Kostium był piaskowoszary. Eleganckie spodnie w kant. Marynarka z patką. Wnikliwi widzowie telewizyjnej Jedynki sprzed kilkunastu lat pewnie go jeszcze pamiętają. Kinga Rusin wielokrotnie zapowiadała w nim program, ze dwa razy pojawiła się w nim na jakiejś imprezie, wystąpił w sesji zdjęciowej do jednego z magazynów. Kupiła go w 1993 roku w Modzie Polskiej na Ordynackiej, gdzie wówczas ubierały się krajowe elegantki. I to za pierwszą telewizyjną pensję! Potem moda się zmieniała, życie się zmieniało, świat się zmieniał, a on bezczelnie przez 17 lat wisiał nietykalny w szafie.
Odkryła go przypadkiem, kilka miesięcy temu, gdy wertowała szafy przed przeprowadzką do nowego domu. Choć bez sentymentu spakowała torby niemodnych ubrań, tym razem się zawahała. Na taczki z nim – pomyślała – czy zachować na pamiątkę? Starsza córka Pola spojrzała na nią spod byka. „Jak go zostawisz – powiedziała – to w ciebie zwątpię”.

Reklama

To ją zastanowiło. Czy warto pielęgnować przeszłość, czy skupić się na jutrze? I tak kostium poszedł do lamusa. Jak niewygodne wspomnienie, wyrzut sumienia, zbędny bagaż.

***

Kilka lat zajęło Kindze przemeblowanie życia, odcięcie się od przeszłości, analiza samej siebie, zbudowanie „nowej ja”. Psychologowie twierdzą, że mieszkanie jest odzwierciedleniem naszej duszy. I jeśli tak jest w rzeczywistości, to 40-letnia dziś Kinga wciąż jest jak tabula rasa, niezapisana kartka, otwarta na wszystko, co przed nią.

Bo nowe mieszkanie Kingi i jej córek jest jakby niedokończone. Ma cudowną zaletę nowych wnętrz, których jeszcze nie zaśmieciło życie. Ascetyczne i minimalistyczne. Eleganckie i szalone zarazem. Białe ściany, na jednej z nich, w salonie, gigantyczna biblioteka z książkami i drabiną. Trzyma się na ścianie wbrew prawom grawitacji. Szerokie kanapy, storczyki w oknach. Na środku białej kuchni wielki biały stół. Na szafkach pusto, jakby w ogóle się nie gotowało. Obok kuchni pokoje córek z wielkimi łóżkami i biurkami, dwie łazienki, gdzie na drzwiach od prysznica każda wypisała swoje życiowe motta. Do sypialni Kingi wchodzi się po krętych schodach. Tam jest jej azyl. Łóżko, fotel, wanna z widokiem na salon, garderoba. Prywatny teren. Miejsce odosobnienia, wyciszenia. Lubi tu wracać wieczorami. Włączać muzykę, zaszywać się pod kołdrą z książką, marzyć, planować, spać. Sama nie wie, skąd wziął się pomysł na taki dom.

Zobacz także

Małgorzata Ohme, psycholog, od dwóch lat przyjaciółka Kingi, razem napisały książkę „Co z tym życiem”, gdy pierwszy raz weszła do tego mieszkania, spytała: „Kinga, jak ty możesz tu w ogóle mieszkać??!!”. Takie jej się wydało obce i zimne.

Kinga Rusin: „Ja już miałam ciepły dom”. Bo konstanciński dom Kingi i jej rodziny był konserwatywny. Urządzony antykami, zastawiony świecznikami, ramkami, starymi zegarami, bibelotami i duperelami. Kinga dumna wyszukiwała je na Kole, zwoziła z targów z całego świata. Mania gromadzenia przedmiotów zmieniła dom w skład. Jej znajomy architekt powiedział, kręcąc nosem: „Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że tu mieszkają ludzie, którzy grzebią w śmietnikach”.

Dziś Kinga ma teorię, że gdy życie jest puste, wypełniamy je przedmiotami. Żeby choć trochę zakryło dziury, nierówności, tę pustkę właśnie. Dlatego pozbyła się tych rzeczy, oddała, wyrzuciła. Bez sentymentu i żalu. Nowe mieszkanie dostało nowe rzeczy. I to ją uskrzydliło.

Zobaczyła przyszłość.

***
Czy boi się, że ludzie zawsze ją będą postrzegać przez pryzmat przeszłości? Kinga: „Ja całe lata byłam żoną przy mężu”.
Siedem lat temu, gdy jej ówczesnemu mężowi Tomaszowi Lisowi wróżono prezydencką karierę, zrobiłyśmy wywiad pod znamiennym tytułem „Stawiam na Tomka”. Piłyśmy kawę w Szparce przy placu Trzech Krzyży. Mówiła wtedy, że w związku, jak na torze wyścigowym, trzeba postawić na szybszego konia. I tym szybszym u nich jest właśnie mąż. Zdziwiło mnie to. Siedziała przede mną kobieta, przed którą było wszystko, a mówiła tak, jakby sama o nic już nie chciała walczyć. Dużo opowiadała o swojej fascynacji Jacqueline Kennedy jako kobietą, żoną, ikoną, ale te, wydawałoby się, niewinne fragmenty zniknęły w autoryzacji tekstu.

Więc najpierw było – stawiam na Tomka, dopiero potem – stawiam na siebie. Kinga: „Ja długo byłam Kinga Rusin, żona Tomasza Lisa, była żona Tomasza Lisa, Kinga Rusin, która się rozwiodła z Tomaszem Lisem, a na szczęście od jakiegoś czasu jestem po prostu Kinga Rusin”.

Zawalczyła o nazwisko. Ostatecznie z ekranów zniknęła w połowie lat 90., TVN-owski „Telewizjer” był epizodem przed urodzeniem w 2000 roku drugiej córki Igi. Pięć lat później, krótko po rozstaniu z mężem, zadzwonił Edward Miszczak, dyrektor programowy TVN-u, proponując jej prowadzenie weekendowego porannego pasma. Propozycję przyjęła, zanim nawet zapytała, za ile. Od pięciu lat siedziała w domu, wychowując dzieci, i już nie wierzyła, że pojawi się na ekranie.

Piotr Kraśko, dziennikarz, przyjaciel jeszcze z czasów Jedynki: „Niewielu osobom udaje się zaistnieć w telewizji po przerwie. Tu nie ma sentymentów. Wciąż pojawiają się nowi ludzie. Kinga po ponad dziesięciu latach wróciła do prime time’u w wielkim stylu. Wróciła ciekawsza, mocniejsza, pewniejsza siebie. I wciąż taka sama. Jakby nic się nie zmieniła. Tylko włosy dłuższe”.

W wielkim stylu wygrała też „Taniec z gwiazdami”, choć przyjaciele pukali się w czoło, że w ogóle zdecydowała się na udział w programie. Ostatnio namawiała znajomego, by wystąpił w nowym formacie TVN-u „X-Factor”. „A czy ty myślisz, że »Taniec z gwiazdami« był spełnieniem moich ambicji?”, pytała go. „Ja wtedy chciałam sobie i światu udowodnić, że jestem samodzielnie myślącą istotą. Że potrafię sama na siebie zarobić, że się niczego nie wstydzę, nie schowałam się w kącie. Że będę wreszcie coś zawdzięczać tylko sobie. Wiedziałam, że albo zyskam, albo stracę. Zagrałam va banque”.

***

Bartosz Węglarczyk, dziennikarz, przyjaciel, współprowadzący z Kingą weekendowe wydania „Dzień dobry TVN”: „Kinga należy do dziesięciu najbardziej rozpoznawanych osób w Polsce. Jej życie podlega nieustannej wiwisekcji. Wyobrażam sobie, jak może być to męczące”.

Piotr Kraśko: „Wszyscy w Polsce od dawna znają historię życia Kingi. Prasa towarzyszyła jej od pierwszych chwil na ekranie. Dorastała, zmieniała się na oczach widzów. Żyła na oczach widzów”.

Polska poznała Kingę w 1993 roku, kiedy pojawiła się w telewizyjnej Jedynce. Dziewczęcy uśmiech, grzywka, która jeszcze odejmowała jej lat. Miała 22, a wyglądała na 15.

Związek Kingi z Tomaszem Lisem, wtedy dziennikarzem prowadzącym „Wiadomości”, od początku budził emocje. Ich ślub był pierwszym, który relacjonowała telewizja. Do dziś w archiwach agencyjnych można znaleźć zdjęcia z uroczystości w kościele Świętego Jacka na Freta. Oboje uśmiechają się do obiektywów. Szczęśliwi. Trzy dni później wylatują do Stanów, gdzie Lis przejmuje stanowisko amerykańskiego korespondenta TVP. To było przed erą Internetu i plotkarskich gazet. Wtedy Kinga jeszcze nie wiedziała, jak bardzo prasa zalezie jej za skórę. Albo jak bardzo jej dopiecze, gdy właśnie będzie potrzebować ciszy.

Hillary Clinton powiedziała kiedyś, że nie ma nic nadzwyczajnego w fakcie, że mąż zdradza żonę bądź odchodzi z inną. To przecież zdarza się wszędzie i nagminnie. Najgorsze jest, że dzieje się to na oczach całego świata. O głośnym ślubie Kingi mówiła cała Polska. O cichym rozwodzie Kingi też mówiła cała Polska.

Bolało? Kinga Rusin: „Muszę sobie przypomnieć. Nie pamiętam. Szybko odcięłam te emocje. Miałam za dużo na głowie, by się zastanawiać wtedy, co ludzie mówią i piszą. Wypracowałam w sobie coś takiego, że nowe plotki na mój temat czytam obojętnie, jakby to nie było o mnie. Tylko o jakiejś Kindze Rusin, której nie znam. Czasem ją podziwiam, czasem jej współczuję, czasem ją lubię, czasem nie. Przerzucam kartki gazety. Idę dalej”.

***

„Kinga – szklana szyba”. Tak czasem mówi o niej Małgorzata Ohme. Pisały razem książkę i jak wspomina: „Jednego dnia roztapiałam lód, drugiego dnia znów siedziała przede mną Kinga – szklana szyba”.

Po pierwszym spotkaniu i kilkugodzinnej rozmowie podzieliła Kingę na dwie osoby: pierwsza to Kinga publiczna, którą znamy z ekranu. Niby uśmiechnięta, a jednak na dystans. Pewna siebie, momentami w tej pewności irytująca. Kobieta sukcesu, zorganizowana, wyrachowana, która do celu idzie jak czołg. Druga Kinga jest wrażliwa, wszystko ją dotyka. I komentarze na temat jej wyglądu, i jak ktoś źle zrozumie jej intencje. Krucha jak filiżanka Rosenthala, które kiedyś zbierała pasjami, ukrywająca emocje. Ze strachu zamknięta, mimo wszystko optymistka. Mówi, że optymizm dostała w spadku po tacie. Kiedy któregoś dnia obudziła się w nowej życiowej rzeczywistości, miała irracjonalną wiarę, że za rogiem jest lepsze. Kinga: „Nigdy w moim umyśle nie zapaliło się tyle świateł. Miałam wrażenie, że jestem na oświetlonej autostradzie. I pędzę”.

Trudno polubić tę Kingę pierwszą, kiedy nie zna się tej drugiej.
Ona o sobie krótko: „Jestem Rybą. Łatwo mnie zranić, mam chwiejne poczucie własnej wartości. Jest we mnie i ratio, i emocje. Moja jedna Ryba mówi: Musisz być twarda jak skała, a druga: Pozwól sobie być słabą”.

W dzień wolny od pracy jemy kolację w modnej warszawskiej restauracji. Kinga w szarej sukience, paznokcie na czarno. Jest pusto, możemy swobodnie rozmawiać. Tak jak niegdyś powiedziała Małgorzata Ohme, wita mnie Kinga Rusin, potem rozmawiam z Kingą, na pożegnanie mocny uścisk dłoni jest już ponownie od Kingi Rusin.

Kinga Rusin cała składa się ze sprzeczności. Ma buzię małej dziewczynki i ręce silnego faceta. Podobno ludzie, którzy mają okazję poznać ją prywatnie i przebywać z nią dłużej, są zaskoczeni. Zdarza się, że po kolejnym winie czy wspólnie spędzonym dniu mówią: „Jesteś kompletnie inną osobą, niż myślałem!”.

Umie zatracić się w szaleństwie. Przyjaciel wypomina jej ze śmiechem: „Powiedz lepiej, czy znalazłaś swój kostium kąpielowy”. A rzecz dotyczy pewnej nocy na Mazurach, gdy grupą postanowili ścigać się po lesie terenowymi samochodami. I to bez świateł. A jak dotarli nad jezioro, padło hasło: do wody. Więc Kinga-zadaniowiec na hasło rozebrała się do naga i wskoczyła w ciemną toń. Jako jedyna!
Piotr Kraśko: „Jeśli chcesz wiedzieć, co się dzieje w weekend w Warszawie, albo kup dodatek »Co jest grane?« do »Gazety Wyborczej«, albo zadzwoń do Kingi Rusin”.

Bartosz Węglarczyk: „Z nią można pogadać i o rosyjskim kinie, i o chilijskim winie. Ta ciekawość świata jest zadziwiająca”.

***
Sobota. Szósta trzydzieści rano. Studio „Dzień dobry TVN” na rogu Hożej i Marszałkowskiej. Kinga w dżinsach, butach na niebotycznych szpilach, brązowym kożuszku i plastikowych modnych, okrągłych okularach. W torbie taszczy buty, które mogą przydać się na wizji. Za godzinę z rockowej dziewczyny zmieni się w elegancką panią redaktor. Makijaż, kanapki, mocna kawa. Potem na zebraniu zespołu, w wałkach na głowie, na luzie przyswaja punkt po punkcie programu. Konkretna, zdyscyplinowana. Niektórzy mówią: jak facet. Kinga: „W pracy wychodzą moje męskie cechy. Może dlatego wolę pracować z kobietami. Kokieteryjność mi nie wychodzi. Lubię mocny język, wolę prawdę w oczy niż babskie gadanie”.

Bartosz Węglarczyk o Kindze: „Pracowita, niewiarygodnie ambitna. Sama nieustannie stawia sobie cele i wszystkie je osiąga”. I jakby uprzedzając moje pytanie: „Świetnie się z nią pracuje”.
Kiedy zaczął prowadzić z Kingą weekendowe wydanie „Dzień dobry TVN”, w jednym z programów wystąpił w koszulce z napisem: „Z Kingą pracuje się świetnie”. Miał dość pytań: Jaka ona jest? Podobno jędza w pracy? Gwiazdorzy? Ludzie mają jej dość? Wywyższa się? Klnie przed wejściem na wizję? Poniża ekipę? Itp., itd.

Bartosz Węglarczyk: „Jest tyle nieprawdy wokół Kingi. Są ludzie, o których modnie jest mówić złe rzeczy. Kinga ściąga negatywne opinie, bo jak można wybaczyć kobiecie, że jest piękna, mądra, pracowita i odnosi sukcesy? A że jej nie wszystko się udało? No to dobrze jej tak! Widocznie zasłużyła!”.

Piotr Kraśko o fenomenie Kingi Rusin: „Ona ma to »coś«, co sprawia, że ludzie chcą ją oglądać, nawet jeśli to »coś« czasem złości czy irytuje”.

Dorobek telewizyjny Kingi to i programy informacyjne, i rozrywkowe. I wywiady, i reportaże, o których może opowiadać godzinami. Bez obciachu i gwiazdorzenia biega za gwiazdami, z którymi chce zrobić rozmowę. Jej wywiad z Céline Dion znalazł się na DVD ze światowego tournée piosenkarki. A omal by się nie odbył. Uwięziona w korku, była gotowa wziąć kamerę pod pachę i w szpilkach po piachu biec na spotkanie z gwiazdą.

Ostatnio z prowadzącej superpopularny „You Can Dance” przeskoczyła na fotel jurora.

Jej absolutny wzór do naśladowania? Słynna amerykańska dziennikarka telewizyjna Barbara Walters. Kinga: „Amerykańscy dziennikarze polityczni jej nie szanują, mówią, że jest za mało konkretna, a za bardzo emocjonalna. Ale jakie to ma znaczenie? To o Walters się mówi”.

Czy kiedyś jak ona poprowadzi emocjonalne wywiady? Ci, którzy znają Kingę, mówią: „Jeśli postawi sobie taki cel, to tylko kwestia czasu”.

***
Jest taka sztuka Doroty Masłowskiej „Między nami dobrze jest”. Kinga była na niej trzy razy. Mówi: „To sztuka o mnie. Skąd ta Masłowska wiedziała, jak ja żyłam?! Czyżby podsłuchiwała?”. W sztuce trzy bohaterki: mama, córka i babcia. Mieszkają w jednym pokoju w blokowisku. Panie trzech pokoleń. Trzy różne historie, trzy epoki i języki, trzy różne podejścia do życia. Zupełnie jak u Kingi. Ojciec opuścił dom, gdy miała pięć lat, od tego czasu na osiedlu Za Żelazną Bramą mieszkały we trzy. Matka krzyczy do córki: „Idź do swojego pokoju!”. A ta odpowiada: „Przecież jestem w swoim braku-pokoju”. To Masłowska. Ale równie dobrze mogło być u Kingi.

Czy dlatego 30 lat później też stworzyła dom kobiet? Podobno podświadomie powtarzamy scenariusze z dzieciństwa. Nawet takie, o których wolelibyśmy zapomnieć. I tak mieszkają: Kinga, lat 39 i 11 miesięcy, pracująca mama, 16-letnia Pola, zorganizowana i poukładana, i 11-letnia Iga, chaotyczna i romantyczna. Jest jeszcze pani Ewa, od lat pomagająca prowadzić dom, wpadająca mama Kingi i babcia w jednej osobie i kot Fred, od „Ginger i Freda”, ale nie tancerz, tylko kastrat. „Musiałyśmy go pozbawić męskości, by pasował do naszego grona”, mówi Kinga. I tu śmiech.

Więc akcja się powtórzyła, tyle że nie na osiedlu Za Żelazną Bramą, ale na Dolnym Mokotowie. I też toczy się współczesna sztuka. Rozmowy przy kuchennym stole, wspólne odrabianie lekcji, słuchanie muzyki, przekomarzanie się, kto rano zrobi śniadanie.

Kinga Rusin: „Mam wrażenie, że różnica między mną a moimi córkami jest dużo mniejsza niż przed laty między mną a mamą. Ja z córkami jeżdżę konno, na nartach, na rolkach, pływamy na kitesurfingu. Słuchamy tej samej muzyki, czytamy te same książki. Jednak mówimy tym samym językiem. Ostatnio w jednej z plotkarskich gazet zobaczyłam nasze zdjęcia z lotniska. „Przecież jesteśmy identycznie ubrane!”, wykrzyknęłam. „Te same bluzy, dżinsy, conversy. Nie, nie umówiłyśmy się. Po prostu każda włożyła, co miała wygodnego na takie wyjazdy. Dystans się skrócił”. Zastanawia się. „Czy nie boję się, że zakoduję córkom obraz życia bez mężczyzny? Czasem się boję. Mówię: »Patrzcie, obserwujcie. Są różne sytuacje w życiu, ale pełna rodzina jest pewnie najwłaściwsza. Fajnie, gdyby wam się udało. Jeśli oczywiście chcecie«”.

Kilka razy paparazzi przyłapali ją na randce z jednym czy drugim mężczyzną. Nawet podawano nazwiska, profesje. Nagłówki krzyczały: „Nowa miłość Kingi?”. „Kinga wreszcie zakochana!”. Albo: „Kim jest ten facet? Czy to już ten jedyny?”. Nie skomentowała tych rewelacji ani razu.

„Małgosia, po co w ogóle nam mężczyźni?”, zapytała w książce „Co z tym życiem?” Małgorzatę Ohme. „Kinga!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!”, odpowiada Małgorzata (te wykrzykniki to nie błąd). „Bo tak to natura wymyśliła!”.

***

Kinga Rusin: „Ja zawsze walczę o wszystko sama. Odrzucam prezenty. Czasem myślę, że przecież miałam parę razy okazję, by coś dostać. Wygodne życie, pierścionek z brylantem. I z jakiejś przekory, przekonań, włącza się głos w środku, który mówi: O nie, nie, to za proste rozwiązanie”.

Ikona singielek po przejściach. Jedyna, która potrafi otwarcie mówić o bólu, podnoszeniu się, szukaniu własnej wartości, odnajdywaniu siebie. W książce „Co z tym życiem?” jest spora doza ekshibicjonizmu. Gdyby autorzy plotkarskich portali dobrze ją przeczytali, mieliby o czym pisać przez następny rok. Padają intymne zwierzenia, czasem do granic tej intymności. O małżeńskim seksie, rodzeniu bez męża, czuciu się brzydką albo piękną, docenioną, opuszczoną, zdołowaną, zapomnianą. Kobiety piszą do niej jak do guru. „Kingo, jesteś przykładem, że kryzys można zmienić na lepsze”, „Patrzę czasem na twoją twarz pełną sukcesu i tym bardziej widzę swoją – pełną poczucia porażki. Wiesz, że wiele kobiet cię za to nienawidzi?”, „Po siedmiu latach podobno udanego małżeństwa mąż wykrzyczał mi, że nigdy mnie nie kochał, i odszedł do innej. Wcale nie młodszej, nie mądrzejszej, nie ładniejszej. Znasz to, prawda? Wiesz, co czuję?”, „Rzeczywiście dostałaś od życia w kość i poradziłaś sobie świetnie. Naturalnie też ci współczuję, też cię podziwiam, ale przy tym zastanawiam się, czy na pewno wina leży tylko po stronie twojego byłego męża?”. Takich listów dostała tysiące. Najpierw chciała odpisać na każdy. Potem zwątpiła, potem ją to przerosło. Potem pojawił się pomysł na książkę, potem szukała psychologa, który pomoże jej uporać się z listami, problemami i materią. Potem nie mogła go znaleźć, w końcu trafiła na Małgorzatę Ohme. Małgorzata Ohme we wstępie do książki napisała, że Kinga potrzebowała psychoterapii.

Teraz mówi: „Jej nieufność w stosunku do ludzi wynika z tego, że Kinga nigdy nie doświadczyła bezwarunkowej akceptacji. I to też sprawia, że stawia sobie coraz wyższe wymagania, coraz wyżej podnosi poprzeczkę. Choć wyrobiła w sobie mechanizmy obronne, wciąż łatwo ją urazić, zranić. Jak widzi zagrożenie – bryła”.

Bryła od roku pęka coraz wyraźniej.
Rozmawiały godzinami. W domu, kawiarni, przez telefon, przy winie, w kinie. Był śmiech i były łzy. Bo to nieprawda, że Kinga nie płacze. Że nikt nigdy nie widział jej łez. Ale jeśli płacze, to faktycznie w samotności. „Kilka dni temu – opowiada mi – byłam na wykładzie profesora Baumana, który powiedział, że tylko samotność zmusza ludzi do myślenia i do rozwoju. Widzę po sobie! Coś w tym jest!”.

***
Ostatnią Gwiazdkę spędziła z córkami i przyjaciółmi na Dominikanie. Pojechali surfować na kajty. Zjedli wigilię. Nie było lampek na choince, tylko lampki na palmach. Kinga w białej sukience, dzieci w czapkach Mikołajów. Symboliczne prezenty. Śmiech i radość. W tle szumiał ocean.

To czwarte święta w jej życiu, kiedy wyjeżdża.
„Nie wyjeżdża – mówi – ucieka. Ucieka! Nazwijmy to po imieniu!”.

Ze świętami i tą świąteczną awersją było tak: Tak się złożyło, że ta bożonarodzeniowa tradycja w jej rodzinie była bardzo silna. Co roku do wigilijnego stołu zasiadało kilkanaście osób. Ludzie nie mieścili się przy stole. Głosy nie milkły. I tak się złożyło, że jednego roku z tego wigilijnego stołu ubyło jej wiele osób. Zmarł tata, zmarła matka chrzestna, zmarła ciocia, rozpadła się jej rodzina. I nagle stół wigilijny z rodzinnego symbolu stał się symbolem totalnej pustki.

Dobrze pamięta te święta 2005. Przy stole mama, córki, wuj i ona. Z kilkunastu osób zrobiło się pięć. Na talerzach potrawy, które zorganizowała, bo tak woli dziś mówić o tamtych świętach, i mocne postanowienie: nigdy więcej!

Więc potem były narty w Alpach, potem Zakopane. Ten wyjazd na Dominikanę planowała od zeszłych świąt. Potem, leżąc na plaży, pomyślała, że znów chce cieszyć się z Gwiazdki. Z radością kupować prezenty i kręcić mak. Zwłaszcza że młodsza córka już zapowiedziała, że w przyszłym roku chce Wigilii w domu, Mikołaja i pasterki. I zaraz dodaje: „Ja jeszcze polubię święta!”.
Sylwester przetańczyły na plaży. Co roku w sylwestra życzy sobie, żeby nie było gorzej. I co roku śmieje się, gdy wszyscy przyjaciele, składając życzenia, mówią: „No wiesz, Kinga, czego ci życzę... Miłości”. Śmiech: „Ciekawe dlaczego?”.

Kinga Rusin: „Los sprawił, że mam za sobą różne etapy. Etap małżeństwa, który trwał 13 lat. Potrzebny i ważny okres w moim życiu. Mam dwójkę dzieci, dorastają. Zastanawiam się, jaki etap mam przed sobą, czy jakiś chciałabym powtórzyć. Wyjść za mąż po raz drugi? O nie, już miałam obrączkę na palcu. Jeszcze jedno dziecko? Już i spełniłam obywatelski obowiązek matki Polki, i jako matka się zrealizowałam. Więc co teraz? Już wiem, czego bym nie chciała, czego już nie muszę, już nie jestem gotowa na kompromisy, czasem myślę, że nie chciałabym niczego zmieniać. Naprawdę. Ale być może, kto wie, życie mnie zaskoczy...”.

Do restauracji wchodzą koleżanki Kingi. Widzą się pierwszy raz w tym roku. Od progu krzyczą: „Wszystkiego najlepszego, Kinga! Czego ci życzyć? Miłości! Miłości!”.
Kinga Rusin: „O właśnie! Proszę! Nie oszukiwałam!”.

Tekst Katarzyna Przybyszewska
Zdjęcia Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek
Stylizacja Jola Czaja
Makijaż Wojtek Rostowski
Fryzury Ewa Pieczarka
Rekwizyty Piotr Czaja
Produkcja Elżbieta Czaja

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama