Reklama

Kiedy zdałeś sobie sprawę z tego, że moment, w którym starliście się z Michaelem stanie się tak kluczowy dla filmu?
Michael Bearden:
Po ceremonii pogrzebowej Michaela mieliśmy kilka dni wolnego i wtedy zadzwonił Kenny Ortega prosząc, byśmy przyjechali obejrzeć czterogodzinny materiał filmowy wybrany spośród ponad stugodzinnego nagrania z prób. Wtedy zobaczyliśmy tę scenę. Zaśmiałem się tylko, bo ten moment nastąpił po tygodniowym oczekiwaniu na Michaela, który miał przystąpić do pracy z zespołem, on jednak był wciąż zajęty i nieobecny, co z kolei budziło moją frustrację. No i wtedy, tego dnia, prosił o mnóstwo rzeczy, na co ja odparowałem: „Gdybyś tylko był tu obecny, wszystko bym dla ciebie przygotował”. Ale ten show był ogromnym przedsięwzięciem. Bardzo często Michael był całkowicie pochłonięty pracą z Travisem bądź Kennym, był po prostu zajęty pracą z wieloma rzeczami naraz. Czułem, że nie poświęca mi wystarczająco dużo czasu przy początkowych etapach pracy. A wracając do tamtej chwili… Ja nigdy nie odpuszczam, M.J. podobnie, lecz to nie była konfrontacja, tylko takie twórcze tarcie. Ale pod koniec każdego dnia ściskaliśmy się, a on powtarzał: „Bóg mi Cię zesłał, Bearden” i „Kocham Cię”. Zwracał się do mnie po nazwisku, bo na planie mieliśmy chyba z dziesięciu albo dwunastu Michaelów [śmiech].

Reklama

W jaki sposób ustaliliście listę utworów, które trafiły do show?
Michael Bearden: Jeśli M.J. miałby zaśpiewać każdy z utworów, które nagrał, nie zszedłby ze sceny przez co najmniej tydzień. Michael skonsultował się więc ze swoimi fanami online i zapytał ich, co chcieliby usłyszeć. Otrzymał w ten sposób wydruk z pięćdziesięcioma, czy może setką piosenek. Naprawdę chciał dać fanom to, czego pragnęli. Uwielbiał swoich fanów bardziej, niż którykolwiek z artystów, z którymi współpracowałem. Pewnego dnia, podczas spotkania, wyciągnął ten wydruk i wręczył mi go wraz z napisaną odręcznie listą, którą sam przygotował i zapytał: „Co o tym myślisz, Bearden?”. Ja odpowiedziałem: „M.J., ta lista jest OK, ale nie ma tu żadnych piosenek ‘Jackson Five’ czy ‘Off the Wall’”. A on na to: „Nie ma?”. To był dla nas trudny czas, pełen obaw, gdyż Michael miał tak dużo świetnego materiału i z jednej strony chciał oddać hołd swoim fanom, ale z drugiej zależało mu też na utworach z przekazem. Było więc wiele utworów, takich jak „Bad” czy „Remember the Time”, które chciałem by znalazły się na liście, i które chciał wykonać Michael, ale powiedziałem wtedy: „Jeśli wybierzemy je wszystkie, będziemy co wieczór na scenie trzy do pięciu godzin, a na to nie możesz sobie pozwolić”. I on przytaknął: „Tak, tego nie mogę zrobić”.

Co planował na koniec koncertu i bisowanie?
Michael Bearden: Doszliśmy do omawiania tych kwestii, ale nie ustaliliśmy ich ostatecznie. Do dziś nie powstała ostateczna wersja listy. Zmierzaliśmy ku temu – dopracowywaliśmy detale. Pewnego dnia powiększyłem nasz wydruk do rozmiarów plakatu i powiesiłem w jego garderobie. Zostawiłem go z nim mówiąc: „Ja teraz wychodzę, pozaznaczaj co uważasz”. Kiedy wróciłem, wydruk był nietknięty. Michael odpowiedział” „Nie potrafię, musisz to zrobić za mnie”. Zaczęliśmy więc skreślać utwory z listy, a on spoglądał na mnie gdy przytykałem flamaster do którejś z piosenek i mówił: „Nie, nie ta!”. Było to bolesne zadanie. Na bis nasze myśli krążyły wokół „Man in the Mirror”.

Czy miałeś jakąś wyrobioną opinię na temat Michaela, zanim zacząłeś z nim pracować?
Michael Bearden: Pracowałem w życiu z wieloma gwiazdami, jednak Michael roztaczał nimb jakiejś tajemnicy, który sprawiał, że czułeś jakby był nieprzystępny. W rzeczywistości był zapewne jednym z najbardziej wielkodusznych, miłych i przystępnych artystów, z którymi pracowałem.

Jak wyglądały wasze relacje zawodowe?
Michael Bearden: Szybko przekonałem się, że Michael nie był diwą, nie był też perfekcjonistą w autorytarnym stylu, osobą, która powiedziałaby: „Zrobisz tak, jak mówię!”. Wiedział czego chciał i nie bał się tego mówić wprost, ale nie bał się też wprowadzania zmian, jeśli tylko mogły uczynić coś lepszym. Był na nie otwarty. I nie obawiał się też odkrywać przed ludźmi swoich słabości. Każdy dzień kończył słowami: „Bóg mi Cię zesłał” i „Kocham Cię”. Ilu znasz szefów, którzy mówiliby „Kocham Cię”?

Czy Michael zamierzał śpiewać na żywo do każdej z piosenek?
Michael Bearden: Tak, a ja mu to odradzałem. Każdy trochę śpiewa z playbacku, a powiem ci dlaczego. Przeprowadźmy pewien eksperyment. Siedź tak jak siedzisz, zacznij trochę podskakiwać i jednocześnie prowadź rozmowę. A teraz spróbuj tańczyć i śpiewać. Mawiałem mu: „M.J., wszyscy wiedzą, że potrafisz śpiewać, robisz to od piątego roku życia”. Powtarzałem: „To nie jest tak jak z Mili Vanili… To naprawdę Twój głos”. Ale on odmawiał. Wtedy mówiłem: „Pozwól chociaż, bym obniżył tonację”. On odpowiadał: „OK, ale tylko o pół tonu”. Śpiewania z playbacku konsekwentnie jednak odmawiał i można to złożyć na karb jego geniuszu.

W filmie Michael używa zwrotu „niech się poddusi”, by wyrazić swoje intencje muzyczne. Czy były jakieś inne Jacksonizmy, których używał jako skrótów myślowych?
Michael Bearden: Jest ich całe mnóstwo. Takie jak „poddusić”, czy „kąpać w blasku księżyca”, bądź „cały skwierczę”. I to jest mój ulubiony: „cały skwierczę”. Zawsze było to coś prostego, co wszyscy mogli zrozumieć.

Czy Michael brał udział w selekcji członków zespołu na tourne?
Michael Bearden: Jedne z naszych pierwszych spotkań poświęcone było zespołowi i temu, kogo chciałby w nim widzieć. Wybraliśmy jego perkusistę, Jonathana Moffetta, który pracował z Michaelem od trzydziestu lat. Spytałem go, dlaczego wybrał właśnie jego, a on odpowiedział: „Bo kiedy gra Jonathan, chce mi się tańczyć”, a to najwyższe uznanie, jakie tancerz może wyrazić perkusiście. Do zespołu dołączył też mój basista, Alex Al. Pracował z Michaelem przy koncercie z okazji trzydziestej rocznicy jego twórczości, tuż przed jedenastym września i Michael bardzo go polubił. Zależało mu jeszcze szczególnie na pewnej blond gitarzystce. Zacząłem więc badać o kogo może chodzić i jakieś pięć razy powtórzyło się imię Orianthi. Zalogowałem się więc na MySpace i wysłałem jej wiadomość. Napisałem: „Jestem dyrektorem muzycznym Michaela Jacksona”. Naturalnie ona nie uwierzyła, zadzwonił do mnie jej menadżer i był dość nieprzyjemny. Powiedziałem mu więc: „Przegapisz ogromną okazję, jaka trafiła się twojemu klientowi. Podaj mi jej bezpośredni numer, a sam do niej zadzwonię”. Tak też zrobiłem i powiedziałem jej: „Przyjedź tu, a poznam Cię z Michaelem”. Wtedy wiedziała, że to wszystko na serio. Nie mogła po prostu uwierzyć, że dotarliśmy do niej przez MySpace. Z kolei drugi z naszych gitarzystów, Tommy Organ, był jedynym członkiem zespołu, którego przesłuchiwaliśmy. Po prostu przyszedł i zmiótł Michaela z nóg.

Trzymał więc rękę na pulsie?
Michael Bearden: Tak, doglądał wszystkiego, w co był zaangażowany. Niczego nie pominął, od garderoby do oświetlenia. Sam nawet zaprojektował bilety na koncert. Nie mam pojęcia, jak to wszystko ogarniał. Działo się naprawdę wiele.

Czy pracując z Michaelem uzyskałeś odpowiedź na jakieś dręczące Cię pytania?
Michael Bearden: Pewnego dnia zapytałem go: „M.J., dlaczego nosisz taśmę na dłoniach?”. Zawsze chciałem to wiedzieć. Odpowiedział: „To miłe uczucie”. Chodziło też jednak o to, że ilekroć wskazywał coś ręką, twój wzrok automatycznie podążał za tą białą taśmą na jego dłoni. Taki patent showbiznesowy. Biały zawsze przykuwa uwagę.

Czy miałeś okazję spytać go, co oznacza “shamon”?
Michael Bearden: [Śmiech] To mieszanka zwrotu “come on” i czegoś, co wyniósł jeszcze z Motown.

Czy planujesz jakiś koncert ku czci Michaela?
Michael Bearden: Jeśli dobrze pójdzie, zorganizujemy coś w okolicy jego urodzin w przyszłym roku, ale to jeszcze nic pewnego.

Jak jest najważniejsza spuścizna Michaela z twojej perspektywy?
Michael Bearden: Miłość. Właśnie to chciał podarować światu. Powtarzał: „Potrzebujemy jej jak najwięcej”. I to właśnie udało nam się osiągnąć w tym filmie.

Rozmawiał Harrison Pierce

Reklama

(materiały prasowe "This Is It")

Reklama
Reklama
Reklama