Robert Kozyra: "Uciekłem z więzienia"
W niezwykle szczerej rozmowie zdradza, ile lat nie spał, jak uniknął paraliżu i dlaczego wciąż czeka na miłość…
– Mówią do Pana „misiu”?
Robert Kozyra: Nie. Dlaczego?
– Wszyscy spodziewali się krwiożerczego prezesa na fotelu jurora „Mam talent!”. A siadł tam słodki misio przytulanka.
Robert Kozyra: Chce pan być złośliwy czy oryginalny? Nie ma sensu, żebym kogoś łoił publicznie tylko dla taniego efektu. Gdy mi się coś podoba, po prostu to mówię. A jeśli chce pan się przekonać, jaki mogę być ostry, niech się pan zgłosi do „Mam talent!”. Nie jestem ani misiem przytulanką, ani facetem, który biega po Warszawie z siekierą. To media doprawiły mi gębę. A mnie szkoda czasu, by z nią walczyć. Zamiast przejmować się tym, co kto o mnie mówi, wolę się dobrze bawić.
– Tańcząc na rurze? Prezesie, to nie wypada!
Robert Kozyra: Bez przesady. Jest pan zbyt konserwatywny. To jest show. Robiłem w życiu zabawniejsze rzeczy. Poza tym nie uważam, bym w ten sposób nadwyrężał swój wizerunek. Odwiedziłem niedawno jedną z najlepszych kancelarii w Warszawie. Adwokat, którego znam ponad 15 lat, po raz pierwszy nie rozmawiał ze mną tylko o biznesie. Ożywił się, mówiąc: „Oglądaliśmy z żoną, jak pan tańczył na rurze. To było świetne!”. 30-sekundowy numer na rurze bardziej go poruszył niż kontrakt z CNN-em, przy wynegocjowaniu którego mi pomagał. Ludzie mnie ciągle zaskakują.
– Pan potrzebuje być w centrum uwagi?
Robert Kozyra: Niespecjalnie.
– I dlatego poszedł Pan do programu z wielomilionową widownią?
Robert Kozyra: Nie. Chcę po prostu fajnie żyć. Program jest hitem TVN-u i udział w nim sprawia mi dużą przyjemność.
– A w tym fajnym życiu chce Pan być celebrytą?
Robert Kozyra: Broń Boże! To nie dla mnie.
– Tak? To dlaczego wszędzie udziela Pan wywiadów, pozuje paparazzim?
Robert Kozyra: Paparazzim nie pozuję. Gdzie pan widział zalew moich zdjęć zrobionych przez paparazzich? Wywiadów udzielam, bo jestem jurorem w „Mam talent!” i…
– Kazali Panu?
Robert Kozyra: Nie. Uważam to za swój obowiązek. Takie są reguły tego biznesu. Ale nie zamierzam prowadzić życia celebryty, ponieważ jest ono puste.
– Na „Pudelku” jest Pan częstym gościem.
Robert Kozyra: Być może. Nie czytam.
– Pan się dobrze bawi. A wysypia się Pan już?
Robert Kozyra: Tak, teraz śpię jak niemowlę. Po dziewięć godzin. To zaskakujące, bo wydawało mi się, że bezsenność jest w pewnym sensie moją drugą naturą.
– Ile lat Pan nie spał?
Robert Kozyra: 17, może 18.
– To dłużej, niż szefował Pan Radiu Zet?
Robert Kozyra: Tak, bo jako szef radia zacząłem pracować wcześniej. Byłem jeszcze studentem polonistyki, gdy Andrzej Woyciechowski, właściciel „Zetki”, zaproponował mi, żebym poprowadził oddział jego radia w Poznaniu. Miałem 23 lata. Zgodziłem się. Szybko jednak okazało się, że Andrzej wsadził mnie na minę. Facet, z którym założył spółkę, nie miał tyle pieniędzy, ile deklarował. Woyciechowski się wycofał. A ja zostałem sam z problemami i zespołem, któremu nie miałem czym zapłacić. Dawałem dniówki. Pamiętam, że gdy pojawiały się pieniądze, najpierw wypłacałem tym, którzy mieli rodziny. Jedna z osób miała niepełnosprawne dziecko. Świadomość, że nie mogę jej zapłacić, była dla mnie trudna do zniesienia. Nawet dziś, gdy o tym myślę, to mnie nosi. Miałem żal do Woyciechowskiego, że mnie wmanewrował w taką sytuację.
– Chrzest bojowy?
Robert Kozyra: Dziś też tak to odbieram. Wiele się wówczas nauczyłem, ale wtedy właśnie zaczęły się moje problemy ze snem. Z Woyciechowskim spotkałem się drugi raz, gdy miałem 26 lat. Pracowałem w Gdańsku, w katolickim Radiu Plus. Przypadkiem spotkaliśmy się w Krakowie. Choć jego radio odniosło sukces w Warszawie, na rynku ogólnopolskim radziło sobie bardzo słabo. Andrzej nie miał pomysłu, jak z tego wyjść. Powiedziałem mu szczerze, dlaczego według mnie przegrywa i co powinien z tym zrobić. Kilka dni później zadzwonił i zaproponował mi pracę. Ale odmówiłem.
– Dobrze Panu było u księży w Gdańsku?
Robert Kozyra: Środowisko duchownych bardzo mnie rozczarowało. Porażające było dla mnie poznanie księdza często odwiedzającego radio, który później okazał się być mózgiem afery Stella Maris. Nigdy w życiu nie spotkałem finansisty, który mówiłby o „kasie” tak dużo i często, jak ten ksiądz. Religia go nudziła. Od tego czasu rozmawiam z Bogiem bez pośredników.
– Jednak przyjął Pan propozycję Woyciechowskiego.
Robert Kozyra: Zażądałem zabezpieczenia na wypadek, gdyby Andrzej z dnia na dzień zmienił zdanie i znów zostawił mnie na lodzie. Był oburzony, że stawiam warunki. Ale w końcu zgodził się na to, czego żądałem.
– Wyrwał się Pan z Gdańska?
Robert Kozyra: Zastanawiałem się, jak ja się przeprowadzę do Warszawy. Okazało się, że syn gospodarza domu ma ciężarówkę. Dałem mu ostatnie pieniądze. Załadował mój skromny dobytek. Głównie książki. „Na ch… ci brać ze sobą te książki?”, pytał zdziwiony. „Wyrzuć je”.
– Posłuchał Pan?
Robert Kozyra: W życiu! Kocham książki. Nie marzyłem, że będę prezesem radia. Chciałem uczyć młodzież, jak czytać literaturę. Po to poszedłem na studia. Ale, niestety, rzeczywistość sprowadziła mnie na ziemię, gdy dostałem pensję za dwa miesiące, które przepracowałem w szkole. Nie byłem w stanie za to żyć. Postanowiłem robić coś innego, ale książki lubię do dziś. Wracając do przeprowadzki… Zabawne było to, że kierowca, choć skasował mnie za kurs, skorzystał z okazji i zabrał też własny towar. Dlatego wjechałem do Warszawy, trzymając na kolanach torbę z pościelą. „Jak będziesz chciał wracać, to zadzwoń”, pożegnał mnie.
– No to prawdziwe wejście prezesa…
Robert Kozyra: Byłem przerażony. Zobaczyłem, że Andrzej jest bardzo chory. I że jestem sam. Nikt wokół nie miał pomysłu na radio. Budżet był mizerny. I właściwie powtórzyła się sytuacja, którą już przerabiałem w Poznaniu i Gdańsku.
– Ale na bułkę z szynką już Pan miał?
Robert Kozyra: Nie do końca. Przyjechałem bez pieniędzy, a pierwszą pensję miałem dostać za półtora miesiąca.
– I co Pan zrobił?
Robert Kozyra: Nie było łatwo, ale dałem sobie radę. Byłem młody, niewiele potrzebowałem. Na szczęście obyło się bez pożyczania pieniędzy, ponieważ nienawidzę tego robić.
– Nawet od mamy?
Robert Kozyra: Zwłaszcza od mamy. Jestem zbyt dumny, by pożyczać. Jeśli jednak ktoś z moich przyjaciół potrzebuje pomocy, pomagam. Choć raz dostałem wyjątkowo bolesną lekcję. W sytuacji biznesowej potrafię być twardy, walczyć, rozpoznać przeciwnika. W relacjach przyjacielskich odkrywam miękkie podbrzusze. Kiedyś znajoma poprosiła mnie o pomoc w ratowaniu upadającej firmy. Właśnie zmarł jej mąż. Była na skraju bankructwa. Potrzebowała kilkuset tysięcy, inaczej wszedłby komornik. Przyjaźniliśmy się, pożyczyłem jej więc wszystko, co miałem. Nie pomyślałem o spisaniu umowy, bo miałem do niej zaufanie. Firma nie tylko przetrwała, ale odniosła sukces. Kiedy jednak upomniałem się o moje pieniądze, usłyszałem krótkie: „Sp…”.
– Co Pan myśli o swoich 14 latach prezesowania „Zetce”? Warto było?
Robert Kozyra: To, co myślę, ewoluuje. Dziś mam więcej dystansu. Mogę powiedzieć, że to była fajna przygoda.
– E, to tak jak ludzie, którzy dobrze wspominają II wojnę światową, bo to był czas ich młodości!
Robert Kozyra: Ma pan rację. To był też bardzo trudny i ciężki okres. Czasami czułem się jak na wojnie albo w więzieniu. Każdy człowiek pragnie wolności. A we mnie to jest rozwinięte do szóstej potęgi. Gdy jesteś prezesem, musisz robić tak dużo nudnych i bezużytecznych rzeczy, że trudno mieć z tego przyjemność i czuć się wolnym. Moja firma zarabiała ponad 100 milionów rocznie. Prowadziłem ją ponad 14 lat. Czy warto poświęcać się dłużej?
– Mówią, że z inteligenckiego radia zrobił Pan sieczkę.
Robert Kozyra: Gdyby ludzie chcieli słuchać dwugodzinnych dyskusji o kulturze, tobym ich nie likwidował. To jest efektowna, ale populistyczna teza, która nie ma nic wspólnego z biznesową rzeczywistością. Gdy odpaliliśmy mój program, radio natychmiast wystrzeliło w górę. O tym, jak prowadzi się biznes, decydują głównie właściciele. Mówiono też, że zniszczyłem radio Andrzeja, a przecież przez kilka lat właścicielem „Zetki” była rodzina Woyciechowskiego. Jedną decyzją mogli zmienić program radia… i mnie. Stworzyłem silną ogólnopolska markę. Radio, którego w najlepszym momencie słuchało blisko osiem milionów ludzi.
– Ale oskarża się Pana, że zamordował polską muzykę.
Robert Kozyra: Bzdura. Tak mówią ci, którym się nie udało nagrać dobrych piosenek.
– Ma Pan czyste sumienie?
Robert Kozyra: Tak. Świat nie zaczynał się i nie kończył na Radiu Zet. Gdybym ja „mordował”, a inni grali te świetne polskie piosenki, to i tak przebiłyby się do ludzi. Nie mam też wrażenia, że po moim odejściu z radia polska muzyka eksplodowała. Osobiście nie cieszy mnie to, że pięciu na krzyż wykonawców obskakuje wszystkie festiwale. W trakcie przesłuchań do „Mam talent!” pojawiło się kilka bardzo utalentowanych osób. Mam nadzieje, że zrobią karierę.
– Co Pan stracił jako prezes?
Robert Kozyra: Właściwie mogę powiedzieć, że własne życie. Za bardzo poświęciłem się radiu. Co, oceniając z perspektywy czasu, było irracjonalne, bo to przecież nie była moja firma. Pomnażałem tylko czyjś, nie swój, majątek. 14 lat walczyłem z RMF-em i w końcu przegrałem. I choć, oceniając obiektywnie, nie miałem szansy wygrać z ich rozmachem, ta przegrana była dla mnie trudna do zaakceptowania. Dzień, w którym przestałem być prezesem Radia Zet, był jednym z najlepszych w moim życiu.
– Ucieczka z Alcatraz?
Robert Kozyra: Coś w tym rodzaju. Wszyscy myśleli, że to, że przestaję być szefem radia, to dla mnie problem. A to była ulga. Na wypadek, żebym rano, pierwszego dnia mojej emerytury, nie wsiadł odruchowo do samochodu i nie pojechał do radia, jak to robiłem przez 14 lat, poleciałem do Nowego Jorku. Leżałem na trawie w Central Parku i myślałem: Boże, jestem wolny. Już nic nie muszę.
– I tak od dwóch lat?
Robert Kozyra: Już osiągnąłem w życiu szczyt. Wyżej nie wejdę. Teraz mogę spokojnie korzystać z życia. Czytam książki, podróżuję. Pracowałem w radiu po 12 godzin dziennie. W międzyczasie inwestowałem pieniądze. Dziś, paradoksalnie, żyję za to, co zarobiłem, inwestując, a nie dzięki pracy, której poświęciłem całego siebie.
– Zazdroszczę. Ta granatowa koszula to od Prady?
Robert Kozyra: Tak.
– Ile pieniędzy ma Pan na sobie?
Robert Kozyra: To nie ma żadnego znaczenia.
– To dlaczego nie ubiera się Pan w second-handzie?
Robert Kozyra: Nie lubię nosić rzeczy po kimś. Od zawsze ubieram się tak samo, klasycznie. Biała koszula, granatowy sweter i dżinsy. Tylko marki się zmieniły.
– Gdzie Pan robi zakupy?
Robert Kozyra: Czy sądzi pan, że to kogokolwiek interesuje?
– Jak wygląda Pana szafa? Wielkości pokoju?
Robert Kozyra: Mniej więcej.
– Co Panu robi gromadzenie rzeczy?
Robert Kozyra: Nic nie robi. Po prostu jak coś mi się podoba, to kupuję. Wie pan, ludzie robią zakupy. To dość naturalne. Jakoś nawet jest mi niezręcznie się z tego tłumaczyć.
– W „Uważam Rze” napisano o Panu: „Ekstremalny przykład snobującego się bufona z przerostem poczucia własnej wartości”. Pan się rozpoznaje?
Robert Kozyra: Ha, ha! Absolutnie nie! Znajoma, która pracuje w „Uważam Rze”, zadzwoniła, żebym nie kupował tego numeru i przypadkiem nie szedł z nimi do sądu, bo zrobię im tylko reklamę. Mam to w nosie. Pisano i mówiono o mnie już takie rzeczy, że niewiele mnie zdziwi. Obserwuję to z boku i zastanawiam się, co ludźmi kieruje.
– Czy jest w ogóle coś, co Pana dotyka?
Robert Kozyra: Owszem. Źle znoszę problemy z kręgosłupem. Pękł mi w dwóch miejscach w Nowym Jorku. W 2007 roku.
– Ktoś Pana pobił?
Robert Kozyra: Nie. Zostawmy powód. W szpitalu powiedziano, że nic mi nie jest. Tyle że nie mogłem chodzić. Prosiłem, żeby zrobili mi badania. Byłem ubezpieczony i chciałem zapłacić, a jednak mi odmówiono. Lekarz uznał, że są niepotrzebne, i dał mi tylko morfinę. Zapytał, czy mogę chodzić. Nie mogłem. Dał kolejną. Potem jeszcze jedną. Po takiej dawce wyszedłbym nawet bez nogi. Więc pojechałem ze złamanym kręgosłupem do hotelu. Spakowałem ciężką walizkę, zniosłem ją do taksówki i pojechałem na lotnisko. W samolocie morfina przestała działać. Ból był tak okropny, że byłem pewien, że umieram.
– Dramatyczne, jak doktor House!
Robert Kozyra: Dotargałem walizę do domu. W nocy bolało tak bardzo, że zadzwoniłem na pogotowie. Pojawiła się pani doktor, która powiedziała, że nie może mi pomóc, bo do szpitala może mnie zabrać tylko, jeśli zagrożone byłoby moje życie. A nie jest. Ale jak patrzy na mnie, to wydaje jej się, że mam stwardnienie rozsiane. A w ogóle to przyjechała niedawno z Białegostoku, a ja mam takie duże mieszkanie, czy mógłbym wynająć jej pokój…
– Rany, prezesie!…
Robert Kozyra: Rano zadzwoniła Monika Olejnik. Powiedziałem jej, że bardzo źle się czuję, a ona na to: „Dość tej zabawy”. Przyjechała po mnie i zabrała do szpitala. Gdy robili mi rezonans, usłyszałem: „Proszę się nie ruszać, każdy najmniejszy ruch może spowodować, że będzie pan sparaliżowany”. Wsadzili mnie w gorset na pół roku. Potem zaczęto robić mi wszystkie możliwe badania i jeden z lekarzy doszedł do wniosku… że mam raka.
– To mocniejsze niż House!
Robert Kozyra: To był wstrząs. Przez kilka tygodni szykowałem się na śmierć. Bo rak miał być tym z gatunku nieuleczalnych. Leżałem w łóżku w domu i marzyłem tylko o tym, żeby pójść na spacer. Nagle cały sens życia zawarł się w tak prozaicznej potrzebie. A potem okazało się… że raka nie ma. Lekarz się pomylił.
– Zaskarżył go Pan?
Robert Kozyra: O co? Może to zabrzmi dziwnie, ale ten człowiek zmienił moje życie.
– Zabił prezesa?
Robert Kozyra: Zdałem sobie sprawę, że to, jak do tej pory żyłem, było kompletnie bez sensu. Życie przeciekło mi przez palce. Kontrakty z Madonną, Jennifer Lopez czy CNN-em nie miały kompletnie żadnego znaczenia. Leżąc w łóżku, wspominałem swoje życie. Nie było w tych wspomnieniach radia. Byli fajni ludzie, których poznałem, i fajne miejsca, które odwiedziłem. Dlatego dziś chcę żyć tak, żeby było mi dobrze i żebym niczego nie żałował. Już nie zmuszam się do niczego. Cieszę się każdym dniem.
– A jest w Pana życiu miejsce na miłość?
Robert Kozyra: Udało mi się odnieść sukces zawodowy. Jeżeli chodzi o miłość – nie miałem tyle szczęścia. Nie udały mi się moje związki. Najważniejszy skończył się nie z mojej winy. Bóg zabrał moją drugą połowę. Było to dla mnie trudne do zaakceptowania. Właściwie do dziś nie mogę się z tym pogodzić, choć minęło kilka lat. Jestem w grupie tych, którym życie prywatne nie do końca ułożyło się tak, jak by tego chcieli. Mam tego świadomość.
– Zna Pan uczucie samotności?
Robert Kozyra: Czasem mnie dopada. Ale nie przeraża. Mam wielu dobrych znajomych, kilkoro naprawdę bliskich przyjaciół. Mam swoje pasje i przyjemności, na które mogę przeznaczyć więcej czasu, niż gdybym miał rodzinę.
– Jak Pan wyobraża sobie własne życie? Co Pan chce robić?
Robert Kozyra: Teraz jestem jurorem. Pomagam też Andrzejowi Wajdzie zdobyć pieniądze na jego film o Lechu Wałęsie. A potem? Jak znam siebie, na pewno coś mnie zafascynuje i poświęcę temu więcej czasu. Fantastyczne jest to, że nic nie muszę. Kiedy po rozstaniu z radiem poleciałem do Nowego Jorku, spotkałem kobietę, z którą bardzo miło mi się rozmawiało. Pod koniec spotkania zapytała: „A co ty robisz?”. „Już nic”, odpowiedziałem. „Jestem emerytem”. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. „W tak młodym wieku?”, zapytała. „Aha, byłeś policjantem!”, stwierdziła. W pewnym sensie miała rację.
Rozmawiał Roman Praszyński
Zdjęcia Marlena Bielińska
Stylizacja Agnieszka ścibior
Makijaż i fryzury Agnieszka Jańczyk
Scenografia Eliza Nowicka
Produkcja sesji Piotr Wojtasik
Współpraca Sara Marcysiak