On: irlandzki rybak Syraceuse. Ona: tajemnicza dziewczyna, którą wyławia z morza, być może mityczna nimfa Ondine. Zakochują się w sobie bez pamięci. Od tej pory nic już nie będzie jak kiedyś... To filmowa irlandzka saga „Ondine”. W prawdziwym życiu: ona – Polka, piękna, ambitna, uzdolniona aktorka, stawia wszystko na jedną kartę. Wyjeżdża. Kierunek Hollywood. Najpierw jednak Nowy Jork. Jej codzienność – casting za castingiem, czego nie znosi, potem biegiem na zajęcia w szkole Lee Strasberga. Ale wielkie miasto nie dla niej. Jedzie do Los Angeles. Szkoda tylko, że jest tu sama, bez rodziców, brata, przyjaciół. Dostaje filmowe propozycje. Rola w „Trade” sprawia, że coraz głośniej o niej w filmowej branży.

Reklama

Sierpień 2008 roku. Alicja jest w Irlandii na planie swojego drugiego hollywoodzkiego filmu – „Ondine”. Partneruje Colinowi Farrellowi. A potem wydarzenie goni wydarzenie. Ktoś fotografuje partnerów z planu w prywatnej sytuacji. To pewnie chwyt marketingowy – Alicja i Colin promują wspólny film? Sami zainteresowani nie wypowiadają się. Nie robią tego nawet wtedy, gdy ciąża Alicji jest już widoczna. I kiedy ze swojego skromnego mieszkanka wprowadza się do rezydencji ukochanego.

7 października na świat przychodzi Henry Tadeusz – drugi syn Farrella. O krakowskim chrzcie synka pary, 30 grudnia ubiegłego roku, rozpisuje się cała polska prasa. A po gali rozdania Złotych Globów w styczniu tego roku, gdzie Alicja i Colin po raz pierwszy pojawiają się oficjalnie razem – także prasa światowa. Komentarze są różne – że Alicja wiąże się z uznanym już aktorem z wyrachowania. Inne, że nie potrzebuje takiej „trampoliny” do sławy, bo jej nazwisko w świecie filmowym już coś znaczy.

Dla niej ważne są jednak tylko słowa, które ojciec jej dziecka wypowiada ze sceny podczas wręczania filmowych nagród IFTA za „Ondine”: „Chciałbym podziękować Alicji za tak wiele rzeczy. Dziękuję, kochanie. Wniosłaś w moje życie dużo piękna. Ten film wiele dla mnie znaczy i mam nadzieję, że nasz syn, kiedy dorośnie, polubi go równie mocno”. Co na to Alicja? Mówi: „Doświadczam teraz zupełnie innej rzeczywistości”.

***

Zobacz także

– Gdy Helena Modrzejewska ponad 130 lat temu podbijała Amerykę, mijały tygodnie, nim wieści o jej sukcesach opisanych przez przyjaciela Henryka Sienkiewicza docierały do Europy. Dziś dzięki portalom internetowym wiemy, jaki dom oglądała Pani ze swoim ukochanym we wschodnim Hollywood, w jakiej sukni była na premierze w Dublinie, w jakiej w Berlinie albo na Złotych Globach w LA. I w jakich pantofelkach na lotnisku. Życie nieźle monitorowane.
Alicja Bachleda-Curuś:
Z jednej strony to dobrze, że są takie możliwości komunikacji, bo ma się rodzinę i przyjaciół na wyciągnięcie ręki. Niemal w tej samej sekundzie wszystko można wiedzieć, wszystko widzieć. Niestety, nie tylko to, co dobre, także to, co złe. Kiedyś tego albo nie było, albo było utrudnione, ale ten brak dawał dystans i oddech. Teraz czasami bywam nawet przerażona, zwłaszcza gdy idzie w świat informacja nieprawdziwa. Wymyślona, wyssana z palca plotkarska historia zaczyna żyć swoim życiem i o wiele trudniej ją sprostować.

– Ale zdjęcia nie kłamią. Życzliwi się martwią: „Ach, jak ta Alicja schudła, suknia z niej spada”…
Alicja Bachleda-Curuś:
Przede wszystkim mama się martwi, „jak Alicja schudła”. Na co dzień z mamą niemal nie rozmawiamy na tak błahe tematy jak wygląd, waga, aparycja, ale faktycznie po ciąży udało mi się samoistnie schudnąć.

– Pewnie karmienie piersią ma z tym wiele wspólnego.
Alicja Bachleda-Curuś:
Każda kobieta wie, jak to się dzieje, że w tym stanie traci się kilogramy, ale gdy mama zobaczyła gdzieś moje zdjęcie, chyba z premiery „Ondine” w Irlandii, była przerażona. Zwłaszcza że jest dodatkowo pod obstrzałem komentarzy i pytań: „Co się dzieje, że córka zmizerniała?”.

– A córka jak marzenie, talia jak osa, pełnia kobiecości.
Alicja Bachleda-Curuś:
Dziękuję bardzo, ale prawda jest taka, że mama, jak to mama, martwi się o takie rzeczy, jak niejedzenie, brak witamin, podkrążone oczy po zarwanych nocach. I myślę, że to już się nie zmieni.

– Pani Alicjo, ale tak szczerze – łatwo się przyzwyczaić do życia na okrągło monitorowanego?
Alicja Bachleda-Curuś:
Kiedy ja, zwłaszcza tutaj, w Stanach, nie czuję tej nieustannej inwigilacji i obserwacji. Może to paradoks, ale tu można się ustrzec nieproszonych gości. Jest przestrzeń, dosłownie i w przenośni, w której można się schować. Zwłaszcza gdy ktoś nie chce się afiszować, pokazywać, bywać, a ja unikam wyjść towarzyskich. Wtedy łatwiej nie istnieć tak bardzo w prasie brukowej, portalach.

– A na anonimowe zakupy wystarczą ciemne okulary i kapelusz?
Alicja Bachleda-Curuś:
Nie, nie zawsze wystarczą, ale zakupy rzeczywiście robię sama. Bardzo często spotykam gwiazdy naprawdę dużego formatu, które tu zupełnie naturalnie, normalnie, niezauważenie radzą sobie z czynnościami życia codziennego, więc nie jest się aż tak pod obstrzałem, jakby się mogło wydawać. Ta „proza życia”, zakupy, restauracje, jest tu w miarę przyjemna, bez poczucia, że ktoś nas śledzi, obserwuje. Choć… czasami rzeczywiście człowiek nie wie, że mu robią zdjęcia teleobiektywem.

– Ciągle mam w oczach tę śliczną Zosię wbiegającą po kładce z ogrodu do dworu, w białej sukni i wianku z kwiatów na głowie w „Panu Tadeuszu”. W 1999 roku miała Pani 16 lat. To było wieki temu czy wczoraj?
Alicja Bachleda-Curuś:
Wydaje mi się, jakby to było wczoraj. Ale z drugiej strony… Wobec ogromu moich różnych doświadczeń, poczynań i przygód ta scena, gdy wbiegam po kładce i pasę gąski – barwna i charakterystyczna – faktycznie wydaje się bardziej oddalona w czasie, niż w pierwszej chwili bym pomyślała. Dużo, oj dużo zdarzyło się w tym czasie.

– Colin widział Panią w roli Zosi?
Alicja Bachleda-Curuś:
Widział „Pana Tadeusza” w moim towarzystwie. Wytrwał do samego końca, mimo iż nie rozumiał ani słowa, bo niestety, tam, gdzie wtedy byliśmy, nie udało mi się dostać kopii z angielskimi napisami. Oglądaliśmy więc film po polsku, z napisami po rosyjsku. Było to więc dla niego dosyć egzotyczne doświadczenie. Ale zrozumiał wątek przewodni, był pod wrażeniem pięknych pejzaży, strojów. I wspaniałej energii aktorów.

– Czy 16-letnia Zosia, krakowianka z góralskimi korzeniami (choć urodzona w Meksyku), już wtedy wiedziała, miała takie plany, ambicje, by zostać gwiazdą światowego kina, wybić się, przebić, podbić serca widzów na kilku kontynentach?
Alicja Bachleda-Curuś:
Już wtedy ciekawił mnie świat. Wiedziałam, że chcę rozwijać się artystycznie. Ale moja kariera toczyła się własnym torem, oparta na paru przypadkach, szczęściu, może przeznaczeniu.

– Pani pewnie zna wszystkie role Colina, choćby Aleksandra Macedońskiego czy w thrillerze „Telefon”. Jest ciekaw Pani opinii?
Alicja Bachleda-Curuś:
Rozmawiamy o pracy, o tym, co było, ale i o planach. Jak dwoje ludzi, którzy interesują się tym samym, a ich życie pochłania ta sama zawodowa pasja. „Telefon” widziałam w telewizji, trzyma w napięciu. Chylę czapkę przed Colinem – niełatwo jest prowadzić całą rolę, będąc zamkniętym w małej budce telefonicznej, gdzie jedynym partnerem jest nieznany głos w słuchawce.

– Jak by Pani nazwała ten etap w życiu, który jest teraz Pani udziałem?
Alicja Bachleda-Curuś:
Trudno mi go nazwać... Na pewno jest zupełnie inny niż jeszcze rok temu. Doświadczam zupełnie nieznanej mi rzeczywistości, mam na myśli bycie matką. Natomiast mogę śmiało powiedzieć, że mniej więcej od nakręcenia „Ondine” zeszłego lata zmieniło się całe moje życie. I prywatne, i zawodowe również. Nasza „Ondine” okazała się etapem przełomowym.

– Skok na głęboką wodę?
Alicja Bachleda-Curuś:
Bardzo. Czasami zimną, czasami bardzo ciepłą, ale głęboką.

– Wyczuwam w Pani lęk, opór, jakkolwiek to zwać, przed nazywaniem rzeczy po imieniu. Szczęścia – szczęściem, radości – radością…
Alicja Bachleda-Curuś:
Szczęście to duże słowo, dość ogólne. Myślę, że pod wieloma względami uważam się za osobę szczęśliwą. Natomiast jest parę warstw prawdziwego szczęścia, o których trudno mi opowiadać.

– To może wystarczy powiedzieć: „chwilo, trwaj”?
Alicja Bachleda-Curuś:
Może tym razem: „chwilo, dalej zmieniaj się”. Dlatego, że zmiany w moim życiu są obecne i odgrywają tak ważną rolę.

– Zwłaszcza że zmiany wychodzą Pani na dobre.
Alicja Bachleda-Curuś:
Odpukać, odpukać (odpukujemy obie, aż echo niesie). Jestem bardzo ciekawa każdego kolejnego dnia. Myślę więc, że powinnam powiedzieć: „chwilo, dalej się zmieniaj na dobre”. Nie na złe.

– To, że w Irlandczyku można się zakochać, to już wiemy, ale czy Irlandia to kraj, w którym można się zakochać?
Alicja Bachleda-Curuś:
Przepiękne, magiczne, wydaje się uduchowione, jedno z piękniejszych miejsc, w jakich byłam.

– A podpisałaby się Pani pod opinią, że Polacy i Irlandczycy mają wiele wspólnego? I nie chodzi tylko o kapustę w codziennym menu i mocne trunki, choć „wodę życia” oni robią głównie z jęczmienia i słodu, my – z kartofli. Mamy też podobne losy historyczne – walkę o niepodległość i mocnego sąsiada u granic.
Alicja Bachleda-Curuś:
Podobieństwa nietrudno zauważyć. Przede wszystkim jesteśmy ludźmi bardzo autentycznymi, prawdziwymi. Jedną ze wspólnych cech jest to, że mamy w sobie dużą dozę smutku spowodowanego właśnie historią. Oba kraje przeżyły okupację ze strony sąsiadów, poniosły wiele bolesnych strat. Równocześnie, mimo smutku
i nostalgii, jesteśmy dosyć serdeczni. Irlandczycy są bardzo ciepli i tacy… swojscy. Tak, to w miarę trafne określenie. No i fakt, lubimy dużo pić.

– Polubiła Pani produkty najsłynniejszego irlandzkiego browaru Guinnessa?
Alicja Bachleda-Curuś:
Bardzo. Nigdy nie przepadałam za piwem i pamiętam, że przy pierwszej zachęcie zdecydowanie mi nie podeszło. Trzeba się do niego przekonać i, jeśli chodzi o piwo, to teraz guinness najbardziej mi odpowiada. Wbrew temu, co się powszechnie uważa, jest zdrowy, szczególnie dla kobiet, które karmią. Witaminy, drożdże, minerały. Dodatkowy atut.

– Wasz film nakręcono w Irlandii – zielonej wyspie z kapryśnym klimatem. Podobno tak soczystej zieleni nie ma nigdzie, tylko że ta zieleń jest przeważnie mokra. A w waszym filmie mokro jest na okrągło. I „duuuuuużo wody…”, bo bohaterowie to nimfa, rusałka i rybak.
Alicja Bachleda-Curuś:
Dużo bardzo zimnej wody. Większość scen w wodzie przełożono na koniec zdjęć na wypadek, gdyby przyszło mi się rozchorować z powodu jej niskiej temperatury. Pamiętam, że ostatniego dnia zdjęć temperatura wody wynosiła osiem stopni Celsjusza. Spędziłam w niej wystarczajaco dużo czasu, by doświadczyć wstępnej fazy hipotermii.

– To prawda, że w ramach hartowania ciała i ducha reżyser Neil Jordan pływał z Panią?
Alicja Bachleda-Curuś:
Po przyjeździe na plan Neil zapytał mnie, czy jestem przygotowana na zimną wodę, inną niż ta w Kalifornii. Odparlam, że oczywiście tak. Pływałam przecież w Bałtyku, zimnym morzu, jestem zahartowana. Po wyrazie jego twarzy zrozumiałam, że czeka mnie dość duże wyzwanie. Następnego dnia rano razem wskoczyliśmy do wody i przeraziłam się. Czekało mnie parę tygodni hartowania. Ciekawe, trudne doświadczenie, ale tak naprawdę cieszę się, że mam je za sobą, bo nauczyło mnie dyscypliny, koncentracji i wytrzymałości.

– Dzielnie bardzo. Ale od czego są kaskaderzy?
Alicja Bachleda-Curuś:
Mieliśmy paru dublerów, ze względu właśnie na wielorakość scen wodnych i ograniczenia czasowe. Przydali się parę razy, tylko przy ujęciach z dużej odległości.

– Zaimponowała mi Pani, bo w filmie znikła piękna kobieta. Pojawiła się Ondine – prawie topielec, nimfa, rusałka – mokra, rozczochrana, z plamami na twarzy, wymiotująca.
Alicja Bachleda-Curuś:
Nie miałam z tym problemów ani skrupułów, żeby pozwolić sobie i reżyserowi na zrobienie ze mnie mało atrakcyjnej, ale wiarygodnej postaci. Wiem, że byłam nawet trudna do rozpoznania, bo w pewnej scenie przez zimną wodę straciłam czucie w mięśniach twarzy. Paraliż, twarz spuchnięta, oczy zaczerwienione, niemal nie mogłam mówić. Śmiałam się, że naprawdę wyglądam jak wodny stwór.

– Colin powiedział, że „Ondine” to dla niego film bardzo ważny w dorobku zawodowym ze względu na podobieństwa scenariuszowe do jego własnej prawdziwej biografii. A dla Pani?
Alicja Bachleda-Curuś:
Jak już gdzieś wyznałam, ten film wiele w moim życiu zmienił i nie ukrywam, że niekoniecznie mam na myśli scenariusz, ale całą rzeczywistość wokół. To film piękny, specyficzny, nietypowy. Bo mimo brutalnej rzeczywistości, zarysowanej dość konkretnie – to film o nadziei. O tym, że nawet w najgorszych sytuacjach, zupełnie beznadziejnych, może się coś odmienić na dobre. Ktoś może zmienić nasz świat.

– „Tonęłam, umierałam… przywróciłeś mnie życiu”, mówi Ondine do Syraceuse’a – rybaka, który ją uratował.
Alicja Bachleda-Curuś:
Przywrócił ją, i to dosłownie, do świata żywych, ale też przez to, że dał jej powód do życia. Nie możemy zdradzić tajemnic scenariusza, ale moja bohaterka żyła przedtem w bardzo nieciekawej rzeczywistości.

– Miłość ich łączy, a film kończy się białą suknią z białym welonem. Możemy to potraktować jako proroctwo?
Alicja Bachleda-Curuś:
(Śmiech). Ależ mi się z panią fajnie rozmawia.

– W filmie pięknie Pani śpiewa. To cudna, nostalgiczna muzyka. Wtedy przypomniało mi się, że Alicja Bachleda-Curuś zaczynała jako piosenkarka, ma własne nagrania i dyskografię.
Alicja Bachleda-Curuś:
Muzyka odgrywa dużą rolę w tej historii, więc cieszyło mnie, że mogę pod osłoną postaci połączyć moje dwie pasje. Tym bardziej, że charakter mojej bohaterki zmusił mnie do szukania nut, fraz, dźwięków innych, specyficznych.

– Mam żal, że w filmie o nadziei i miłości jest raptem jedna scena miłosna.
Alicja Bachleda-Curuś:
Jedna to za mało? Słyszałam, że została okrojona przy skracaniu filmu.

– Ma Pani teraz dużo pracy, bo to i malutkie dziecko, i promocja filmu. Znajduje Pani czas na rozwijanie swoich innych talentów, na malowanie, pisanie wierszy?
Alicja Bachleda-Curuś:
Tak, ostatnio często zdarza mi się łapać za pędzel.

– Akryl, tempera, akwarele, olej?
Alicja Bachleda-Curuś:
Lubię eksperymentować. Posługuję się różnymi narzędziami. Improwizuję. Bawię się.

– To pejzaże, portrety, abstrakcja?
Alicja Bachleda-Curuś:
Przeważnie abstrakcyjne światy, punktem wyjścia jest widok, postać, twarz. Pojawiają się w mojej wyobraźni, nie zaznam spokoju, nim nie przeniosę ich na płótno.

– Kiedy ostatnio napisała Pani wiersz o miłości?
Alicja Bachleda-Curuś:
Jakieś dwa miesiące temu.

– Miał wyraźnego adresata?
Alicja Bachleda-Curuś:
(Śmiech). Jak to wiersze o miłości, przeważnie czerpią inspiracje z rzeczywistości.

– Nie tęskni Pani czasami za polskim powietrzem, bałaganem, swojskością? Ma Pani coś polskiego w zasięgu ręki, w otoczeniu?
Alicja Bachleda-Curuś:
Pierogi w zamrażarce! Własnej roboty.

– Tęsknota łatwa do ukojenia.
Alicja Bachleda-Curuś:
Aha, chyba dawno nie robiła pani pierogów. Jest to dość pracochłonna zachcianka. Ale jako że święta wielkanocne spędzałam z dala od rodziny, potrzebowałam chociaż takiego polskiego akcentu.

– Jak na dziewczynę z dobrego domu, posiada Pani zadziwiająco dużo praktycznych umiejętności.
Alicja Bachleda-Curuś:
A wydawało mi się, że pochodząc z dobrego domu, powinno się umieć dobrze gotować, perfekcyjnie sprzątać, smacznie piec i siać w ogródku.

– Wiem, że mam do czynienia z gospodarną góralką. Tylko tak podpuszczam. Starszy brat, Tadeusz, też taki utalentowany? Bo że Tadeusz, syn Tadeusza, jest uroczy, przystojny jak z obrazka, to wiem ze zdjęć.
Alicja Bachleda-Curuś:
Dziękuję w jego i własnym imieniu, bo bardzo lubię chwalić się bratem. Tadeusz jest pilotem, jednym z młodszych kapitanów w polskiej flocie w PLL LOT. Przyznaję, że ta kombinacja urody, męskiego zajęcia i jego szczerej pasji do lotnictwa tworzy mieszankę wybuchową.

– W Pani rodzinie niemal wszyscy mówią po angielsku. I to co najmniej od trzech pokoleń. Czy Henry Tadeusz – synek Pani i Colina – jak już zacznie mówić, też będzie dwujęzyczny?
Alicja Bachleda-Curuś:
Dołożę starań, żeby oprócz angielskiego miał płynność w mówieniu po polsku. Język polski jest piękny i wyjątkowy. Poza tym to język jego mamy. Musi go znać, nie ma wyjścia.

Reklama

Rozmawiała Liliana Śnieg-Czaplewska
Zdjęcia Robert Wolański
Stylizacja Shay Jones/ROUGE ARTISTS
Makijaż Kerry Herta/ROUGE ARTISTS
Fryzury Kimberly Carlson/ROUGE ARTISTS

Reklama
Reklama
Reklama