„Nie zawsze było między nami różowo…” - Anna Kalczyńska po raz pierwszy tak szczerze o małżeństwie!
„Nie zawsze było między nami różowo…” - Anna Kalczyńska po raz pierwszy tak szczerze o małżeństwie!
1 z 5
Anna Kalczyńska wiedzie sielankowe życie i nie wie, co to problemy. Tak uważają ludzie, którzy śledzą jej karierę. Zawsze świetnie ubrana, perfekcyjnie uczesana i szeroko uśmiechnięta. Do tego szczupła, ładna i lubiana. Przed wywiadem z nią zastanawiam się, jakim cudem kobieta, która ma troje małych dzieci, może tak dobrze wyglądać i mieć tyle pozytywnej energii. Nie jestem jedyną osobą, którą dręczy to pytanie. Perfekcyjny wizerunek Anny Kalczyńskiej jest częstym tematem dyskusji internautów. Jedni ją chwalą i nazywają ideałem kobiety, inni wszystkiego się czepiają. Kiedy dziennikarka wrzuca na Instagram swoje zdjęcie w bikini, w komentarzach pojawiają się zarzuty, że epatuje nagością, albo stwierdzenia, że owszem, wygląda świetnie, ale to nie sztuka, bo jest bogata i zatrudnia ludzi, którzy zajmują się jej domem i dziećmi.
Ile w tym prawy? Dziennikarka w rozmowie z dziennikarką „Flesza” zdradziła, kiedy płacze i w jakich sytuacjach mąż grozi, że się z nią rozwiedzie! Zajrzyj na kolejne strony galerii i przeczytaj wywiad!
2 z 5
Jakie pani zdjęcia dostają najwięcej lajków na Instagramie?
Najwięcej zdobyło to, które zrobiłam i wrzuciłam kilka miesięcy temu, gdy wychodziłam z mężem na bal TVN. Wiąże się z nim zabawna historia. Byłam już wyszykowana, w sukni, ale tuż przed wyjściem syn poprosił mnie, żebym zdjęła mu z szafy Sokoła Millennium z klocków Lego, bo chciał się pobawić. Spytałam go wtedy: „Jak ci się podoba?”, mając na myśli moją kreację. A on beztrosko odpowiedział: „Bardzo, tylko zakurzony” (śmiech). Jaśka kompletnie nie interesuje to, czy się wystroiłam. Natomiast obie moje córeczki, Krysia i Hania, uwielbiają atmosferę szykowania się na wielki bal. Przyglądają się kosmetykom, drepczą w moich szpilkach.
Mnóstwo komentarzy ma też to zdjęcie sprzed kilkunastu lat, na którym stoi pani z mężem. Wyglądacie na bardzo zakochanych.
Och, pamiętam ten czas. Pojechaliśmy wtedy z Maćkiem do Stanów zwiedzać Zachodnie Wybrzeże. Były walentynki, więc kupiliśmy sobie identyczne bluzy, żebyśmy mieli coś, co jeszcze bardziej nas zbliży do siebie. Nie minęło pół roku od tamtego momentu i Maciek mi się oświadczył.
Czy może pani opowiedzieć o tej chwili?
Kalifornia, niewielkie miasteczko San Simeon. Wieczorem poszliśmy obejrzeć zachód słońca na plaży. Było zupełnie pusto i nagle on padł na kolana i zapytał, czy zostanę jego żoną.
Podejrzewała pani wcześniej, że coś się święci?
Nie! To była absolutna niespodzianka. Już po pierwszej randce wydawało mi się, że Maciej może być mężczyzną mojego życia, bo niemal wszystko mi w nim pasowało. Ale te oświadczyny były zaskoczeniem. Pamiętam, że jak wróciliśmy do motelu, w którym wtedy spaliśmy, to spytałam go: „Czy to znaczy, że ty chcesz mieć ze mną dzieci?”. Właśnie ta deklaracja była najbardziej wzruszająca.
Brzmi jak bajka!
To może dla odmiany opowiem o tym, jak podczas tej samej podróży spędzaliśmy czas w Las Vegas? (śmiech) Do dziś wspominamy, że dopadła nas wtedy klątwa tego miasta. Okropnie się pokłóciliśmy i zmarnowaliśmy cały dzień na dąsanie się. Nie zawsze było między nami różowo. Po zaręczynach przez wiele miesięcy docieraliśmy się i uczyliśmy siebie nawzajem.
3 z 5
Już wtedy chciała pani mieć gromadkę dzieci?
Szybko obudził się u mnie instynkt macierzyński i dobrze wiem dlaczego. Kiedy miałam 13 lat, moja mama zaszła w trzecią ciążę. Pamiętam takie przyjęcie, podczas którego zaopiekowałam się pewnym maluchem. Kiedy zobaczyła to mama, powiedziała do swojej przyjaciółki: „Fajnie, że Ania ma taki instynkt. To dobrze wróży”. Zastrzygłam uszami i już czułam, że coś się święci. Wtedy dowiedziałam się, że będę miała siostrę. Jak każda nastolatka, byłam skupiona na sobie i niezbyt podobało mi się to, że nasza rodzina się powiększy. Wydawało mi się, że rodzice powinni całą uwagę poświęcać mnie i bratu oraz rozwiązywać nasze egzystencjalne problemy. Jednak gdy siostra przyszła na świat, zupełnie przepadłam. Od razu ją pokochałam i zajmowałam się nią trochę jak druga mama. Wydaje mi się, że właśnie dlatego sama też chciałam mieć dużą familię.
I udało się.
Cieszę się, że w krótkich odstępach czasu urodziłam trójkę dzieci. Dzięki temu nie spędziłam w pieluchach 15 lat, tylko zamknęłam ten temat w pięć lat (śmiech).
Jest pani jedną z niewielu polskich gwiazd, które nie zakrywają twarzy swoich dzieci na zdjęciach na Instagramie. Skąd taka decyzja?
Z natury jestem osobą bardzo otwartą i nie wyobrażam sobie, bym chciała ukrywać dzieci, bo przecież nie sposób ich ukryć. Kiedyś nawet zgodziłam się pokazać całą trójkę na okładce pewnej gazety, bo wiem, że ta część mojego życia bardzo ludzi interesuje. Rozumiem tę ciekawość. Oczywiście jest we mnie też troska. Ostrożnie podchodzę np. do propozycji reklamowych, nie chcę zarabiać na fakcie, że mam syna i córki. Staram się także ich chronić przed blichtrem show-biznesu. To nie miejsce dla dzieci.
Jak wygląda pani codzienność? Czy przy trójce maluchów udaje się pani czasem spać do południa?
(śmiech) Gdybym mogła, spałabym do godziny 10. Kiedyś, dawno temu, jeszcze w czasach narzeczeńskich, właśnie tak wyglądały nasze weekendy. Spałam długo, czego nie mógł zrozumieć mój mąż, który od kiedy tylko pamiętam, wstaje skoro świt, bo twierdzi, że szkoda mu marnować życie na spanie.
Dziś pewnie budzi się pani o piątej rano, by zdążyć do studia „DD TVN”?
Jeśli mam wcześniej przygotowane i przeczytane wszystkie materiały, a włosy umyte wieczorem, to nastawiam budzik na 5.40, bo w pracy muszę być o 6.20.
4 z 5
Jak wygląda wtedy poranna rutyna?
Kiedy wstaję, wszystkie moje dzieci jeszcze smacznie śpią. Jeśli któreś nawet się obudzi, to udaje mi się błyskawicznie i skutecznie wyekspediować je do łóżka. Wychodzę na paluszkach, żeby nikogo nie obudzić. A o świcie to nawet nasz pies Harry patrzy na mnie niechętnym wzrokiem, jeśli nie ma ochoty na spacer.
Kto zatem robi kanapki dzieciom i odwozi je do szkoły, kiedy pani pracuje?
W te dni, kiedy ja wychodzę tak wcześnie, przychodzi niania, która pomaga mojemu mężowi wyszykować dzieci, a Maciej odwozi je do szkoły. Jeśli ja mam dzień wolny, to wszystko robię sama. Uwielbiam ten czas, kiedy jadę z dziećmi samochodem. Nawet korki nie są nam straszne, bo sobie śpiewamy albo dla odmiany rozmawiamy o ważnych sprawach. Czasem paradoksalnie właśnie wtedy dzieci opowiadają mi o swoich dylematach i szukamy rozwiązań.
Ludziom pani życie wydaje się idealne. Zamożna, szczupła, spełniona jako matka i żona. Chyba to z tego powodu obrywa pani od hejterów.
Hejtu nie da się uniknąć, on jest wpisany w show-biznes i ja nawet nie próbuję z tym walczyć. Jednak muszę przyznać, że kilka krytycznych uwag, które pojawiły się pod moimi zdjęciami, przyjęłam do wiadomości. Oczywiście, nie mówię tu o skrajnych przypadkach mowy nienawiści. Myślę raczej o wskazówkach od matek. Kiedyś wrzuciłam na Instagram zdjęcie najmłodszej córki, która stoi na blacie kuchennym i sięga po coś słodkiego do szafki. Podpisałam je „atak szczytowy”. Natychmiast pojawiły się komentarze: „A co, jak spadnie?”, bo na tym zdjęciu nie było widać, że stoję blisko i ją asekuruję. Ale przyjmuję takie uwagi, bo przecież na dzieci trzeba uważać zawsze i wszędzie.
Powiedziała pani kiedyś w „DD TVN”, że córki „czekają, aż babcia umrze, ponieważ czekają na jej biżuterię”. To było fatalne przejęzyczenie?
Jak tylko wypowiedziałam te słowa, to pomyślałam sobie: „Kurczę, wyszło niezgrabnie”. Ale potem zrobił się z tego temat prawie ogólnonarodowej dyskusji. My czasem w domu rzucamy takie żarty i nikt się nie gniewa. Nawet moja mama sobie na podobne pozwala. Natomiast po kilku publikacjach obie mamy dzwoniły do mnie lekko zaniepokojone. Z tego przejęzyczenia wyszła absurdalna sytuacja.
Andrzej Sołtysik uchronił panią kiedyś od wpadki na wizji?
Choćby ostatnio, kiedy rozmawialiśmy o używanych przez młodzież neologizmach i padło słowo „odjaniepawlać”. Czy pani wie, co to znaczy?
Nie mam pojęcia.
Właśnie. Kiedy wszyscy już się pogubiliśmy, Andrzej przejął kontrolę i wytłumaczył, że „odjaniepawlać” to dla młodych ludzi oznacza „nie nadawać zdarzeniom przesadnego znaczenia”.
Jestem ciekawa: co czeka nas wiosną w „Dzień dobry TVN”?
Ku mojej wielkiej radości będziemy poruszać więcej zagadnień społecznych, takich jak przemoc domowa wobec kobiet albo adopcje. Poza tym jest jeszcze „Pozytywka”, cykl, który wymyślił Marcin Prokop. Pokażemy w nim pozytywnych ludzi, którzy mimo problemów pokonują przeciwności losu. Będziemy też częściej gościć dietetyczkę Anetę Łańcuchowską, która rozprawia się u nas z mitami na temat odżywiania i diet. Pojawi się więc temat jedzenia dla alergików, cukrzyków czy insulinoopornych.
5 z 5
Jakim cudem udaje się pani mieć zgrabną sylwetkę? Ma przecież pani hashimoto, chorobę tarczycy, która spowalnia metabolizm. A mimo to wygląda pani obłędnie.
Niestety, nie potrafię się zmotywować do diet zalecanych dziś osobom z chorobami tarczycy. Wielokrotnie rozmawialiśmy na ten temat w „DD TVN” ze specjalistami. Okazuje się jednak, że nie ma przekonujących badań klinicznych, które udowadniałyby ich stuprocentową skuteczność. Staram się więc walczyć za pomocą sportu. Latem biegam, zimą ćwiczę na siłowni i zawsze chodzę na długie spacery z psem. Kochamy też całą rodziną jeździć na nartach. Co jeszcze? Walczę z moimi kulinarnymi słabościami…
Czyli z…?
Umiłowaniem słodyczy. Czasem mój mąż się śmieje, że jeśli się kiedyś rozwiedziemy, to właśnie z powodu słodyczy. Ja nie zakazuję jedzenia słodkości dzieciom, natomiast mój mąż jest bardziej restrykcyjny (śmiech).
A ma pani jakiś sprawdzony sposób na to, jak podnieść się na duchu?
Kiedy jest gorszy dzień i akurat nie idę do pracy, to rano zarzucam kurtkę na piżamę, zawożę dzieci do szkoły i przedszkola, a potem snuję się po domu, popłaczę chwilę w poduszkę, zakopuję się pod kołdrą, choćby na kilka godzin. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że mam wiele szczęścia w życiu, bo mogę w takich chwilach zadzwonić do niani. Ale choćby się waliło i paliło, zawsze muszę odebrać dzieciaki o 17.30 ze szkoły, dać im coś do jedzenia. Dlatego uważam, że dzieci są dla kobiet zbawieniem. One nas motywują, nie pozwalają się nam rozczulać nad sobą zbyt długo, gdy dopada nas gorsze samopoczucie. I to jest dobre.
Czyli w pani życiu też nie zawsze jest idealnie?
Teraz jestem w szczytowej formie, bo wróciłam z urlopu w górach. Ale ta zima nie była dla nas tylko sielankowa. Wszyscy chorowaliśmy, walczyliśmy z wirusami, alergiami, zapaleniem migdałków, były nawet wizyty w szpitalach. Większość matek to zna, kiedy jedno dziecko od drugiego łapie infekcje. A ja? Cóż, staram się rozwiązywać problemy na bieżąco, jak najwięcej czasu spędzać z dziećmi i wszystko ogarniać. Ale czasem pozwalam sobie na chwile słabości, bo nie jestem kobietą ze stali.