Marcin Prokop odsłania nieznaną, mroczną stronę swojej natury
W ogniu pytań Piotra Najsztuba zwycięzca 9. edycji Plebiscytu VIVA! Najpiękniejsi odsłania nieznaną, mroczną stronę swojej natury
- Pamiętasz moment, w którym po raz pierwszy poczułeś, że jesteś najpiękniejszy?
Marcin Prokop: Poczułem to, kiedy zadzwoniła do mnie naczelna Vivy!, żeby mi o tym powiedzieć. Wcześniej nic na to nie wskazywało.
– Żadnego przeczucia, w wieku na przykład ośmiu lat: jestem najpiękniejszy…
Marcin Prokop: …i tylko świat się na mnie nie poznał do 34. roku życia? Nie, a jedyną osobą, która mi to wcześniej mówiła, była moja mama, prawdopodobnie starając się być miła. Mam całkiem ładne cechy charakteru, natomiast fizys raczej dość przeciętną, przy całej swojej nieprzeciętności w wielkości.
– Rośniesz jeszcze?
Marcin Prokop: Już na szczęście nie. Kiedy miałem 16 lat i dwa metry wzrostu, przeczytałem gdzieś, że przeciętny mężczyzna rośnie do 19. roku życia. Potem przez parę dni z przerażeniem myślałem, co ze mną będzie za trzy lata. Na szczęście w porę przystopowałem. Myślę, że na mój wzrost może mieć wpływ historia mojej rodziny.
– Czyli?
Marcin Prokop: Nie wiem, czy to się nadaje do druku. To nie są wesołe opowieści. Mój dziadek był więźniem kilku obozów koncentracyjnych. A ponieważ był poddawany różnym eksperymentom, jak sądzę, również medycznym, być może jestem jakimś rodzajem ich reperkusji genetycznej. Mój brat jest nieco niższy, wszyscy są w miarę normalni, tylko ja wyrosłem tak dziwnie.
– Coś Cię za tę dziwność w dzieciństwie spotykało?
Marcin Prokop: Z perspektywy czasu mam wrażenie, że to była pewnego rodzaju szczepionka na to, co teraz się wokół mnie dzieje. Zawsze zwracałem na siebie uwagę w ten czy inny sposób. Teraz zwracam uwagę przez to, że jestem „najpiękniejszą” panem występującym w telewizji.
– I najbardziej wygadaną.
Marcin Prokop: Tak, baronem pasma porannego i marszałkiem wieczornego. Tak mi mów. Ale wówczas byłem dość wycofanym chłopcem, który wyrastał ponad przeciętność w sposób, w jaki by sobie niekoniecznie życzył. Wolałbym być najlepszy z wuefu, matematyki lub w podrywaniu dziewcząt, natomiast moim głównym atutem zdawał się ów bezużyteczny wzrost. Więc zawsze zwracałem na siebie uwagę na ulicy i się do tego przyzwyczaiłem.
– W tłumie rówieśników przykucałeś?
Marcin Prokop: Starałem się stawać na rozstawionych nogach, żeby aż tak bardzo nie rzucać się w oczy. Ale szybko pozbyłem się kompleksów, kiedy zauważyłem, że ludzie mnie zapamiętują, nawet nie z imienia i nazwiska, tylko: „A, to ten duży!”. Nawet jeżeli nie pamiętają mojej twarzy, wiedzą, że coś dużego koło nich stało i zasłaniało im światło. Tylko raz spotkałem człowieka wyższego od siebie, to był raper, który przyszedł na casting programu „Mam talent!”. Był ode mnie o pół głowy wyższy, jego ręce sięgały prawie do ziemi, więc…
– I jak się poczułeś wobec człowieka wyższego od Ciebie?
Marcin Prokop: Zaszokowany i przepełniony niezdrową ciekawością. Nagle zrozumiałem tych, którzy każdą konwersację ze mną rozpoczynają od jakichś referencji do mojego wzrostu, na przykład: „W telewizji nie wygląda pan na takiego dużego” albo: „Gdzie pan kupuje ubrania, w jakim pan śpi łóżku i czy pana żona jest też taka duża?”.
– Jest?
Marcin Prokop: Nie jest, ale też mitem jest domniemanie, iż mężczyźni o gigantycznych rozmiarach szukają sobie podobnych partnerek. Czy zmierzasz do pytania: „Jak to robisz ze swoją żoną?”? Czy to interesuje czytelników i czytelniczki VIVY?
– Nie wzbudzajmy tej ciekawości.
Marcin Prokop: Bo nie ma w tym jakiejś szalonej sensacji.
– Masz w domu lustro na wysokości swojej twarzy?
Marcin Prokop: Jedno, pozostałe kadrują mnie od szyi w dół i muszę niewygodnie przykucać, żeby się przejrzeć, w związku z tym codzienne podziwianie swojej najpiękniejszej urody nie zajmuje mi wiele czasu. Jedynie na układanie włosów poświęcam więcej uwagi.
– Ile?
Marcin Prokop: Jakieś 30 sekund. Układam włosy rękoma umoczonymi w wodzie oraz odrobinie przypadkowego produktu, który stoi nieopodal, i wcieram to kompulsywnie, aż do uzyskania efektu.
– Byle co?
Marcin Prokop: Byle co, czasami w restauracji zdarza mi się też z roztargnienia wcierać sos z krewetek, czym gardzi moja żona. Potem czuje jeszcze zapach jedzenia przez jakiś czas, ale tłumaczę jej, że w ten sposób możemy dłużej hołubić wspomnienia po luksusowej kolacji.
– Tym bardziej że nie ma zagrożenia, że ktoś się nad Tobą pochyli i poczuje ten zapach.
Marcin Prokop: Chyba że się położę. A czasami zdarza mi się to w miejscach publicznych. Ostatnio, kiedy byłem w Norwegii, która mnie zachwyciła, bardzo chciałem to miejsce organicznie, maksymalnie poczuć, więc kładłem się na ziemi, wąchałem ją, przytulałem się do niej, głaskałem ją.
– Ale nie parodiowałeś papieża?
Marcin Prokop: Nie, nie, broń Boże! Zachowałem się raczej jak człowiek, który zażył narkotyki. Ku zaskoczeniu grupy, która ze mną przebywała. Tak samo traktowałem jedzenie – bez sztućców, po barbarzyńsku. Chciałem z nim obcować bez tych wszystkich cywilizacyjnych dyrdymałów typu savoir-vivre.
– Ale po co?
Marcin Prokop: Żeby je dobrze poznać, organoleptycznie spenetrować, a nie tylko posmakować na podniebieniu. Lubię dotykać, wąchać, smakować. Tak samo mam z ludźmi, też lubię ich dotykać, przytulać, wąchać, bez podtekstu erotycznego, po to, żeby wejść w ich strefę intymną.
– Da się tak poznać drugiego człowieka?
Marcin Prokop: Można się czegoś o nim dowiedzieć. Jak pachnie, jaką ma fakturę, czy ma ciepłą, miękką czy zimną i wilgotną skórę. Osoby, które wybieram jako obiekty swojego zainteresowania, to raczej tak zwani zwykli ludzie, a nie postaci z naszego małego celebryckiego światka. Oni rzadko bywają ciekawi, nie chcę wiedzieć, jak oni pachną. Większość zresztą tak samo.
- Czym?
Marcin Prokop: Perfumami, które dostali w prezencie na ostatniej imprezie, na której byli, i jedzeniem, które było dostępne w ciepłym bufecie.
– A Ty?
Marcin Prokop: Poza półką darmowych perfum z imprez mam jeden zapach, którego używam od wielu lat – ciężki, mroczny, korzenny, barokowy, niepokojący. Koresponduje z moim wnętrzem.
– Wspaniale. Mroczny wielkolud?
Marcin Prokop: Szufladki są nudne. A jako wielkolud wystaję z większości z nich. Bawi mnie ogólne mniemanie na mój temat, że jestem wesołym, radośnie pachnącym, cytrusowym, szybko się ulatniającym wesołkiem, który pojawia się z miłą, jowialną panią w paśmie porannym.
– Skąd ta mroczność?
Marcin Prokop: Długą historię czy krótką?
– Krótką.
Marcin Prokop: Wychowanie, otoczenie, poczucie izolacji w dzieciństwie, historia rodziny, przebyte choroby, upodobanie do ciemnej muzyki, ciemnej strony mocy.
– Jaka to muzyka?
Marcin Prokop: Smutna, melancholijna, depresyjna. Ostatnio na przykład zespół Bohren und der Club of Gore. Wychodzę z założenia, że żadne wielkie dzieło artystyczne nie powstało nigdy z radości ani z czyjegoś szczęścia. Wszystko, co kocham w kulturze, wszystkie filmy, obrazy, wiersze, wszystkie płyty powstały z czyjegoś cierpienia. Myślę, że to bardziej kreatywny stan niż bycie radosnym idiotą.
– Historia rodzinna w kontekście mroczności?
Marcin Prokop: To są intymne sprawy, nie chcę uprawiać duchowej pornografii. Zresztą wiele z tego wyparłem, pamiętam tylko strzępy faktów, migawki z przeszłości. Na przykład bycie małym dzieciakiem, który odnajduje w szufladzie swojego dziadka jego nigdy niewydaną biografię, w której opisuje swój pobyt w Oświęcimiu, i lata późniejsze, kiedy był poddawany przesłuchaniom przez SB. To, myślę, w głowie młodego człowieka, który nie jest gotowy na taką wizję świata, wywraca parę rzeczy do góry podszewką. Po drugie, postać mojego stryja, który był dla mnie ważną osobą, istotną choćby z punktu widzenia mojego dzisiejszego poczucia estetyki. To on zaszczepił we mnie upodobanie do specyficznych klimatów artystycznych, abstrakcyjnego myślenia, surrealistycznego humoru, wiary w moc indywidualnego myślenia, często pod prąd. Mówię o nim w czasie przeszłym nie dlatego, że nie żyje, tylko dlatego, że w którymś momencie zniknął z życia rodziny, przestał odbierać telefony, komunikować się, co też było dla mnie dość traumatycznym doświadczeniem. Jakby ktoś umarł, a jednocześnie wiem, że gdzieś jest.
– I czemu to wszystko miałoby w Tobie tę mroczność zaszczepić?
Marcin Prokop: Mroczność rozumianą jako przekonanie, że świat jest raczej zły niż dobry i że w nasze funkcjonowanie w nim jest z góry wpisany jakiś nieprzezwyciężony fatalizm. Że w każdym początku widzisz od razu koniec.
– Ja rozumiem mroczność jako przekonanie, że raczej są pytania niż odpowiedzi.
Marcin Prokop: To też, to bardzo pojemny worek. To, że nic nie jest jednoznaczne, że nie ma jednej uniwersalnej wersji prawdy, tylko są jej warianty, i musisz wybrać, który bardziej w tobie rezonuje. W skali mikro to się przekłada na pewną dozę cynizmu i pewnego wyrachowania w widzeniu rzeczywistości, co zresztą powinieneś doskonale rozumieć.
– Przeczytałeś tę autobiografię dziadka, a on sam nigdy z Tobą nie rozmawiał na ten temat?
Marcin Prokop: Zmarł, zanim zdążyłem być na tyle rozumny, żeby z nim otwarcie porozmawiać. Ale był też postacią, przy całym dramatyzmie swojej historii, dość tragikomiczną, bo ta poobozowa trauma pozostawiła w nim pewien zestaw dziwnych nawyków, które rodzina obserwowała bez większego zrozumienia, w przeciwieństwie do mnie. Na przykład chował banany do tapczanu, w którym one się biodegenerowały. Były jednym z wielu skarbów, które gromadził na wypadek, gdyby znowu wybuchła wojna, żeby miał jakieś zasoby. Papier toaletowy w dużych ilościach schowany za kotarką zajmował całą przestrzeń, od podłogi do sufitu, jakieś kilkaset rolek, to samo z cukrem, z mąką. Jak się przychodziło do domu moich dziadków, to ściany były zakryte kotarami, a za każdą krył się zestaw różnych surwiwalowych akcesoriów. Co, jak sądzę, też u mnie się przełożyło na potrzebę gromadzenia.
– U niego to wynikało z lęku, a u Ciebie?
Marcin Prokop: Też.
– I co gromadzisz?
Marcin Prokop: Zasoby różnego rodzaju. Nie mówię tylko o pieniądzach oszczędzanych na wypadek, gdyby wybuchła wojna, gdybym śmiertelnie zachorował albo gdybym został zdekonspirowany jako Dyzma na salonach i ktoś by przyszedł i powiedział: „Ha, jak ty się tu dostałeś chłopcze, spadaj!”.
– I co masz na te ciężkie czasy przygotowane? No bo cukier to chyba nie?
Marcin Prokop: To nie ma znaczenia. Istotna jest banalna w sumie konkluzja, która jednak przyszła dopiero po wielu latach, że czymkolwiek materialnym się otoczę, to i tak nie uchroni mnie przed samym sobą i przed własnymi lękami.
– Masz naprawdę taki lęk, że przyjdą i Cię zdemaskują i że Twój czas minie?
Marcin Prokop: Nie, mam raczej lęk przed zmianą, przed zaczynaniem wszystkiego od nowa. A jednocześnie mam w sobie wielką potrzebę oswajania tego lęku, chęć wzięcia pająka, którego się boję, do ręki. I okazjonalnego rozpieprzenia wszystkiego w drobny mak, żeby trzeba było budować na zgliszczach od zera. Więc mam taką ochotę czasami wsiąść w samolot i polecieć do Stanów, i zostać tam na przykład cieciem budowlanym, którego nikt nie zna, nie rozpoznaje i który musi się odnaleźć w nowych okolicznościach i na nowo określić.
– Chyba sam nigdy takiej próby nie podejmiesz, być może kiedy ktoś Ci powie: „Twój czas, Prokop, się skończył”.
Marcin Prokop: Masz rację w tym sensie, że jestem osobą, za którą ktoś musi podejmować kluczowe decyzje. To znaczy, że będąc na przykład w związku, to ja jestem tym, który czeka, żeby być rzuconym, a nie tym, który rzuca, nawet jeżeli już ten związek się skończył. Nie mówię o swoim aktualnym, żeby czytelniczki nie pomyślały, że jest jakiś kryzys i że już mogą zacząć wysyłać CV z ofertami. Tak samo jest z innymi dziedzinami. Wolałbym, żeby rzeczywistość rozwiązywała pewne dylematy za mnie, niż sam miałbym się z nimi mierzyć. Gdybym na przykład miał zniknąć z mediów, z telewizji, wolałbym, żeby ktoś mnie sczyścił, niż miałbym sam pójść i powiedzieć: „Ja już dziękuję, już nie mogę, już nie mam siły, już nie chcę tego robić”. Można więc powiedzieć, że paradoksalnie moja chęć terapeutyzowania lęku przed zmianą, przed braniem nowego na klatę, napędza mnie do działania, często bardzo ryzykownego. Przez to wiele rzeczy wygrałem, ale parę razy zdarzyło mi się też nieźle poobijać.
– To jak Ci się udaje udawać tego wiecznie zadowolonego?
Marcin Prokop: Nie jestem wiecznie zadowolony.
– Tym bardziej jak Ci się udaje takiego udawać?
Marcin Prokop: Jestem w stanie panować nad kilkunastoma swoimi wcieleniami, przełączając je pilotem, jak kanały w telewizji. Oczywiście będąc w danym wcieleniu, mam świadomość wszystkich pozostałych, tyle że one w danym momencie się nie wyświetlają. W tej chwili oglądasz program pierwszy, mogę przełączyć na program drugi lub trzeci. Ale wszystkich naraz nie zobaczysz.
– A jest taki program, którego nikt nie ogląda?
Marcin Prokop: Większość programów jest takich.
– To kiedy one się wyświetlają?
Marcin Prokop: Lubię żyć w swojej głowie. Nie mam potrzeby „wyświetlania się” ludziom i bycia dokładnie rozpoznanym przez nich. Mam poczucie własnej tożsamości ukonstytuowane na tyle mocno, że nie muszę uzyskiwać potwierdzenia z zewnątrz.
– O czym fantazjujesz?
Marcin Prokop: Najczęściej na temat katastrof.
– Ratujesz świat?
Marcin Prokop: Nie, raczej takich, które przydarzają się mi albo moim bliskim i wtedy tworzę w głowie alternatywne scenariusze, jakbym się w danej sytuacji zachował, co musiałbym zrobić, żeby zminimalizować stratę i uratować siebie, swoich bliskich przed tym, co się może przydarzyć. To katastroficzne myślenie czasami bywa wykańczające, ale nie potrafię się przed nim obronić. Myślę wtedy o rzeczach, które mogą się przydarzyć: straszne choroby, urwanie nóg, wojna nuklearna. I jak „widzę” wojnę nuklearną, to od razu sobie myślę, cholera, gdzie bym wykopał schron w ogródku. W ten sposób, idąc po nitce do kłębka, łapię się na tym, że już „jestem” gdzieś na wsi i hoduję kury po to, żeby móc je zabijać, żeby wyżywić rodzinę, jak już opadnie pył. Kolejna wersja wydarzeń rodzi kolejne pytania. Myślę więc: No dobra, mam te kury, czym je będę żywił, bo jak jest wojna nuklearna, to pewnie nie będzie ziarna. Idiotyczne historie, które prowadzą zwykle do próby stawienia czoła katastrofalnej fantazji, czyli ja kontra świat.
– Rozmawiamy i jakiś wewnętrzny kanał Ci się teraz wyświetla?
Marcin Prokop: Tak. To jest kanał, na którym wychodzę z siebie i siadam obok, a w tym czasie osoba, która wydaje ci się Prokopem, z tobą rozmawia. Podrzucam jej na ucho polecenia, co ma zrobić i powiedzieć, żeby nas rozerwać. Jak mogę się zabawić jej kosztem, jednocześnie nie robiąc jej krzywdy, bo w końcu jest częścią mnie. Trochę schizofreniczne, ale bardzo fajne. Często tak robię.
– Myślisz czasem o tych, którzy Cię oglądają w telewizji?
Marcin Prokop: Tak, ale w bardzo konkretnym celu – muszę mieć poczucie mówienia do osoby, nie do martwego szklanego oka.
– I jak sobie wyobrażasz tę osobę?
Marcin Prokop: Zależy, jaką treść przekazuję, jakiego rodzaju emocje generuję. Czasami ma wąsy, jest pyzaty, siedzi przed telewizorem, ma brzuch i pije kawę, trzymając nogi na stole, w skarpetach, a czasami jest atrakcyjną brunetką, która została sama znudzona w domu, bo jej mąż wyjechał w delegację, albo do Szwajcarii na narty na dwa tygodnie.
– Naprawdę Ci się to wizualizuje?
Marcin Prokop: Tak, widzę bardzo konkretne osoby i mam wrażenie, że dzięki temu „sięgam ręką do człowieka”, a nie mówię do „kamery”. Myślisz, że jest dla mnie ratunek?
– Tak. Powinieneś być jeszcze bardziej sobą, pogłębiać te stany, coraz szybciej, coraz głębiej. I to się musi gdzieś zatrzymać, a wtedy być może dowiesz się, w czym ten wirujący trzpień, Prokop, jest zanurzony.
Marcin Prokop: Mam wrażenie, że on jest zanurzony w domu. Nie w konkretnym miejscu na mapie Warszawy, tylko w domu jako pewnej figurze, która jest centrum. Domu, który nie wiruje. A co do trzpienia, to mam inne skojarzenie…
– Rozerotyzowane zapewne.
Marcin Prokop: Tak, uwielbiam rozerotyzowane poczucie humoru. Takie poczucie humoru wprowadza – co lubię – ludzi w zakłopotanie. Wtedy na ułamek sekundy pokazują jakąś prawdę o sobie, opuszczają gardę.
– Często udajesz orgazmy?
Marcin Prokop: Nigdy chyba mi się to nie zdarzyło. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jakby to miało technicznie wyglądać. Musiałbym chyba mieć przy sobie taki pojemniczek…
– Chciałem Cię wprawić w zakłopotanie, żebyś przez chwilę, jak to pięknie powiedziałeś, opuścił gardę… A Ty nic, jedziesz dalej.
Marcin Prokop: Nigdzie nie jadę. Ufam ci, więc rozmawiam z tobą szczerze. Możesz jeszcze raz spróbować wprawić mnie w zakłopotanie.
– Nie dam rady.
Rozmawiał Piotr Najsztub
Zdjęcia Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek
Opieka stylizacyjna Ola Witkowska
Koncepcja sesji Jola Czaja
Produkcja Piotr Wojtasik