Reklama

– Jesteś zakochana?
Kinga Rusin:
Miłość jest bardzo ważna w życiu. W przedszkolu miałam co drugi dzień innego narzeczonego.

Reklama

– A teraz?
Kinga Rusin:
Wierzę w miłość i od pierwszego wejrzenia, i od drugiego, i po dziesięciu latach znajomości. Nie można powiedzieć sobie samemu: zamykam się na tego rodzaju emocje, mam to za sobą. Uczucia są nam potrzebne i to fruwanie nad ziemią też. Ale nie lubię afiszować się z uczuciami. Chciałabym, żeby została uszanowana moja prywatność. Każdy związek, szczególnie na początku, gdy dopiero się rodzi, potrzebuje intymności. A, niestety, trudno mówić o intymności w sytuacji, gdy każde publiczne pojawienie się rodzi zainteresowanie i ciekawość innych.

– Gdy pojawiają się robione z ukrycia zdjęcia z podpisem: „Rusin z nowym facetem!”.
Kinga Rusin:
Rozumiem, że to cena, jaką płaci się za popularność, ale nie jest mi z tym łatwo. Nie ruszam się z domu wyłącznie w pełnym makijażu tylko po to, żeby zostać zauważona. Nie chcę być traktowana jak „ta pani z telewizji”, nie mam potrzeby robienia ze swojego życia opery mydlanej. Naprawdę tego nie chcę.

– To jak, jesteś zakochana?
Kinga Rusin:
Uparta jesteś! No popatrz na mnie i spróbuj zgadnąć? (śmiech)

– Wyglądasz jak dziewczynka.
Kinga Rusin:
Często też zachowuję się jak dziewczynka. Wydaje mi się, że nie mogę o sobie powiedzieć: „Wydoroślałam”, bo tak nie jest. Staram się być poważna i rozsądna. W biznesie potrafię naprawdę racjonalnie myśleć. Ale w uczuciach jestem dziewczynką. I nie mówię tylko o związkach damsko-męskich, ale też na przykład o moich relacjach z córkami. Mam nadzieję, że mam autorytet mamy, ciężko na niego pracuję. Ale bywa i tak, próbuję przekazać dziewczynkom jakieś swoje mądrości, a one szturchają się znacząco i patrzą na mnie spojrzeniem, które mówi: „Tak, tak, mamo. Co ty tam wiesz”. No, ale jak można tak do samego końca podchodzić poważnie do mamy, z którą dziesięć minut temu ścigało się na rolkach, z którą rywalizuje się w slalomie narciarskim. Jestem taką trochę mamą koleżanką i za bardzo mi to nie przeszkadza (śmiech). To ja narzuciłam taką formę naszych relacji. Ważne, że jesteśmy ze sobą naprawdę blisko. Rozumiemy się.

– Myślisz, że córki są z Ciebie dumne?
Kinga Rusin:
Tak myślę. Kiedy teraz, po wakacyjnej przerwie, wróciłam do prowadzenia „Dzień Dobry TVN” dostałam od Poli SMS-a: „Mamo, to był twój najlepszy program, jaki widziałam”. Obie starają się mnie oglądać. Są potem bardzo krytyczne w swoich ocenach. Szczerze mówią, co im się podobało, co zapamiętały.

– Tobie się podobało? To był pierwszy program, którego nie poprowadziłaś z Marcinem Mellerem. Jego odejście było mocno komentowane.
Kinga Rusin:
Powiem tak: burza w szklance wody w wakacyjnym sezonie ogórkowym. I tyle. Bartosz Węglarczyk, z którym jestem teraz w parze, to fantastyczny dziennikarz, szef działu zagranicznego „Gazety Wyborczej”, kolega jeszcze z moich amerykańskich czasów. O Ameryce możemy rozmawiać godzinami, ale z równą pasją o filmach czy muzyce. Pytasz, czy mi się podobało? Było chyba całkiem nieźle. Program skończył się o jedenastej, a my nie wyszliśmy z redakcji przez następne cztery godziny. Gadaliśmy, oglądaliśmy nagrania, wyłapywaliśmy swoje błędy, śmialiśmy się i załamywaliśmy na zmianę.

– Długo się do tego pierwszego występu przygotowywaliście?
Kinga Rusin:
Nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że Bartek sobie poradzi, choć dwugodzinny program na żywo prowadził pierwszy raz w życiu. On ma nie tylko wiedzę, ale też niewymuszoną naturalność i wielką ciekawość świata, a to w takim programie jak nasz jest podstawą. Zanim jednak zadebiutowaliśmy na wizji, bardzo naciskałam na nasze spotkania z reżyserem Jurkiem Bogajewiczem. Żeby zobaczyć, jak działają emocje, ruch, gest, czy jest porozumienie między nami. Ktoś powie: po co ci te spotkania dzień po dniu, do północy, przecież wiesz, jak prowadzić program? Wiem, ale to nie znaczy, że nie można lepiej, że nie trzeba się cały czas uczyć. W ten sposób poznaje się siebie i swoje możliwości.

– Perfekcjonistka, jak znosisz krytykę?
Kinga Rusin:
Cenię sobie, co wcale nie znaczy, że lubię, pozytywną krytykę. I nie cierpię słuchać jej z trzecich ust. Czasami domagam się od moich szefów spotkań właśnie wtedy, kiedy nie są ze mnie zadowoleni. Chcę usłyszeć konkretnie, co im się nie podoba, nawet jeśli bardzo mnie to zaboli. Kiedy rozmawiam z Edwardem Miszczakiem, mam zaufanie do jego wyczucia, choć nasze spotkania nie zawsze są miłe. Ale to, co słyszę, to są strzały w dziesiątkę, nawet jeśli równocześnie są strzałami w serce. Pewnie nie zniosłabym, gdyby zdarzały się co chwila, ale przyznaję, są bardzo motywujące, ściągają mnie na ziemię.

– Trzy lata temu wróciłaś do telewizji, budujesz swoją karierę. Potrafiłabyś z niej zrezygnować?
Kinga Rusin:
Nie wolno z tego rezygnować. Zrozumiałam, że największy życiowy sukces, to kiedy nagle dopuszczasz do siebie myśl, że nie jesteś trybikiem w maszynie, ale też siłą sprawczą. Wydaje mi się, że kobiety mają często tendencję do odbierania sobie prawa do pewnych zasług. Długo sama się nad tym w ogóle nie zastanawiałam. Zmieniłam podejście. Zobaczyłam, że mogę decydować. I to dzięki moim decyzjom, determinacji, wierze w pewne sprawy coś się dzieje. Bo mogę wziąć życie w swoje ręce. Moje wszystkie sukcesy stały się za sprawą tego jednego, kiedy zrozumiałam, że mam pewną moc – decydowania o sobie.

– Powiesz dziś: „Jestem szczęśliwa”.
Kinga Rusin:
Jestem, ale to nie oznacza, że w moim życiu nie ma znaków zapytania. Powiem tak: przez trzy lata byłam nie do zdarcia, jak czołg. Co nie jest do końca złe, bo pozwoliło mi uwierzyć w siebie i poukładać życie, stosunki z córkami, pracę – tak jak zawsze marzyłam. Byłam bardzo zadowolona z tego, że tak sprawnie udało mi się złapać te wszystkie sznurki i powiązać w jeden mocny węzeł. Każdego dnia powtarzałam sobie na głos: „Jestem bardzo szczęśliwa”. Chciałam trzymać w życiu taki męski punkt widzenia, kiedy masz jasno wytyczoną drogę, wyraźny cel i nic nie jest w stanie cię rozproszyć. Męski, bo dla kobiety nic nie jest proste i oczywiste, wszystko się musi po drodze skomplikować. Dlaczego? Bo do każdego kroku dołączone są emocje. A ja starałam się je za wszelką cenę wyłączyć. Ten etap mam już za sobą. Emocje są mi potrzebne, żeby móc pełniej i mocniej odbierać to, co przynosi mi życie. Muszę się znów nauczyć te moje uczucia uwalniać i porządkować. Widzę, jak często kobiety mają problemy z odnalezieniem się w świecie, ze swoją tożsamością. Potrzebują ciepła związanego ze związkiem czy rodziną, ale też chcą swobody, prawa podejmowania decyzji. Dobrze to rozumiem. Ja wciąż mam jeszcze gdzieś pod skórą ten kompleks dziecka rozwiedzionych rodziców. Idealizuję instytucję rodziny. Jest dla mnie największym dobrem, jakie można wspólnie wypracować. I wiem, ile to kosztuje pracy.

– Masz dobrą passę w życiu?
Kinga Rusin:
Czasem czytam wywiady z kobietami około czterdziestki. Pamiętam, że kiedy byłam młodsza, deklaracje w stylu: „Moje życie jest teraz pełniejsze i lepsze”, traktowałam jak próby rozpaczliwego ratowania swojej pozycji, pocieszanie się. Dziś już rozumiem, że to prawda, że siebie też się trzeba nauczyć, poznać, polubić, a do tego potrzeba czasu. Trudno jest to zrozumieć młodej dziewczynie, bo ona ma swoje tu i teraz. Jest głodna życia i niecierpliwa i popełnia błędy. I w biznesie, i w miłości trzeba się dziesięć razy sparzyć, żeby jedenasty już nie. Dziesięć razy zakochać, żeby jedenastą miłość potrafić przyjąć. A wtedy być może pełniej kochać, przeżywać, więcej i mądrzej rozmawiać.

– Lubisz rozmawiać, na Twojej stronie internetowej podałaś adres, na który można do Ciebie pisać. Ludzie często piszą?
Kinga Rusin:
W pewnym momencie listów zaczęło przychodzić tak dużo, że zaczęłam mieć problemy z odpowiadaniem na nie. Ci, którzy do mnie piszą, chcą ze mną rozmawiać o wszystkim. Dlaczego tak jest? Być może moja historia życiowa pokazała, że można mieć w sobie determinację, siłę i różne sprawy przezwyciężać. Kiedyś pisało się: „Mój drogi pamiętniku…”. A teraz? Nawet w związku bardzo często jesteśmy samotni. Czasami bardziej niż będąc samemu. Chyba naprawdę nie mamy z kim rozmawiać, dzielić się swoimi przemyśleniami, radościami, zmartwieniami. Listy, które dostaję, bywają bardzo obciążające, bo podchodzę do nich niezwykle emocjonalnie. Nie zawsze wiem, co odpisać, co myśleć. Stąd wziął się pomysł napisania książki. Sama chciałam znaleźć odpowiedzi na bardzo wiele pytań, które zrodziły się razem z lekturą maili. Zaczęłam spotykać się z psycholog Justyną Święcicką i rozmawiamy o życiu. Byłoby pięknie, gdyby powstała z tego książka ku pokrzepieniu serc.

– Musisz pokrzepiać swoje serce? No więc jak jest z tym zakochaniem?
Kinga Rusin:
Nie chcę o tym mówić. Nie chcę zapeszać. Jak wszystko dobrze się skończy, dowiesz się o tym pierwsza…

Reklama

Rozmawiała Monika Kotowska
Zdjęcia Piotr Porębski/METALUNA
Stylizacja Francesca Riniciari/KASTEEL+AGENT
Makijaż Wojtek Rostowski
Stylista fryzur Maciej Wróblewski/MondayAcademyTeam

Reklama
Reklama
Reklama