Reklama

- Oglądasz siebie w dawnych filmach?
Magdalena Zawadzka:
Nie chcę kłamać, że nie oglądam. Patrzę na to, co zrobiłam, co mogłabym dzisiaj poprawić, ale bywa, że jestem z siebie zadowolona.

Reklama

– Gdy widzisz Magdę Zawadzką w „Wojnie domowej” z 1966 roku, to…
Magdalena Zawadzka:
Powiem szczerze, że bardzo się sobie podobam. Pamiętam, jak zaproponowano mi rolę gwiazdy estrady w „Wojnie domowej”. Piosenka „Nie bądź taki szybki Bill” była już nagrana, ja miałam wcielić ją w postać. Byłam jeszcze w szkole teatralnej, ale już podchodziłam do pracy bardzo poważnie, czego nauczyli mnie moi profesorowie – Ludwik Sempoliński i Aleksander Bardini. Nie pomyślałam więc, że trafiła mi się po prostu chałturka. Wymyśliłam sobie, jak powinno wyglądać wykonanie tej piosenki, zrobiłam choreografię z gitarą. Przyszłam na plan z gotową propozycją. Reżyser Jerzy Gruza zaakceptował od razu mój pomysł. No i „Wojna domowa” do dzisiaj jest chętnie oglądana.

– Od razu stałaś się idolką młodzieży.
Magdalena Zawadzka:
Nigdy nie czułam się czyjąś idolką. Zresztą w świat moich rówieśników weszłam wcześniejszymi filmami „Rozwodów nie będzie” i „Mocne uderzenie”. Już wtedy zaczęłam odbierać wyrazy sympatii, a czasami nawet wielkiej miłości. Pamiętam, jak młody chłopak ukląkł przede mną na Marszałkowskiej, gdy wyszłam z teatru, i wręczył mi róże, jak się okazało – zerwane na pobliskim klombie. Przyjmowałam je z radością, ale i trochę z zażenowaniem, bo przecież nic takiego wielkiego nie zrobiłam.

– Nie miałaś świadomości swojej urody i uroku?
Magdalena Zawadzka:
Jeżeli ktoś ma taką świadomość, to zdecydowanie ten urok traci. Świadomość urody powoduje sztuczność zachowania. Nie, nigdy nie myślałam o sobie: Boże, jaka ja jestem piękna (uśmiech).

– Zostałaś aktorką, żeby wejść w świat high life’u? A może dlatego, że w latach 60. wszystkie dziewczyny chciały być aktorkami?
Magdalena Zawadzka:
Nie, to nie tak. W żaden sposób nie mogłam sobie wyobrazić siebie w takim życiu, jakie mnie otaczało. Pochodzę z „normalnego” domu. Siódma rano śniadanie, praca, powrót z pracy. Ojciec był inżynierem, specjalistą od handlu dalekomorskiego, a mama pracowała wiele lat w laboratoriach medycznych. Potem zaocznie skończyła studia na SGGW, jest więc inżynierem rolnikiem. A ja chciałam czegoś bardziej kolorowego, zwariowanego. Uśmiejesz się, ale jako mała dziewczynka pragnęłam zostać cyrkówką.

– Woltyżerką?
Magdalena Zawadzka:
Raczej kobietą gumą, która w srebrnym kostiumie wykonuje akrobacje na trapezie. Byłam nieprawdopodobnie wygimnastykowana, tańczyłam w kółku baletowym. Cyrk wydawał mi się tą przygodą, do której tęskniłam.

– Rodzice znali Twoje plany?
Magdalena Zawadzka:
Nie bardzo, ale trochę się odkryłam, kiedy z inicjatywy koleżanki poszłam z nią na eliminacje do telewizyjnego Młodzieżowego Studia Poetyckiego Andrzeja Konica i przeszłam przez nie zwycięsko.

– I przepadłaś.
Magdalena Zawadzka:
Tak. Zrozumiałam, że to moja przyszłość. Jako nastolatka zaczęłam uczestniczyć w telewizyjnych programach na żywo. Próby kamerowe i występy przed widownią telewizyjną były emocjonujące i niezwykłe. Uświadomiłam sobie wtedy, że studia w szkole teatralnej będą tym, o czym podświadomie marzyłam. Jak sobie przypominam koleżankę, która mnie namówiła do pójścia na te eliminacje, jestem przekonana, że w to wszystko wmieszał się los i że przypadki połączyły się w nieprawdopodobną całość, która złożyła się na moje życie.

– Ta koleżanka też jest aktorką?
Magdalena Zawadzka:
Wyobraź sobie, że ona się wtedy nie dostała. I czy los nie jest perfidny? Ja, która poszłam dla towarzystwa, dostałam się, a ona, której wtedy bardziej niż mnie zależało – nie. Wtedy wiedziałam już, że nie wrócę do zwykłej codzienności, ale też nie będę jeździć wagonem cyrkowym po świecie jak z cygańskim taborem. Chociaż gdy występowałam w widowisku cyrkowym „Artyści dzieciom” i tresowałam fokę, to było dla mnie wielkie przeżycie. Nie przypominam sobie takiej tremy przed żadnym spektaklem. Odpowiedzialność, żeby foka złapała na nos piłeczkę, żeby w odpowiednim momencie zeszła z postumentu, dobijała mnie. Ale jednocześnie byłam szczęśliwa, że występuję w cyrku, przebywam za jego kulisami. Przypomniała mi się moja dawna fascynacja.

– I pożałowałaś, że wybrałaś aktorstwo?
Magdalena Zawadzka:
Nigdy, bo ta praca dawała mi ucieczkę od codzienności, wejście w świat iluzji. Całe życie pracuję w swoim zawodzie. Los dał mi naprawdę piękny prezent.

– Aktorki w wieku trolejbusowym, jak mawiał Wiech, czyli po pięćdziesiątce, często zmieniają zawód. Niektóre robią swetry na drutach, bo tej pracy właśnie nie mają.
Magdalena Zawadzka:
To prawda, że z pracą nawet dla młodych zdolnych aktorek bywa różnie, a co dopiero dla kobiet w średnim wieku. Decyzja o zmianie zawodu bywa więc bolesną koniecznością. Współczuję tym, które dotknął ten problem. Od tego zawodu bardzo ciężko jest uciec i udawać, że nic mnie on nie obchodzi. Aktorstwo wciąga, inspiruje, nawet leczy. Na scenie można odreagować smutki, kompleksy i nieszczęścia, których życie nikomu nie szczędzi.

– W tym roku obchodzisz jubileusz 45-lecia pracy. Czas płynie i to jest smutne?
Magdalena Zawadzka:
Nie, bo mam nadzieję, że tego czasu nie zmarnowałam. Świadczy o tym ponad 150 ról zagranych w filmie, Teatrze Telewizji i w teatrze oraz liczne występy na całym świecie. A poza tym czas jest abstrakcją. Skąd wiesz, że płynie do przodu? A może płynie do tyłu? To ludzie się umówili na to, że przybywa nam rok, a nie ubywa.

– W tym, co mówisz, słyszę dowcip Gustawa Holoubka.
Magdalena Zawadzka:
Miło mi, że porównujesz mój żart do poczucia humoru Gustawa, który był mistrzem dowcipu i anegdoty. W każdym razie ja nie czuję ciężaru lat, patrzę na nie, jakby nie do końca mnie dotyczyły.

– Jednak lata można policzyć po liczbie spektakli telewizyjnych, teatralnych i filmów, i chyba najważniejszego dla Ciebie „Pana Wołodyjowskiego”. W Baśce zakochała się cała Polska, łącznie ze mną. Pasjami oglądałam Cię również w niezastąpionym Kabarecie Dudek i gościnnie – Pod Egidą. Przyjaźniłaś się z Edwardem Dziewońskim?
Magdalena Zawadzka:
Tak, bardzo mnie lubił. Pracowaliśmy ze sobą wiele lat, nie tylko na estradzie, ale także w Teatrze Telewizji.

– Ja bałam się trochę jego sarkazmu.
Magdalena Zawadzka:
Był sarkastyczny, inteligentny i złośliwy, ale jeżeli kogoś lubił… dusza, nie człowiek. Spotykaliśmy się prywatnie z nim i jego żoną Ireną, lekarzem alergologiem. Jest pediatrą, ale leczyła też dorosłych przyjaciół i znajomych. To był czas intensywnych kontaktów towarzyskich. Mimo licznych zajęć znajdowaliśmy na nie wolne chwile. Poznałam wtedy wielu niezwykłych ludzi. Byłam szczęśliwa, że mogę z nimi obcować.

– To byli też przyjaciele Gustawa? Wyszłaś za niego w 1973 roku.
Magdalena Zawadzka:
Tak, a poznaliśmy się w 1969 w Teatrze Dramatycznym na próbach sztuki Calderona „Życie jest snem”. Dokładnie opisałam to spotkanie w mojej książce „Gustaw i ja”.

– Pamiętam, musiał mieć czas, żeby się rozwieść. A Ty rozwiodłaś się rok później. Właśnie dla Gustawa?
Magdalena Zawadzka:
Wzajemnie się dla siebie rozwiedliśmy. Oboje byliśmy wtedy w innych związkach.

– W książce piszesz, że nie było to łatwe. I że Gustaw powiedział: „Nie podejmuj żadnej decyzji, której miałabyś żałować”. Jak zawsze był wielkoduszny i pozbawiony egoizmu.
Magdalena Zawadzka:
Na kartach tej książki chcę zatrzymać czas. Przechować w pamięci swojej i czytelników wszystko to, co bezpowrotnie minęło, a było ważne i piękne w naszym trwającym 35 lat małżeństwie.

– Twój mąż mówił, że z wiekiem czas płynie coraz szybciej, nie ma go więc na pomyłki.
Magdalena Zawadzka:
I miał rację. Z wiekiem czas nie płynie, tylko galopuje i nie mamy na to żadnego wpływu. A więc cieszę się każdym nowym dniem i związanymi z tym wydarzeniami.

– Na przykład?
Magdalena Zawadzka:
Uśmiech kogoś obcego na ulicy, dobre słowo, piękno przyrody i te czerwone pelargonie na balkonie. Zawsze cieszyły nasze oczy, a Gustaw szczególnie je lubił. Posadziłam je w tym roku pierwszy raz od jego śmierci i patrzę na nie z czułością. Oczywiście złe rzeczy też się zdarzają, ale trzeba umieć się z tym pogodzić.

– Co jest taką złą rzeczą?
Magdalena Zawadzka:
Choroba, odejście bliskiej osoby, ale i ludzka nieżyczliwość, zawiść, nielojalność.

– Doświadczyłaś jej?
Magdalena Zawadzka:
Nieraz doświadczyłam, ale ja też na pewno nie jestem bez grzechu. Dlatego staram się być tolerancyjna i pielęgnować w sobie raczej dobro niż zło.

– Kiedy związałaś się z Gustawem Holoubkiem, wywołaliście sensację środowiskową. Wyobrażam sobie te kuluarowe rozmowy z wypiekami na policzkach. Wybitny aktor i młoda, zdolna, o połowę młodsza dziewczyna. Dobrze, że nie było wtedy Internetu.
Magdalena Zawadzka:
Nie zwracałam uwagi na opinie obcych mi ludzi. I taka jestem do dziś. Nie byłam w żadnej towarzyskiej koterii. I nic się nie zmieniło. O wielu sprawach dowiaduję się przypadkiem, o innych nie wiem. Dzięki temu żyję bez niepotrzebnych napięć. A wtedy byłam zakochana i szczęśliwa. Jeśli się czymś martwiłam, to tylko problemami finansowymi. Były bardzo zagmatwane, wymagały od nas wielkiej determinacji, żeby je rozwiązać. Byłam bardzo młoda, ale Gustaw, wieczny optymista, zapewniał mnie, że wszystko się jakoś ułoży. „Będzie dobrze, Magdusiu”, powtarzał. I tak też się stało. Oboje staraliśmy się mądrze gospodarować. Nigdy nie wzbraniałam się przed domowymi obowiązkami. W moim rodzinnym domu od babci i mamy nauczyłam się wszystkiego, nawet szyć i robić na drutach. A więc robiłam, co trzeba, a Gustaw mi pomagał.

– Ale jesteś jedynaczką.
Magdalena Zawadzka:
Tak, i co z tego? Nigdy nie byłam księżniczką z bajki, nie popadłam w megalomanię. Żyłam jak tysiące innych kobiet. A z Gustawem miałam bardzo szczęśliwe życie.

– Pokochał Cię tak niezwykły człowiek. Doceniałaś to wtedy?
Magdalena Zawadzka:
To największy dar, jaki dostałam: on i dziecko, które z nim mam.

– Kiedyś powiedział mi żartobliwie, że wybrał Cię dlatego, iż Baśka Wołodyjowska strasznie podobała się jego mamie.
Magdalena Zawadzka:
To prawda, mówił, że gdyby jego mama mogła mnie poznać, bardzo by mnie pokochała. Uważam, że los mi go dał, bo ja nikogo nie szukałam, nie goniłam za nikim. A jak poznałam Gustawa, przekonałam się, że i on w ogóle za nikim nie goni. Skłania głowę przed tym, co mu życie przynosi. Mieliśmy więc podobną filozofię. Teraz radzę sobie sama, co robię też dla Gustawa, który by nie chciał, żebym była zagubioną w życiu, płaczącą, zaniedbaną wdową. Taką mnie kochał i taka powinnam zostać. Bo nadal trwam, nie odeszłam. On też nie odszedł. Widzisz to w tym mieszkaniu, prawda? On tu cały czas jest, ja w to głęboko wierzę.

– Widziałam Cię niedawno w Och-teatrze w przedstawieniu jubileuszowym „Pocztówki z Europy”. Był tam symboliczny pokoik za kuchnią, w którym umarli żyli wiecznie. Też masz taki pokoik?
Magdalena Zawadzka:
Mam ten pokoik w sercu, mieszkają w nim ci, których nigdy nie chciałabym stracić, mimo że odeszli. Bardzo często odwiedzam grób Gustawa, nawet dzisiaj po próbie tam byłam. Te wizyty na Starych Powązkach traktuję jako bardzo ważną część mojego życia.

– Jak się układała praca w teatrze, którego dyrektorem był Twój mąż? Więcej grałaś dzięki temu?
Magdalena Zawadzka:
Ustaliliśmy zasady tej współpracy. Grałam tylko wtedy, gdy reżyserzy, często wybitni, chcieli ze mną pracować i obsadzali mnie w reżyserowanych przez siebie sztukach. Gdy poznałam Gustawa, miałam już w dorobku wiele ról, prestiżowych nagród i dwie srebrne oraz jedną Złotą Maskę, które przyznali mi uczestnicy plebiscytu „Expressu Wieczornego” na najpopularniejszą polską aktorkę. Gustaw obsadzał mnie tylko wtedy, kiedy uważał, że mi się ta rola należy. Mówił też, że jestem bardzo wszechstronna, i podkreślał, że gdybym mieszkała w kraju, gdzie umieją nie tylko odnaleźć człowieka, ale jeszcze go nieść na rękach, byłabym numerem jeden. Mawiał: „Magdusiu, gdybyśmy mieszkali w Ameryce i oboje grali to, co tutaj, i tyle, co tu, bogactwo by nas przerosło”.

– Chciałabyś właśnie tego?
Magdalena Zawadzka:
Nie, bo zawsze byliśmy bardzo bogaci, nawet gdy zupełnie nie mieliśmy pieniędzy. Nie jęczeliśmy też, skąd je wziąć. Gustaw powiadał, że pieniądze zawsze się jakoś muszą znaleźć. Dostawałam nową rolę albo on, albo razem coś robiliśmy. Na przykład w stanie wojennym kupiliśmy to mieszkanie, w którym teraz rozmawiamy. Było niewyobrażalną ruiną. Wydaliśmy na remont wszystko, a na meble już nie wystarczyło. I wtedy nastał stan wojenny, nie można było nigdzie dorobić ani wziąć z banku kredytu. A tu pod koniec 1982 roku Gustaw otrzymał propozycję z Genewy wyreżyserowania tam po francusku „Zemsty” Fredry. Już wiedzieliśmy, że damy radę, że będzie zastrzyk prawdziwych pieniędzy. To niesamowite, jak zawsze opatrzność nas ratowała.

– Opatrzność przecież jest właśnie od tego.
Magdalena Zawadzka:
Tak, coś idzie źle i nagle telefon, wyjazd do Ameryki na występy albo gdzieś w Polsce. Ja zawsze patrzę więc na życie z ciekawością, co jeszcze się wydarzy. Na przykład teraz, ten mój rok jubileuszowy. Niczego nie zrobiłam w tym kierunku, żeby zaistnieć jakąś specjalną rolą i nagle nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Krystyna Janda, wcale nie wiedząc, że mam jubileusz, proponuje mi w Och-teatrze rolę, jaką mogłam sobie tylko wymarzyć.

– To nie tak, że pani Janda dała Ci prezent. Wzajemnie sobie ten prezent dałyście. Ta rola to Twój sukces i sukces teatru.
Magdalena Zawadzka:
Miło mi, że ci się podobałam. Nie jesteś w tej opinii odosobniona (uśmiech). Ten rok mojego 45-lecia jest naprawdę wyjątkowy. Jestem również po premierze broadwayowskiego hitu „Gwiazda i ja” w teatrze Capitol. Czy to nie niezwykłe dary losu? Gram w czterech warszawskich teatrach! Widzisz, dlatego gdy pytają mnie, czy robię jakieś podsumowania, odpowiadam, że nie, bo przyszłość jest nieznana.

– Ale nie żyjesz tylko pracą?
Magdalena Zawadzka:
Praca jest dla mnie bardzo ważna, ale najważniejsze jest życie. Lubię iść do kina, teatru czy na koncert. Poświęcam czas rodzinie i przyjaciołom. Dużo czytam, kocham podróże, więc spełniam swoje marzenia. Pojechałam na przykład na Alaskę. Ale przede wszystkim potrafię cieszyć się drobiazgami. I nic sobie nie wyrzucam. Jestem optymistką, która widzi pół szklanki pełnej, a nie tę drugą, pustą połowę. Brak mi tylko tej dobroci Gustawa, jego inteligencji i mądrości. Ale moje obecne życie oparte jest właśnie na tej bazie, jaką dostałam od męża. Non omnis moriar – nigdy nie umarł, został we mnie, w synu i w ludziach, którzy go kochali.

– Kiedy nie pracujesz, poświęcasz swój czas synowi i jego żonie?
Magdalena Zawadzka:
Tak, jeśli tego potrzebują, jestem na pierwsze zawołanie, ale nie narzucam im swojej obecności, nie wtrącam się do ich życia. Są dorośli, radzą sobie sami i tak powinno być.

– Twój syn przypomina Ci czasem swojego ojca? Nie poszedł Waszą drogą.
Magdalena Zawadzka:
Jasiek nie korzysta z naszego dorobku, tylko pracuje na własne konto i między innymi z tego powodu jestem z niego bardzo dumna. Niezmiernie cenię jego pasję i zaangażowanie w wybrany przez niego zawód operatora. Cieszy mnie też jego poczucie humoru, z którego również słynął Gustaw. Mam nadzieję, że po mnie także coś dobrego odziedziczył. Gdy patrzę na niego, widzę w nim tyle z Gustawa. I zawsze mnie to wzrusza.

– A nie myślisz, że życie bez miłości jest puste?
Magdalena Zawadzka:
Wszystko jest puste, gdy nie ma miłości. Ale ja miałam tak wielką miłość i dostałam jej tyle, że musi mi wystarczyć na długo.

– Na zawsze?
Magdalena Zawadzka:
Nie wiem, powiedziałam ci już, że niczego nie szukam i niczego nie przyśpieszam. Nie wiem, co będzie, co przyniesie mi los. Po prostu żyję. I nie zmienię w sobie duszy. A przede wszystkim nie zmienię wspomnień – największego mojego szczęścia i bogactwa.

Reklama

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Krzysztof Opaliński
Stylizacja Jola Czaja
Asystentki: Brygida Kubiś i Justyna Bartosiewicz
Makijaż Julita Jaskółka
Fryzury Emil Zed/Van Dorsen Talents
Produkcja sesji Ula Szczepaniak

Reklama
Reklama
Reklama