Steffen Möller: "Jeszcze za młody jestem, nawet na kota"
W wieku czterdziestu lat ma już order, nie ma za to żony. W tym przypadku różnice kulturowe wydają się wyjątkowo trudne do przeskoczenia. Nawet jeśli kobiety wieszają się Steffenowi na szyi, pytając: „Pan zawsze taki powściągliwy?”
Właśnie przeczytałam Pana książkę. W życiu nie widziałam tylu zdjęć jednego faceta w jednej książce. I to o tytule „Polska da się lubić”, nie „Steffen da się lubić”.
Moje zdjęcia w różnych pozach i gestach służą nie tylko mojemu narcyzmowi, choć oczywiście jemu też, ale ilustrują tezy, które chcę udowodnić.
– Dlaczego napisał Pan tę książkę?
To tak samo trudne pytanie, jak: „Dlaczego jestem w Polsce?”
– Właśnie, dlaczego?
Od początku sam je sobie zadawałem. Do dziś mnie o to wielu ludzi pyta, w Polsce, i w Niemczech.
– Bardziej to dziwi Niemców czy Polaków?
Każdy myśli, że Niemców, ale ja odnoszę inne wrażenie. Niemcy czują, że Polska może być dla mnie wyzwaniem, bo to jakaś egzotyka, chociażby drugiego stopnia. Pierwszy stopień to Majorka, trzeci – Japonia. Pośrodku Polska. Bliski kraj, a jednak egzotyczny. Natomiast Polaków bardzo dziwi, że przyjechałem do kraju, z którego tylu wyjeżdża.
– A ja wiem, dlaczego! Żeby zostać Pierwszym Niemcem… Zaraz, zaraz, III czy IV RP?
Niech będzie V RP. Nie przejmuję się tym pytaniem zbytnio. Ponieważ nie mam polskiego obywatelstwa, mam cudny dystans do polskiej polityki. W Polsce intrygują mnie dwie rzeczy: mentalność Polaków i polski język. O języku mógłbym mówić długo, ale Polaków to średnio interesuje, raczej obcokrajowców.
– Zwłaszcza jak już niemal potrafią wymówić „w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi…”
Etap tortur mam, niestety, za sobą, podobnie jak i ekscytujących przygód językowych. Na przykład na początku byłem zachwycony, jak bardzo w Polsce dba się o zwierzęta, bo we wsiach, przez które przejeżdżałem, były znaki drogowe z napisem „piesi”. Regularna liczba mnoga: Włoch – Włosi, pies – piesi.
– Język trudny. A mentalność?
Jest cudna, złożona, pełna sprzeczności, bogata. Mam w notesiku już ponad 120 polskich cech, ale w książce zmieściło się zaledwie kilkadziesiąt. W pewnym sensie napisałem tę książkę dla siebie, żeby bliżej określić, co mnie tak fascynuje w Polakach.
– Jak rodzice zareagowali na decyzję o wyjeździe z ojczyzny?
Pełny luz. Jeden brat mieszka w Paryżu, najmłodszy studiuje w Bawarii. Tata żartuje, że ma wszystkich synów za granicą: jednego syna na wschodzie, drugiego na zachodzie, trzeciego na południu. Ale do tego luzu była daleka droga. Rodzice przeszli różne etapy. Gdy skończyłem filozofię w Berlinie, zrobiłem pierwszy kurs języka polskiego i zapowiedziałem: „Jadę do Polski”, moi liberalni rodzice byli jeszcze tolerancyjni: „Chłopak wymyślił sobie coś własnego”. Myśleli pewnie, że to „słomiany ogień”, bo wcześniej chciałem mieszkać we Włoszech. Byłem tam parę tygodni, ale stwierdziłem, że to kraj nie dla mnie: ludzie zbyt wylewni na biednego Niemca, a poza tym każdy obcokrajowiec znajduje się tam w roli notorycznego turysty. A w Polsce czułem się od razu mile widziany. Szybko znalazłem pracę w liceum.
– Imienia Królowej Jadwigi.
Najstarsze warszawskie LO, po wojnie przeniesione z placu Trzech Krzyży na ulicę Woronicza. Po drugim roku, gdy wciąż byłem w Polsce, rodzice zaczęli się niepokoić. Kiedy stuknęło pięć lat, a ja wciąż tu byłem i nadal tylko uczyłem niemieckiego na Uniwersytecie, nie jestem pewien, czy moja mama mówiła sąsiadom, że Steffen wciąż tam jest. Raczej: „Steffen to taki obieżyświat, pewnie już dotarł do Tybetu”. Tak naprawdę rodzice przekonali się do moich wyborów wcale nie dzięki mojej karierze…
– …kabareciarza, showmana, aktora…
A skąd! To ich wcale nie interesuje, jest raczej podejrzane. Woleliby mnie widzieć w roli wykładowcy filozofii na jakimś niemieckim uniwersytecie, z literkami „dr” przed nazwiskiem. Po dziesięciu latach mówiłem: „Mamo, zdobyłem nagrodę telewizyjną »Telekamery«”. A mama na to: „Pewnie dostaje ją każdy cudzoziemiec, który wytrzyma tam tyle lat albo nauczy się tego języka”. Przełamali się ostatecznie dopiero wtedy, kiedy dostałem order za zasługi polsko-niemieckie z rąk niemieckiego ambasadora. Jest zresztą zdjęcie tego przełomu w książce.
– Rodzice byli na uroczystości?
Przylecieli i byli bardzo dumni. Mój tata mówi: „Steffen nie ma jeszcze 40 lat, a już ma order. Ja za chwilę idę na emeryturę, a nie mam!”
– To ile już tych wiosenek w Polsce Panu stuknęło?
Dwanaście, a rok wcześniej robiłem pierwszy kurs językowy.
– Tuzin lat, żadnej żony, żadnych dzieciątek. Nawet kota?
Jeszcze za młody jestem, nawet na kota. Ale zdradzę pani tajemnicę. Rozmawiamy w dniu moich „polskich urodzin”: dokładnie 12 lat temu przyjechałem do Warszawy. Zamieszkałem u Aldony, koleżanki mojej znajomej z Berlina.
– Dlaczego nie u Wandy, której zadedykował Pan książkę?
Przecież Wanda mieszka w Wiśle.
– Poza tym, głupia, nie chciała Niemca.
Według mojej teorii nie chciała go dlatego, że była pierwszą feministką. Niemiec był sympatyczny, ale ona nie chciała ŻADNEGO faceta. Nieważne, czy to Niemiec, czy Eskimos.
– Na szczęście Aldona chciała.
Po miesiącu wyprowadziłem się od Aldony, bo dałem ogłoszenie na uniwersytecie i znalazłem mieszkanie na Muranowie. Mieszkam tu niemal cały czas i dzisiaj mogę się pochwalić, że to mieszkanie należy do mnie. To kolejny dowód mojej polonizacji, bo podejrzewam, że gdybym mieszkał w Berlinie, pewnie bym coś wynajmował. A tu od paru lat wszyscy na okrągło mówią o kredytach, dachu nad głową, deweloperach, więc i mnie się udzieliło. Moi rodzice w Niemczech zresztą nie dorobili się własnego mieszkania, tylko wynajmują.
– Mają troje dzieci, a to jak ładne mieszkanko.
To prawda… A po drugie, w Niemczech lokatorzy mają większe prawa. Wynajmowanie jest bezpieczne.
– Już nie jest Pan wykładowcą?
Po ogólniaku przez pięć lat uczyłem na lingwistyce stosowanej UW, potem przez rok w Krakowie robiłem kabaret w wynajętej sali. Po powrocie do Warszawy jeszcze na dwa lata wróciłem na lingwistykę, jednocześnie występując w serialu „M jak miłość” i programie „Europa da się lubić”. Nie uczę dopiero od trzech lat.
– Licealistki, studentki… Jak się Panu udało zachować kawalerską wolność? Miał Pan powodzenie?
Podejrzewam, że chodzi pani o powodzenie pedagogiczne. Oj, miałem, miałem. Dostawałem drobne, acz słodkie dowody adoracji. Od córki leśniczego dostałem dziki miód, do tego dziewczyna pisała nocami długie wypracowania, które czytałem też nocami i poprawiałem.
– Dużo błędów robiła córka leśniczego?
Niedużo, bardzo zdolna osoba. Ale miód był zbyt dziki, ona sama też troszkę, a ja najbardziej lubię u Polek kulturę, wdzięk, łagodność. Miałem również wykłady na studiach zaocznych. Ogólnie byłem dosyć srogim nauczycielem. Wcale się nie fraternizowałem.
– To dobrze, nauczyciel musi trzymać dystans. Ujęło mnie w książce, że obchodzi się Pan z nami łagodnie. U Pana Polacy są romantyczni, mają poczucie humoru, są życzliwi i …muzykalni.
Widziała pani kiedyś autobus śpiewających Niemców? Bo ja nie. A Polaków śpiewających „Hej, sokoły”? Dużo autobusów. Zaś mówiąc o życzliwości Polaków, mam na myśli nie tę warstwę powierzchowną, ale głębszą. Niemcy są otwarci na obcych, pomagają na ulicy, ale to moim zdaniem powłoka, uprzejma, kapitalistyczna zręczność. A tu nawet jak mam do czynienia z niemiłym człowiekiem, to wiem, że za chwilę – nieważne, listonosz, prezes, sprzątaczka czy kierowca – wykaże się podstawową dawką ironii i poczucia humoru. Wiem, co mówię, prowadzę różne imprezy, w różnych środowiskach. – Podoba się Panu, że na ulicy, w miejscach publicznych, ludzie zwracają na siebie uwagę?
Tak. W Berlinie obojętność to prawdziwa tragedia, w Nowym Jorku jeszcze większa. Tam nie ma flirtu wzrokowego z kobietami.
– A w Warszawie jest?
Ooooo, jest, absolutnie, zwłaszcza młode dziewczyny są bardzo ciekawe człowieka. Szkoda, że jestem taki strasznie nieśmiały. My, Niemcy potrzebujemy 900 randek do pierwszego pocałunku i mało która dziewczyna w Polsce ma tyle cierpliwości.
– To ja znałam jakiegoś szybszego Niemca…
Zbudować mu pomnik. Pamiętam jak na studniówce u Królowej Jadwigi – notabene nigdzie na świecie nie ma czegoś takiego, jak obchody stu dni do matury – tańczyłem z moją uczennicą. I ona, wisząc na mojej szyi, szepnęła mi do ucha: „Panie profesorze, pan zawsze taki powściągliwy? Bo u nas w Polsce to wszystko idzie bardzo szybko”. Mimo to wyszedłem ze studniówki o 2.00 w nocy, sam. Z moją umiejętnością bawienia się to i tak było długo.
– Pewnie oszczędza Pan siły na scenę?
Nie, ja naprawdę jestem o wiele bardziej śmiały na scenie niż w życiu.
– Wiem, byłam na Pańskim występie w Teatrze Na Woli. Przez pół programu wyświetlał Pan slajdy z pustej plaży. Totalna brawura.
Raczej totalny eksperyment. Teraz na scenie gram na kontrabasie.
– To teraz szczerze: co się Panu najbardziej podoba u Polaków?
Za długo by mówić, cała książka jest o tym.
– A co się najbardziej nie podoba?
To, że w środkach komunikacji miejskiej żaden kierowca, zamknięty w szklanej kabinie, nic nie mówi do pasażerów, choć ma mikrofon. Tramwaj staje, bo awaria, a tu nie ma nawet komunikatu, żadnej informacji. Uważam, że to skandal. Następny ważny problem: Polacy nie oddzwaniają, chyba że sami mają interes. Ktoś mówi: „Zadzwonię do pana” i nigdy nie oddzwania. W Niemczech oddzwaniają, nawet jak mają dla człowieka negatywną odpowiedź. Jak będę miał obywatelstwo, założę partię polityczną JZO (Ja Zawsze Oddzwaniam) i wygram wszystkie wybory.
– Wróćmy ze sceny politycznej na estradę. Kiedy odkrył Pan w sobie brak tremy?
W szkole średniej. Ale powtarzam: w życiu jestem bardziej nieśmiały niż na scenie. Czasami chciałbym, żeby było odwrotnie.
– Po co?
Żeby zdobywać studentki. Żartowałem!
– Dziewczyny lubią delikatnych, nieśmiałych.
Ale z daleka. Z bliska wolą przebojowych, takich, którzy zdobywają. Na szczęście Polki są czasami śmiałe i przystępują do ataku.
– To dlaczego w muranowskim mieszkaniu żyje Pan sam?
A założy się pani, że nie?
– Nie chciałabym ryzykować przegranej. W Polsce jest Pan rozpoznawalny...
I nie tylko! Na lotnisku na Okęciu jakaś kobieta mówi: „Panie Stefanie, jestem z Toronto, ja pana oglądam »M jak miłość«”. No i niech mi pokaże pani niemieckiego aktora, który byłby znany choćby w Holandii? A tu rozpoznają takiego zwykłego serialowego chałturnika nawet w Kanadzie.
– Jaki będzie Steffen Möller za 10 lat?
Myślę, że będę mieszkał w centrum Warszawy, będę miał trzymiesięczny bilet MZK, jak teraz, właśnie ukaże się dwunasty tom moich obserwacji polsko-niemieckich. Mam nadzieję, że uda mi się mieć małą działkę, bo prawdziwy Polak ma działkę za miastem i to mi się strasznie podoba. Kto wie, czy nie będę miał kota w domu? Albo Wandę. Może uda mi się ją wyłowić z Wisły.
Rozmawiała LILIANA ŚNIEG-CZAPLEWSKA