę. Ten program naprawdę zrobił coś dobrego, odwrócił proporcje na korzyść przyjemności dla wszystkich. Kiedyś szanowany był przede wszystkim taniec artystyczny, który był pojmowany tylko jako balet. Dziś do łask wrócił taniec towarzyski, dostępny dla wszystkich.

– Czy możemy w końcu powiedzieć, czy Piotr Galiński lubi się z Czarną Mambą, czy nienawidzi? Plotka mówi, że za sobą nie przepadacie.

Niech pani takich głupot nawet nie pisze. Ja Iwonę poznałem, jak miała 16 lat, oboje pochodzimy z Olsztyna. Jej pierwszy mąż mieszkał kiedyś u mnie kątem. Jesteśmy przyjaciółmi od wielu, wielu lat. To są znajomości z wieku młodzieńczego, kiedy wszystko, czym żyliśmy, było tańcem. I cały ten splendor, blichtr wokół nas nie może nas podzielić. Takich olsztyńskich ludzi tańca jest na świecie dużo więcej: są sędziami, nauczycielami. Kiedyś Olsztyn był kolebką tańca towarzyskiego.

– A ci „olsztyńscy ludzie tańca” dzwonią do Pana po programie i mówią: „Gdzie miałeś oczy? Przecież ona rusza się fatalnie”.

Oczywiście, że dzwonią. Ale oni wiedzą, że ten program to zabawa. Powiem nieskromnie: my z Iwoną jesteśmy już legendą samą w sobie. Iwona nauczyła setki par tańczyć, zbliżyła Polski taniec towarzyski do tego, czego nauczyła się w Londynie. Ja mam na koncie około tysiąca młodych tancerzy, choreografów, którym udało się otworzyć mózgi. Cały splendor powinien spłynąć na mnie wiele lat temu, kiedy wygrywałem mistrzostwo świata.

– A świat bywa przewrotny, uczynił Pana popularnym przed pięćdziesiątką.

Bardzo przewrotny! Dlatego im jestem starszy, tym więcej we mnie dystansu do wszystkiego. Chętniej oglądam rysunkowe filmy. Na przykład Shrek rozśmiesza mnie do łez. Chcę w ten sposób uciec od rzeczywistości. Bo ona jest zbyt brutalna. Wolę żyć w wyimaginowanym świecie moich choreografii i tańca, pełnym pięknych kobiet, lekkości, a jeśli nienawiści – to tylko tej wyreżyserowanej. To jest moja duchowa emigracja. Dlatego też uciekam na wieś. Chcę żyć blisko natury. To cudowne uczucie, kiedy rano budzą cię szpaki, gdy czekając na wiosnę wypatrujesz na niebie żurawi, jak sarny podchodzą pod twój dom. Praca w Warszawie i dom na wsi to dwa wielkie marzenia, które mi się spełniły. Rano wstaję i zajmuję się końmi, czeszę je, wywalam im gnój, a potem prozaicznie... wsiadam w samochód i prowadzę w Warszawie próbę taneczną. Nikt nie wie, co robiłem rano. A ja jestem szczęśliwy, uśmiechnięty i tryskam energią.

Reklama

Rozmawiała: Iwona Zgliczyńska
Zdjęcia Szymon Szcześniak/af photo
Stylizacja i charakteryzacja Ania Imiela-Szcześniak
Produkcja sesji Michał Korolec

Reklama
Reklama
Reklama