Reklama

- Czy „Taniec z gwiazdami” Panią zmienił?
To będzie można ocenić dopiero z perspektywy czasu, kiedy opadną emocje. Zmieniło się natomiast moje spojrzenie na świat, przynajmniej na czas trwania programu…

Reklama

– Weszła Pani w inny wymiar?
Znalazłam się w zupełnie nowym środowisku. Przy ludziach związanych z tańcem życie wydaje się lżejsze. Oni bagatelizują problemy, wydaje im się, że można je przetańczyć.

– Jaki problem Pani przetańczyła?
Są chwile, kiedy człowiek po prostu chce o wszystkim zapomnieć. Ja też. Przede wszystkim chciałam nie pamiętać o swoim nieustannym zmęczeniu, nie pamiętać o problemach codzienności, bałaganie w polityce, rosnących cenach ropy, próbach jądrowych w Korei i tym wszystkim, o czym bez przerwy donoszą media.

– Życie tancerza wydaje się lekkie jak życie motyla?
Tak i ja się tym trochę „zaraziłam”. Tancerki, te profesjonalne, bardzo wiele przenoszą ze sceny do życia prywatnego. Nawet ubierają się i wyglądają jak motyle.

– Pani też zaczęła się inaczej ubierać?
Zauważyłam pewne zmiany. Więcej kolorów, zwracania uwagi na detale, dodatki, biżuterię. Ewidentne stało się dla mnie, że to, w co się ubieramy, ma wpływ na nasz nastrój i zachowanie. Ciemne kolory tylko na krótko i na wielkie okazje, te jasne dodają nam pogody i optymizmu. Odruchowo zaczęłam tak kompletować garderobę, żeby jak najlepiej się w niej czuć.

– Dawniej Pani tego nie robiła?
Nie przywiązywałam do tego jakiejś szczególnej wagi. Natomiast strój w programie „Taniec z gwiazdami” spełnia ogromną rolę, poświęca mu się wiele uwagi. Długie rozmowy ze stylistką Dorotą Williams uświadomiły mi, jak jest ważny, nie tylko w tańcu. Można czerpać radość z tego, w co się ubieramy, inaczej się poruszać, być weselszym, nosząc coś błyszczącego, lekkiego, powiewnego, wydekoltowanego. A nasze zachowanie wpływa na to, jak widzą nas inni.

– Wcześniej pewnie uważała Pani takie stroje za kicz?
Nawet nie, to było po prostu poza sferą mojego zainteresowania. A teraz w mojej szafie pojawiły się spódnice, na jakie wcześniej nie było tam miejsca.

– Hiszpańskie, z falbanami?
Nie, nie. Ku mojemu zaskoczeniu – krótsze spódniczki i dodatki – jakaś błyszcząca biżuteria, kolczyki. Miałam ochotę pobyć również motylem pozbawionym różnych dylematów.

– Osiągnęła więc Pani cel, wyzwalając w sobie kobiecość?
Kobiecość w kobiecie wyzwala nie tylko ona sama… Ale sama kobieta może tej kobiecości trochę pomóc wyjść. I tak chyba było w moim przypadku. Taniec uczy delikatności, porozumienia z partnerem, gracji. Nie wiem, na jak długo to się wpisze w moją osobowość, ale zaczęłam przywiązywać wagę do tego, by ładnie siedzieć, ładnie trzymać głowę. Natomiast odkryłam w sobie, przynajmniej tak mi się wydaje, aktorkę.

– Bo taniec to psychodrama?
Taniec to także artystyczne przeżywanie, wyraz twarzy, uśmiech. Nie jestem aktorką z wykształcenia, dlatego tak trudno było mi zagrać uwodzicielskość przy rumbie, złość w tangu czy radość w jivie.

– Ale zagrała Pani. Miała Pani jakiś moment załamania?
Takie momenty przychodzą, gdy nie ma się siły. Bo największa trudność polega na połączeniu ogromnego wysiłku fizycznego ze skupieniem i koncentracją na pracy poza tańcem. Chyba nikt nie bierze na czas programu urlopu od codziennych obowiązków. Ja w każdym razie nie mogłam, musiałam chodzić do swojego biura, a w dni dyżurów w TVN wstawać o 4.45 rano. Po dwugodzinnym programie na żywo trzeba było biec na kilkugodzinne próby i jeszcze często na dodatkowe zajęcia, jak coś na tych próbach nie wychodziło. W niedzielę, pomimo ogromnego zmęczenia, musiałam dać z siebie wszystko. Dla mnie to było bardzo wyczerpujące.

– Miała Pani ochotę rzucić to wszystko, trzasnąć drzwiami?
Nawet jeśli taka myśl przyszła mi do głowy, nie mogłam, bo wiązałoby się to z karą finansową. A poza tym to byłaby porażka, a ja nie lubię poddawać się walkowerem.

– Tym bardziej, że pewnie córki trzymały za Panią kciuki?
Dziewczynki są tym programem zachwycone. Były wyjątkowo tolerancyjne wobec moich błędów i cały czas krzyczały na babcię, która przy każdym odcinku powtarzała: „No, teraz mamusia na pewno odpadnie”.

– A Pani też była z siebie dumna?
Z dwóch tańców bardzo. Uważam, że zatańczyłam namiętną rumbę i ogniste paso doble. Na próbach szło mi średnio. Technicznie wykonywałam wszystkie kroki według wskazówek, ale zagranie emocji zostawiłam sobie na telewizyjny parkiet. Bo ja nie umiem się powtarzać – to byłoby sztuczne. Dlatego musiałam znosić pretensje Stefano, że jestem zdystansowana, opanowana, a potem zaskakuję go swoim zachowaniem podczas głównego występu.

– Panią i Stefano połączyła szczególna więź?
Stefano to urokliwy, wesoły i dobrze nastawiony do życia człowiek z sercem na dłoni, idealny kandydat na przyjaciela. Bywa jednak trochę oderwany od rzeczywistości i w wielu sytuacjach wydaje się bezradny, zupełnie jak mały chłopiec. Powiem przewrotnie: taniec uświadomił mi, że teraz chciałabym poznać mężczyznę, który opiekuje się kobietą, a nie odwrotnie.

– Będzie Pani brakować tańca?
Zastanawiałam się nad tym. Wielu uczestników „Tańca z gwiazdami” nie może się z nim rozstać, chodzą na lekcje, tańczą nadal. Ja nie wiem, czy zrobię to samo. Może powinnam, bo na pewno pod jednym względem taniec jest niezastąpiony. Wyrzeźbił moje ciało lepiej niż siłownia czy jazda konna. Takiego ciała, jakie mam teraz, nigdy chyba nie miałam.

– Taniec napełnił Panią wiarą w siebie? Dowartościował? Otworzył?
Na pewno podniósł poczucie własnej wartości jako kobiety. Nagle z tego babochłopa, jakim byłam, stałam się poruszającą płynnie dziewczyną.

– I nie nalewa Pani już sama benzyny do baku?
Nalewam, niestety, ale robię to w tanecznym rytmie.

Reklama

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska

Reklama
Reklama
Reklama