Rozumiem, że sama zgłosiłaś swoją chęć poprowadzenia „Ameryka Expressu”? Walczyłaś o ten program?
Walka to za duże słowo, ale faktycznie, nie czekałam, aż ktoś się domyśli. Sama się zgłosiłam, ponieważ poczułam, że ten program to kwintesencja moich pasji. Kocham rozmowy z ludźmi, podróże i wyzwania kulinarne. Nie będę standardową prowadzącą. Nikogo nie naśladuję, niczego nie udaję. Na pewno was zaskoczę.
Czy Kolumbia i Gwatemala zrobiły na tobie wrażenie?
Obiecuję: uczestnicy programu dostarczą wam największych wrażeń, a krajobrazy oczarują. Najpiękniej moim zdaniem było pod trzema aktywnymi wulkanami, które leżą nad gigantycznym jeziorem Atitlán. Czegoś takiego nie można doświadczyć w Polsce! Pokochałam też wielką kulinarną czwórkę: granat, kolendrę, mango i awokado. Wystarczy dodać jedno z nich, by podkręcić smak każdego dania.
Kręciłaś program pięć tygodni. Tęskniłaś za córkami? Dziewczynki są przecież małe: Laura ma dziesięć, a Matylda sześć lat.
Bardzo! Na szczęście zawsze mogłam zadzwonić, by z nimi porozmawiać. Mam z nimi dobry kontakt i o wielu sprawach rozmawiamy w domu. Kiedy moje córki jadą na kolonie, zawsze mówię im, żeby cieszyły się z tego, co dzieje się „tu i teraz”. Niech jeżdżą konno, niech pływają, bawią się i nie myślą zbyt często o rodzicach. Umówiłyśmy się, że jak jest im smutno, to mogą otworzyć „Dziennik tęsknoty”, w którym malują uczucia. Czasem też przebierały się w moje ciuchy, a tata kręcił im śmieszne filmiki. Kiedy zabawa była przednia, to zapominały o tęsknocie.
Na pewno się ucieszyły, kiedy wreszcie wróciłaś do domu.
Podczas mojej nieobecności narodziła się między nimi i ich tatą więź, która nie mogłaby powstać, gdybym była blisko. Musiałam poznać ich nowe zwyczaje. Pamiętam, że pierwszego wieczoru po powrocie chciałam nacieszyć się córkami, a one pilnowały zegarka, bo przecież tata przygotowywał im kolację o godzinie dwudziestej. „Mamo, dzięki temu my idziemy do szkoły wyspane”, dostawało mi się po nosie.