Krzysztof Hołowczyc: "Wiem, że mogę nie wrócić"
„Najlepsze, co w życiu osiągnąłem, to te moje dziewczyny – żona i córki. Bez nich nie byłbym dzisiaj w tym miejscu. Dzięki rodzinie mogę zacisnąć pięści i być zawsze gotowy do walki”, mówi Krzysztof Hołowczyc.
- Co Pan robił wczoraj? Nie mogłam się do Pana dodzwonić.
Krzysztof Hołowczyc: W weekendy wyłączam telefon. Jestem wtedy tylko dla rodziny. Po południu spacer po lesie, kanapa, telewizor, rąbanie drewna do kominka. Takie proste rzeczy. Przerywnik w moim życiu.
– Bo Pana życie to sinusoida? Adrenalina i wyciszenie?
Krzysztof Hołowczyc: Sinusoida. Up-down, down-up – jesteś na szczycie i spadasz, spadasz i podnosisz się… U mnie też tak się dzieje. Nie umiałbym żyć płasko – na samym szczycie albo na samym dole. Byłoby nudno.
– Dlaczego więc zaszył się Pan w domu pod Olsztynem? Tak tu cicho.
Krzysztof Hołowczyc: Bo przy obciążeniu, jakim jest mój sport i szukanie sponsorów, trzeba mieć swój kącik, do którego stres nie ma dostępu. Mogę tu się schować, zwłaszcza gdy chciałbym powiedzieć wszystkim: „Dajcie mi chwilę spokoju!”. Trudno mi się odnaleźć w tej popularności, w tym poklepywaniu po ramieniu, przepijaniu do Hołka i tak dalej. Ale mam świadomość, że aby przygotować się do każdego rajdu w sezonie, potrzebne są miliony złotych. Sponsorzy chcą mieć znaną twarz i sukcesy na koncie. Trzeba więc być najpierw małpą, żeby na końcu zostać królem.
– Nie zgodził się Pan na udział w reklamie papierosów.
Krzysztof Hołowczyc: Doszedłem do takiego etapu, że odmawiam, jeśli ktoś proponuje mi reklamę, która nie pasuje do mojej strategii wizerunkowej. Czuwa nad tym mój przyjaciel i menedżer Andrzej Kalitowicz. On też ma rodzinę i zdaje sobie sprawę, że któregoś dnia może nie wrócę z rajdu i że muszę zabezpieczyć żonę i córki. Ale wizerunek jest ważniejszy od pieniędzy.
– Po co więc tak ciągle ryzykować? Są spokojniejsze zawody…
Krzysztof Hołowczyc: Po co? Nie wiem. Nie umiałbym inaczej. Ale kiedy „dam w piach” – to taki nasz slang rajdowców – nie chcę, żeby moja żona się martwiła o pieniądze i żeby przeżywała katusze. Muszę zabezpieczyć byt mojej rodziny.
– Mówi Pan o śmierci z przymrużeniem oka. Nie boi się Pan jej?
Krzysztof Hołowczyc: Nie, wcale. Mówię sobie: Mam prawie 50 lat. Tyle cudownych chwil przeżyłem. Nie muszę nic nikomu udowadniać, nie muszę walczyć o pozycję. Mogę się delektować tym sportem, który sprawia mi radość. Mogę spokojnie odejść. A że jestem wierzący, to czekam sobie na życie po życiu bez lęku.
– Teraz ma Pan dobry okres, ale były gorsze – 10 lat temu głównie widywano Pana nie za kierownicą, tylko w reklamach chipsów.
Krzysztof Hołowczyc: Nazwano mnie nawet „chipsożerca”. Już zbierało mi się na wymioty, gdy sam siebie widywałem wyskakującego z lodówki. Denerwowałem się na media, że mnie tak źle traktują. Tak samo było i z Małyszem. Ale z drugiej strony byłem zdeterminowany, myślałem: ja wam jeszcze pokażę. Nie skończyłem się jeszcze. Lecz później pisano: „Hołowczyc za szybko jeździ, za agresywnie, niszczy samochody”. Trudne to były chwile. Dobrze, że miałem największego przyjaciela przy sobie – moją żonę.
– Wybrał Pan ją, mając 20 lat. Łatwo się wtedy pomylić.
Krzysztof Hołowczyc: Ojciec mnie ostrzegał: „Synu, poczekaj, za krótko się znacie, po co od razu się żenić”. Nie słuchałem i dobrze – miałem rację. Oczywiście nie byliśmy tacy idealni na początku. Zmieniliśmy się z biegiem czasu. Głupio mi o tym mówić, ale może żona chciała inaczej żyć? Była świetną koszykarką, dla mnie poświęciła karierę. A teraz… czeka na mnie.
– Kiedy Pan dojedzie na metę?
Krzysztof Hołowczyc: Przeżywa Dakar bardziej niż ja. Kiedy wracam, widzę, że jest po prostu wykończona. Córki mówią: „Tato, nie wyobrażasz sobie, co tu się dzieje, gdy ty jedziesz. Mama siedzi tylko przed komputerem wpatrzona w punkcik na mapie, który jest tobą, i patrzy, jak się przesuwa”. I czeka na telefon ode mnie, że wszystko dobrze. Zawsze najpierw dzwonię do niej, żeby powiedzieć: „Żyję”. Nawet jak mam wypadek, dzwonię, uspokajam ją. Ale ona potrafi po głosie ocenić, czy jestem skaleczony, czy może połamany. Niesamowite.
– Gdy Pan złamał kręgosłup na rajdzie w Egipcie, od razu wiedziała?
Krzysztof Hołowczyc: Dokładnie wiedziała, że jest źle. Mówię jej: „Mieliśmy wypadek, ale wszystko jest dobrze”. A ona na to: „Możesz wstać? Chodzić?”. Odpowiedziałem: „Nie, posiedzę trochę, nie najlepiej się czuję”. Miałem zmiażdżone dwa kręgi. Lekarze zapowiadali sześć tygodni w gipsie, a ja wstałem po dwóch niższy o półtora centymetra.
– Co ten sport ma w sobie, że walczy się do końca? Że nie działa instynkt samozachowawczy? Pana samochód płonął, a Pan jechał dalej.
Krzysztof Hołowczyc: To taka chęć dążenia do sukcesu, nawet za cenę utraty życia. Kiedyś byłem chory na punkcie udowadniania, że jestem najlepszy. Pewnego razu auto zaczęło się palić. Pilot uciekł, bo był mądrzejszy, a ja nadal jechałem, bo wierzyłem, że uratuję samochód. Przecież za chwilę mamy następny rajd. W takim momencie człowiek zaczyna myśleć, co będzie, gdyby teraz się poddał. Jechałem więc dalej i tak mi się zrobiło słodko, ogarnął mnie spokój. Okazało się, że byłem już zatruty wyziewami i dymem.
– Nie przelatują pod powiekami obrazy z całego życia?
Krzysztof Hołowczyc: Nie. Zawsze podejrzewałem, że w chwili grozy będę myślał o żonie, o dzieciach. A tymczasem w tych ułamkach sekund na zimno kalkulowałem: W Szwecji mam nowy samochód przygotowany do rajdu. Kogo do niego wsadzą? Pewnie Pawła Przybylskiego, bo ja już ginę. Wyobraża pani sobie? To było wtedy, gdy na treningu wjechałem moją toyotą w drzewo. Wyglądało to strasznie – drzewo weszło do auta od mojej strony i urwało tył samochodu. Oglądam się, a za przednim siedzeniem nic nie ma. Urwało tylną część. Przeżyłem, bo widać było mi to pisane.
– Gdy Robert Kubica miał wypadek, wróciło do Pana tamto „drzewowanie” i myśl, że mogła być tragedia?
Krzysztof Hołowczyc: Mam taką konstrukcję psychiczną, że odcinam to, co się zdarzyło. Denerwuje mnie tylko fizyczny ból, który odczuwa się długo po wypadku. Nawet teraz, po tamtym urazie kręgosłupa, czasem boli, dlatego ćwiczę, by obudować to miejsce mięśniami. W szpitalu nazywano mnie „Robocop”. Tyle miałem różnych urazów. Cały bark wyrwany, żebra połamane.
– Rajdowcy muszą mieć bardzo silną psychikę. Co pomyślał Robert Kubica po wypadku, jak Pan sądzi?
Krzysztof Hołowczyc: Pierwsza myśl: ile to będzie trwało, kiedy wrócę? I czy ktoś zajmie moje miejsce? To jest ciągły wyścig, a my znajdujemy się w peletonie. Im bardziej jesteś z przodu, tym więcej ludzi chce się wcisnąć w lukę po tobie. A Formuła 1 to sport bezwzględny.
– Poznał Pan Roberta osobiście?
Krzysztof Hołowczyc: Parę razy się spotkaliśmy. Obaj jesteśmy samcami alfa. Magnes nas do siebie przyciąga, ale chwilę potem każdy idzie w swoją stronę.
– Pan nie bierze udziału w Formule 1 z powodu jej drapieżności?
Krzysztof Hołowczyc: Nie, nie. Formuła to zupełnie inny sport, z ogromnymi pieniędzmi, a mnie aż tyle nie jest potrzebne. Lubię zabawki, lubię sobie pożyć, ale nie myślę, że jak tu i tu wystartuję, to więcej zarobię. Ja nawet nie wiem, ile mam pieniędzy. Mój menedżer Andrzej to wie.
– Był okres, kiedy ich Pan nie miał. Handel samochodami się załamał – a z tego Pan wtedy żył. FSO, którego Pan był kierowcą, padało. A jednak Pan wydobył się z dołka.
Krzysztof Hołowczyc: Wtedy zaryzykowałem wszystko, co mieliśmy. Budowaliśmy dom, już się przeprowadzaliśmy, a tu krach. Co zrobiłem? Sprzedałem dom, wróciliśmy do naszego 30-metrowego mieszkania, kupiłem busa rajdowego i postawiłem wszystko na jedną kartę.
– A żona nie wpadła w histerię? Kobiety boją się bankructwa bardziej niż mężczyźni.
Krzysztof Hołowczyc: Żona powiedziała: „Jestem z tobą, zrób, jak uważasz”. Po dwóch latach udało nam się wyjść na prostą, kupiliśmy fajną działkę i tam zbudowaliśmy domek, nieduży, ze 200 metrów, ale nam taki wystarcza. Mam naprawdę fantastyczny dom i cudowną żonę, którą kocham nad życie.
– Nigdy Pan jej nie zdradził? Jest Pan przecież bardzo przystojny – kobiety przejść Panu nie dają.
Krzysztof Hołowczyc: Ciekawe, że dziennikarki zawsze interesują się, czy jestem wierny. Aż boję się na głos opowiadać, jak mi dobrze z żoną. W mojej rodzinie było tak: jeden mężczyzna, jedna kobieta. Kiedy umarła mama, ojciec był sam, a potem odnalazł kobietę, z którą spotykał się jeszcze w szkole średniej. Ona też była wdową. I tata się z nią ożenił. Jest spokojny, szczęśliwy, sadzi drzewa na działce. My – Hołowczyce – mamy chyba w genach tę monogamię zakodowaną.
– Ale sport, który Pan uprawia, demoralizuje – piękne widoki, dobre hotele, śliczne dziewczyny, którym imponują mocni faceci…
Krzysztof Hołowczyc: Tak też bywa, lecz profesjonalny sportowiec nie ma czasu na demoralizację. Gdy kończy się rajd, już czeka się z walizkami, by szybko wrócić do domu. Nie chodzę na imprezy, na dyskoteki. Nie piję. Gdybym zaczął używać alkoholu po rajdzie, to od razu mógłbym powiedzieć: „Skończyłem karierę”. Sport wymusza higienę życia. A ja ciągle mam taką formę, że mogą mi 30-latki pozazdrościć. Przecież ten Dakar na przykład. Piekielny rajd, najtrudniejszy na świecie. Po tygodniu już ma się go dosyć. Jak kończymy, to ja jak robot, mechanicznie, składam bieliznę, koszulkę, oddaję do prania kombinezon i myślę, żeby jak najszybciej wpaść do hotelu, pospać i pobyć sam.
– A w domu?
Krzysztof Hołowczyc: Wchodzę tam i czuję, że wszystko jest moje. Jedyne miejsce, gdzie można zdjąć maskę. Kolacja z żoną, pogapienie się na film w telewizji. Wobec rajdu, tego napięcia, zagrożeń, problemy domowe wydają się śmieszne. Uszczelka? Śmierdzący dym z plastików, które sąsiad pali w śmietniku? Żona nie chce mu zwracać uwagi, bo nie chciałaby nikogo urazić.
– I taka delikatna kobieta jest żoną rajdowca?
Krzysztof Hołowczyc: Ona jest zarazem silna, bo przecież tyle lat ze mną wytrzymuje. Od 1983 roku. Długo, prawda? I nigdy mi nie powiedziała: Krzysiu, skończ z tym sportem, proszę.
– Właściwie dlaczego? Miałaby prawo żądać od Pana wreszcie poczucia bezpieczeństwa.
Krzysztof Hołowczyc: Ona wie, że nie dla mnie takie uporządkowane życie. Mama odwodziła mnie od motosportu, ale tata to rozumiał. On też lubił rywalizację. Wiedział, że muszę mieć wyzwania. Pierwszego fiata dostałem od rodziców. Sam go składałem po nocach gdzieś tam w garażach, przystosowywałem go do rajdów. Bo samochód to połowa sukcesu. Musi być mocny. Wracając do żony, myślę, że ona dokładnie zdaje sobie sprawę, że ten sport, to ryzyko – to mój narkotyk. Gdybym nie jeździł, skakałbym na bungee albo robiłbym inne dziwaczne rzeczy. Już może byłbym połamany, pokrzywiony, ale żyłbym pełnią, tak jak lubię. Co nie znaczy, że jestem jakimś wielkim ryzykantem. Dbam o bezpieczeństwo, na ile mogę. Ale wiem, że może nastąpić taki moment, gdy wylecę z trasy, gdy bariera pęknie, jak u Kubicy. Mam świadomość, że mogę nie wrócić. I wręcz mówię o tym rodzinie.
– Córkom też?
Krzysztof Hołowczyc: Dla nich to temat tabu: „Tato, nie opowiadaj takich rzeczy”.
– Nie mógłby Pan pracować gdzieś w biurze? Nawet europosłowanie chyba Pana nudziło.
Krzysztof Hołowczyc: Poznałem tam mechanizmy wielkiej polityki i to było ciekawe. Ale na dłuższą metę polityka nie jest moją dziedziną. Gdy jestem w domu przez dwa, trzy tygodnie, upajam się spokojem, ale potem zaczyna mnie nosić. Żona mówi: „Może byś już poszedł na trening?”, bo staję się niemożliwy, wszystko mnie drażni. Wsiadam do samochodu, pojeżdżę po lesie 200 na godzinę i w domu jestem już miłym misiem. Ale czasami jadę przed siebie 90 na godzinę, i myślę o tym, jak żyję, kto jest wokół mnie. I czuję się szczęśliwy.
– Na rajdzie nie czuje Pan szczęścia?
Krzysztof Hołowczyc: Nigdy nie odczuwam radości ze zwycięstwa, bo od razu myślę o następnym rajdzie i jak mi tam pójdzie. To ciągły niepokój.
– No to jak? Spokój – źle. Niepokój – też źle. A wygląda Pan na człowieka zadowolonego z życia i z rodziny.
Krzysztof Hołowczyc: Och, rodzina. Cudne córki. Alicja, Karolina. Bardzo je kocham i liczę się z ich zdaniem. Alicja skończyła 24 lata, jest po studiach. Karolina chodzi do ogólniaka. Już mamy za sobą okres buntu, kiedy Alicja negowała wszystko i dążyła do samodzielności. Córki nie żądają ode mnie rzeczy niemożliwych, tak samo jak ja od nich nie żądam. Zostawiamy sobie dużo wolności. A malutka Tosia… Nasze słoneczko. Ja cztery lata na kolanach za żoną chodziłem: „Błagam, zróbmy sobie jeszcze dziecko”, a ona, że nie, że jak to będzie wyglądało, gdy ona pójdzie na wywiadówkę. Była już po czterdziestce. Mówię: „Dana, pomyśl, Alicja za chwilę odejdzie z domu. Karolina też. Będzie pusto”.
– I to ją przekonało?
Krzysztof Hołowczyc: Poszliśmy na jakieś chrzciny, żona wzięła na ręce dzieciątko, przytuliła i chyba taki zew matczyny się w niej odezwał. A po miesiącu już była w ciąży. Teraz Tosia daje nam tyle radości. „Tata, ja chcę mieć porsche, jak ty. Musi być różowe”, powiada. Ma trzy lata i siada ze mną za kierownicą. Wszystkie moje córki jeżdżą. Najlepsze, co w życiu osiągnąłem, to te moje dziewczyny. Bez rodziny nie byłbym dzisiaj w tym miejscu. Wszystko musi się dopełniać. Dzięki rodzinie mogę zacisnąć szczęki, zacisnąć pięści i być gotowy do walki. To w domu dostaję ten napęd do życia.
– Ma Pan zamiar jeździć do końca?
Krzysztof Hołowczyc: Nie. Przestanę wtedy, gdy nie będę już miał z tego frajdy.
– Czym Pan zastąpi motosport? Zastanawia się Pan nad tym?
Krzysztof Hołowczyc: Przyjaźnię się z Pawłem, świetnym kierowcą rajdowym, a teraz superbiznesmenem. Mówi: „Zobaczysz, jakie to podniecające, ta adrenalina w biznesie. Układasz sobie klocuszki i nagle biznes rozpala cię i wiesz, że jesteś do przodu w tej gonitwie. Bo biznesmeni też się ze sobą ścigają”.
– A Pan musi się ścigać?
Krzysztof Hołowczyc: Muszę. Nawet kiedy jadę na jakiś urlop, dwa, trzy tygodnie, czuję, że nie wytrzymam. Nie mogę się obyć bez ścigania. To moja choroba, a moja żona na szczęście pozwala mi na nią chorować. Nawet gdy zginął Marian Bublewicz – nasz wielki przyjaciel, mój mentor, ani przez chwilę nie załamaliśmy się, bo navigare necesse est – żeglowanie jest konieczne. Ale życie też jest koniecznością.
– Ale kiedy dojeżdża Pan jako piąty, to bolesne?
Krzysztof Hołowczyc: Bardzo. Ogarnia mnie wściekłość. Ale mnie tak naprawdę nie interesuje bycie mistrzem po raz kolejny. Mnie interesuje sprawdzenie samego siebie. Mówię sobie: No, chłopaki, ja to wam jeszcze dokopię… Następny rajd Dakar będzie w styczniu. Już się do niego szykuję.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Olga Majrowska
Stylizacja Marta Nonas-Babut
Makijaż Margo Węgierek
Fryzury Daniel Muras
Produkcja Anna Wierzbicka