Robert Kozyra: "Teraz zaczynam od Bacha"
Cyborg, despota. Tak o nim mówiono. Zawsze budził emocje. Wyznaczał trendy, kreował gwiazdy. Żył Radiem ZET. Prowadził je 14 lat. Jego odejście to koniec ważnej epoki radiowej i muzycznej.
– Dlaczego ludzie tak o Panu plotkują?
Robert Kozyra: Bo nic o mnie nie wiedzą (śmiech). Niewiele o sobie mówię, a jeżeli, to tylko najbliższym przyjaciołom. Przyzwyczaiłem się już do rewelacji na swój temat. Często dowiaduję się na przykład, że biorę narkotyki, a potem jeżdżę na detoks, albo że mam romanse codziennie z kimś innym (śmiech).
– Teraz mówią, że już po Panu.
Robert Kozyra: Tak, słyszałem. Kiedy podano informację, że od września nie będę prezesem Radia ZET, rozdzwoniły się telefony. Ludzie myśleli pewnie, że to dla mnie koniec świata, zupełny dramat. Pierwsza z dziennikarek, która zadzwoniła do mnie z prośbą, bym udzielił jej wywiadu, od razu zastrzegła: „Tylko niech mi pan nie odmawia”. Spokojnym głosem odpowiedziałem: „Dobrze”. Była zdziwiona. Pewnie myślała, że jestem w rozsypce.
– A nie jest Pan?
Robert Kozyra: Wcale. Szefem Radia ZET jestem od 14 lat. To bardzo długo. Ci, którzy nigdy nie zarządzali dużą firmą, myślą, że taka praca to tylko przyjemność – duże pieniądze, dobre samochody. Prawda jest inna. Wielki stres, olbrzymia odpowiedzialność, presja. Jak długo można tak żyć? Kiedy zadzwoniłem do mamy, żeby jej powiedzieć, że wkrótce nie będę prezesem, usłyszałem: „Uff. Nareszcie”. Ona jak mało kto wie, ile mnie to kosztuje. Zresztą to nie jest tak, że już będę miał wakacje. Od jesieni jako członek zarządu Eurozetu będę pracował nad nowymi mediami, między innymi nad telewizją cyfrową.
– Zarządzał Pan radiem od rana do nocy, a czasem także w nocy. Krążyły legendy, że chodzi Pan ze słuchawką w uchu i non stop słucha Radia ZET. Jak Pan wytrzyma bez tej dawki adrenaliny?
Robert Kozyra: Przyznaję, że jestem typem pracoholika. Uwielbiam wymyślać nowe rozwiązania, ulepszać. To mnie nakręca. Ale nie tylko praca mnie pasjonuje. Życie ≠także. Wie pani, jaki miałem dziś piękny poranek? Dotąd od razu po przebudzeniu włączałem Radio ZET. De facto od razu znajdowałem się w pracy. A dziś wszedłem do wanny i nastawiłem Bacha. Dawno już nie czułem się tak dobrze.
– W branży muzycznej mówi się, że Pana odejście to koniec pewnej epoki. Był Pan w końcu traktowany jak guru. Wie Pan, że porównują Pana do Nerona, który podnosi kciuk do góry, jeśli piosenki danego artysty mu się podobają, i opuszcza, jeśli uzna, że nie są dobre?
Robert Kozyra: (Śmiech). To jakaś bzdura! Nigdy tak nie robiłem.
– Ale bez ogródek potrafił Pan powiedzieć, że nie jest dobry.
Robert Kozyra: Ale tylko wtedy, jeśli rzeczywiście nie był. Mój styl pracy jest prosty – żadnych krętactw. Wolałem powiedzieć prawdę prosto w oczy. Takie zachowanie budzi kontrowersje. Być może ludzie wolą miłe kłamstwo niż prawdę.
– Podobno Pan lansował tylko tych artystów, których Pan lubił prywatnie.
Robert Kozyra: To bzdura. Radio ZET jako pierwsze zagrało większość piosenek, które ostatnio stały się przebojami. Jako pierwsi graliśmy Feela, a oprócz tego z kilka razy przez chwilę rozmawiałem z Piotrem Kupichą; nie znam go w ogóle. Znam za to mnóstwo artystów, którzy od lat zapraszają mnie na kolacje do siebie. Zawsze odmawiam, bo czuję, że zaproszenie nie jest bezinteresowne. A ja nie lubię nieczystych sytuacji. O! I tu mamy kolejny pozytywny aspekt tego, że przestanę być prezesem. Teraz będę mógł z nimi w końcu zjeść kolację, pod warunkiem że teraz mnie zaproszą (śmiech).
– A wie Pan, że mówiono o Panu, że jest Pan gorszy niż Anna Wintour, legendarna naczelna „Vogue’a”?
Robert Kozyra: Tak? Niestety, nie znam jej osobiście, więc nie mogę tego skomentować, ale nigdy nie miałem poczucia, że ludzie się mnie boją.
– Ale, tak jak ona, powiedział Pan, że kiedy poznaje człowieka, to wystarczy ułamek sekundy, żeby Pan wiedział, z kim ma do czynienia.
Robert Kozyra: Tak jest rzeczywiście, ale tę cechę ma większość doświadczonych menedżerów. Na tym stanowisku albo się znasz na ludziach, albo po tobie.
– Nigdy się Pan nie pomylił?
Robert Kozyra: Jak każdemu, zdarza mi się mylić. Na przykład byłem przekonany, że zespół Sistars nie zrobi w Polsce kariery. Myślałem, że Polacy nie są jeszcze otwarci na takie brzmienie, a utalentowane siostry zostaną w niszy. Nie miałem racji.
– Jak określiłby Pan siebie jednym wyrazem?
Robert Kozyra: Perfekcjonista. Do bólu dokładny. Kiedy mam coś zrobić, zapominam o zmęczeniu, o tym, że jest środek nocy. Chcę zrobić wszystko najlepiej, jak potrafię.
– Nawet kiedy na początku lat 90. zaczynał Pan jako reporter w poznańskim Radiu „S”?
Robert Kozyra: Tak. Byłem szczęśliwy, bo szybko okazało się, że radio to moja pasja. Pamiętam, że tego dnia, gdy przyszedłem po raz pierwszy do pracy, były w Polsce wybory. Miałem pójść do komisji wyborczych i przygotować materiał do wiadomości. Przyjechałem do pierwszej lepszej, a przewodniczący mi mówi: „Panie, co się pan pyta, jak wybory. Podliczymy głosy, to będę coś wiedział. Na razie przychodzą, głosują i tyle”. Wychodzę załamany i słyszę, jak dzwoni telefon. Przewodniczący odbiera i mówi: „Co?! Bomba?! Jaka bomba?!”. Podbiegam do niego i słyszę, że w jednej z komisji podłożyli bombę. Szybko taksówka, jadę, a tam przed szkołą tłumy ludzi. Pytam w sekretariacie, czy mogę zadzwonić, i przez ten telefon wchodzę na żywo na antenę. Słychać, jak policjanci odciągają mnie i każą natychmiast opuścić budynek, bo inaczej zrobią to siłą. Wracam do redakcji, a tam kolega mówi: „Nieźle zacząłeś. Masz, chłopie, szczęście” (śmiech).
– I miał Pan szczęście. Jako 26-latek został Pan dyrektorem programowym Radia ZET.
Robert Kozyra: Ale zanim to się stało, przeżyłem swoje. Kilka lat wcześniej Andrzej Woyciechowski chciał otworzyć oddział Radia ZET w Poznaniu. Wszyscy doświadczeni radiowcy szykowali się na to stanowisko, tylko nie ja. Rozmawiali między sobą: „No, jeśli do mnie zadzwoni, to powiem, że chcę superfurę i 100 tysięcy miesięcznie”. Mnie to w ogóle nie interesowało. Nie znałem Andrzeja i nie sądziłem, że go kiedykolwiek poznam. Kiedy zadzwonił i usłyszałem, że chce, żebym to ja poprowadził radio, zdębiałem. Nie wiedziałem, co zrobić. Wyjechałem, nie dając mu odpowiedzi. Po powrocie do Poznania powiedziałem o tej propozycji koledze. A on: „Ty chyba żartujesz? Nie możesz tego przyjąć, tobie się to nie należy”. Kiedy to usłyszałem, od razu zadzwoniłem do Andrzeja i powiedziałem, że się zgadzam (śmiech).
– I zaczęła się Pana kariera?
Robert Kozyra: Mało się wtedy nie skończyła. Byłem bardzo przejęty tworzeniem całkiem nowego radia. I nagle obudziłem się w krostach. Zachorowałem na ospę. Dzwoniłem do Andrzeja, a on denerwował się, że zrobił mnie ważnym szefem, a ja choruję na dziecięcą chorobę. Niestety, wkrótce okazało się, że biznesmen, z którym Andrzej założył radio w Poznaniu, ma o wiele mniej pieniędzy, niż deklarował. Radio ruszyło, a my byliśmy bez grosza. I wtedy stała się rzecz straszna. Andrzej zrezygnował. Powiedział temu biznesmenowi, że się wycofuje i tyle. Do mnie nawet nie zadzwonił. Nagle zostałem sam z 30-osobowym zespołem. To był straszny czas. Miałem żal do Andrzeja. Po roku wyszliśmy na prostą.
– I znowu przystał Pan na jego propozycję?
Robert Kozyra: Nie od razu. Spotkaliśmy się na festiwalu reklamy w Krakowie. Podszedł do mnie i zaczęliśmy rozmawiać. Chciał się poradzić, co zrobić, bo Radio ZET jako radio ogólnopolskie przegrywało z konkurencją. Zaczęliśmy rozmawiać. Andrzej uważnie mnie słuchał. Był zszokowany, bo dokładnie znałem program Radia ZET. Potrafiłem powiedzieć z dokładnością do dnia i godziny, co było wyemitowane. A wie pani, dlaczego to wiedziałem? Kilka tygodni przez spotkaniem z Andrzejem znowu dopadła mnie dziecięca choroba (śmiech). Tym razem trzeba mi było wyciąć migdałki. Leżałem w szpitalu i całymi dniami słuchałem Radia ZET. Powiedziałem mu, dlaczego Radio ZET, które miało ogromny sukces jako lokalne radio, w Warszawie nie może przebić się jako radio ogólnopolskie. „Chcę, żebyś przeprowadził się do Warszawy i został dyrektorem programowym”, po≠wiedział. Odpowiedziałem, że to nie jest chyba dobry pomysł. Już raz razem pracowaliśmy, a potem miałem najtrudniejszy zawodowo czas w swoim życiu i nie chcę tego powtarzać. Tak się rozstaliśmy. Zadzwonił do mnie kilka dni później. „Podpiszemy taką umowę, że jeśli się rozstaniemy, będziesz zabezpieczony”. Zgodziłem się.
– Przeniósł się Pan do Warszawy?
Robert Kozyra: Tak. Kiedy przyjechałem, Andrzej był już bardzo chory. Leżał w szpitalu. Napisałem do niego list ze wszystkimi propozycjami zmiany programu. Długo nie podejmował decyzji. W końcu zgodził się na wszystko. Kilka dni po wprowadzeniu nowego programu zadzwonił: „Będzie dobrze. Poradzisz sobie”, powiedział. I było dobrze. Niestety, tych najlepszych czasów nie doczekał. Choroba okazała się silniejsza.
– Przez te 14 lat dorobił się Pan wśród pracowników wielu tytułów: cyborg, despota, tyran. O Pana twardej ręce głośno było szczególnie, kiedy radio z hukiem opuścił Krzysztof Skowroński.
Robert Kozyra: Kulisy mojego z nim rozstania były inne niż te, o których do tej pory mówiono. Nigdy wcześniej nie chciałem o tym mówić, ale myślę, że czas najwyższy zamknąć ten rozdział. Krzysztof w pewnym momencie osiadł na laurach. Nie przygotowywał się do rozmów, potrafił przedłużyć czas wywiadów do 20 minut, mimo że gość nie miał nic specjalnego do powiedzenia. Rozmawiałem z nim wielokrotnie, ale bez skutku. Pomyślałem, że najlepiej, jak wprowadzę dla Krzysztofa naturalną konkurencję. Najlepszą dziennikarką jest Monika Olejnik. Uznałem, że byłoby fantastyczne mieć w radiu dwóch najlepszych politycznych dziennikarzy. To byłaby torpeda. Krzysztofa na pewno by to zmobilizowało, a słuchacze zyskaliby na tym. Niestety, Krzysztof był innego zdania. Powiedział, że sobie tego nie życzy. Odpowiedziałem, że szanuję jego zdanie, ale jestem szefem i muszę podejmować decyzje, kierując się interesem radia, a nie jednej, choćby największej gwiazdy. „No, to zobaczymy”. To były jego ostatnie słowa. Kilka dni później rozpoczął słynną rewolucję w Radiu ZET pod hasłem, że zniszczyłem radio Andrzeja Woyciechowskiego.
– Czy wtedy właścicielem rozgłośni była nadal rodzina Woyciechowskiego?
Robert Kozyra: Tak. Większościowym. Wkrótce potem Krzysztof odszedł, a z nim grupa dziennikarzy. Nikt z tej grupy nie podpisał się pod listem w obronie Krzysztofa, gdy zwolniono go
z Trójki.
– Bał się Pan, że afera ze Skowrońskim Pana pogrąży?
Robert Kozyra: To nie był dla mnie łatwy czas, ale starałem się skupić tylko na tym, co mam zrobić, a nie rozczulać się nad sobą. Pomogło mi też wtedy kilka osób, które były dla mnie ogromnym wsparciem. Najgorsze było to, że wszyscy ciągle mnie o to pytali. Nawet w sklepie, gdzie zwykle robiłem zakupy. W trakcie tych trudnych dni nie bałem się o siebie. Zależało mi tylko na radiu i ludziach, którzy wciąż w nim pracowali.
– Radio ZET pod Pana przewodnictwem zasłynęło choćby kampaniami reklamowymi. Szczególnie tymi z Madonną i Robbiem Williamsem w roli głównej. Zastanawiało mnie zawsze, ile Pan za to zapłacił Madonnie.
Robert Kozyra: Nic. Ani centa. O jej udział w reklamie starałem się rok. Wysyłałem e-maile do jej menedżerów, ale bez skutku. Mój kolega, który pomagał mi w tym przedsięwzięciu, dzwonił codziennie, wysyłał e-maile, w końcu odkrył, dlaczego tak się dzieje: „Wiem, dlaczego nie odpowiadają. Oni boją się, że przyjedzie do nich facet z daleka z walizką pieniędzy, a tak nie zwykli robić interesów. Wpadłem na pomysł, aby nagrać list wideo. Wbrew pozorom nie było to łatwe. ≠Pomógł mi Tomek Madejski, ten sam, który zrobił świetne zdjęcia do filmów Koneckiego i Saramanowicza. To była wbrew pozorom mordercza praca. Mówiłem przez dwie minuty bez żadnych cięć. To trwało prawie sześć godzin. Ale chyba wyszło dobrze, bo wkrótce potem poleciałem do Bostonu na spotkanie z Madonną i jej ludźmi. Lubię wyzwania.
– Teraz podobno będzie Pan walczył też w KRRiT. Czy przyjął Pan propozycję Platformy, aby tam dołączyć?
Robert Kozyra: Naprawdę myśli pani, że odpowiem na to pytanie? Kiedy „Dziennik” napisał, że złożono mi taką propozycję, dostałem kilkadziesiąt SMS-ów. Nie wiedziałem nawet, że tyle mieści się w komórce. Mój znajomy, o którym wiem, że gdyby mógł, włożyłby mi nóż w plecy, napisał: „Nie baw się w to. Polityka to bagno”. Ten SMS miał jednak drugie dno, które brzmi: „Jeśli wejdziesz w skład rady, to ze złości dostanę wylewu” (śmiech).
– Żałuje Pan czegoś z tych 14 lat pracy w Radiu ZET?
Robert Kozyra: Czasem myślę, że może za dużo pracowałem. Trudno jest znosić taki permanentny stres. Miałem ogromne problemy ze snem. Właściwie w ogóle nie sypiałem. Może kilka godzin na dobę. W końcu przestałem zwracać uwagę na zmęczenie. Nauczyłem się z tym żyć. Punktem przełomowym był dla mnie wypadek, w którym złamałem sobie kręgosłup. Teraz już się cieszę, że niedługo pojadę na wakacje na cały miesiąc. Przyjaciele zaprosili mnie nad morze. Mają tam dom. Będę sobie czytał.
– Pomyśli Pan też, czy Andrzej byłby zadowolony z tego, co zrobił Pan w radiu ZET?
Robert Kozyra: Nie wiem. Myślę, że cieszyłby się, że Radio ZET jest jednym z największych mediów w Polsce. Pracują w nim ludzie, którzy mają pasję do tego, co robią. W Radiu ZET zaczynali swoją karierę ci, którzy pracują dziś z sukcesem we wszystkich mediach w Polsce. Rodzina Andrzeja jest zabezpieczona finansowo. Dla mnie ten rozdział w moim życiu już się zamyka.
– A nie marzy się Panu czasem taka wielka miłość? Mówią o Panu, że Pan jest cyborgiem, ale serce Pan przecież ma.
Robert Kozyra: Mam. I powiem pani, że żałuję, że moje życie prywatne ułożyło się tak, a nie inaczej. Nawet taki cyborg jak ja uważa, że miłość jest najważniejsza i nieważne, że to banalnie brzmi. Gdybym się zakochał, rzuciłbym wszystko w pięć minut i wcale bym nie żałował. Niestety, uczucia nie można zaplanować. Za to można wymyślić sobie sposób na życie. Na rynku diamentów na świecie dochodzi teraz do przełomu; przez ostatnie 140 lat słynna firma De Beers rządziła tym rynkiem na świecie. To oni ustalali ceny diamentów. Teraz z powodu kryzysu zamknęli większość swoich kopalni. Kiedy na rynku robi się luka, prawdziwy menedżer stara się ją wypełnić... może powinienem o tym pomyśleć?!
Rozmawiała: Iza Bartosz
Zdjęcia Iza Krajewska i Bartek Wieczorek/PHOTO-SHOP.pl
Stylizacja Jola Czaja
Produkcja sesji Elżbieta Czaja