Olga Bołądź odważna i niecierpliwa
W życiu niepokorna, wszystko robi na opak i idzie własną drogą. Jaka naprawdę jest Olga Bołądź, sprawdza Ola Kwaśniewska
- Nie przestraszyłaś się, słysząc, że będziesz dawcą?
Olga Bołądź: Nie, poczułam się wybrana. To niesamowita wiadomość, szczególnie w obliczu ostatniej roli, którą zagrałam. Jeśli część mojego ciała może dać życie drugiej osobie, to mogę się tylko cieszyć. Jedyne, czego się boję, to czy mój biorca wróci do pełnego zdrowia. Dopóki nie będę miała pewności, że wszystko idzie zgodnie z planem, staram się nie angażować emocjonalnie.
– Doszłaś już do siebie po roli Agaty Mróz?
Olga Bołądź: Na szczęście minęło już trochę czasu, bo zdjęcia skończyliśmy poprzedniej zimy, ale jak zeszłam z planu, nie było mi łatwo. Przede wszystkim czułam, jakbym wzięła na siebie wielki ciężar, i mimo że codziennie wyzbywałam się po trochu emocji, na koniec zostałam z tym wszystkim sama. Musiałam odpocząć.
– Ale opłaciło się?
Olga Bołądź: Jestem krytyczna wobec siebie, ale tu stwierdzam, że faktycznie moje zaangażowanie się opłaciło. Mam wewnętrzną satysfakcję, że oglądając ten film, zapomniałam o tym, że to ja gram, i się wkręciłam.
– Świadomość, że grasz autentyczną postać, którą mamy w dodatku bardzo świeżo w pamięci, nie była przytłaczająca?
Olga Bołądź: Czułam ciężar odpowiedzialności, ale głównie wobec jej bliskich. Normalnie tworzę postać w oparciu o scenariusz, ale we własnej głowie. Wtedy nie ma punktów odniesienia. Tu było inaczej i nie mogłam tego zepsuć z uwagi na poszanowanie ich prywatnej historii.
– Policzyłam, że w pięć lat od ukończenia szkoły teatralnej masz na koncie 14 filmów, 10 seriali, do tego teatr. W dodatku przypadają Ci w udziale ciekawe role, za które dostajesz nominacje do Złotych Kaczek. Z czego to wynika? Jesteś taka
dobra?
Olga Bołądź: Dla mnie najważniejsze jest to, żeby się rozwijać. Zakładam, że nie warto grać czegoś, co nie popycha do przodu, nie daje konkretnego wyzwania. Jest parę ról, które chciałam zagrać, ale na szczęście koleżanki zagrały to dobrze, więc im tego nie zazdroszczę. Według mnie aktor aktorowi zazdrości tylko ról. Nie kasy, nie splendoru, tylko przygody. Ja mam do tej pory prawdziwe
szczęście.
– Jesteś pracoholiczką?
Olga Bołądź: Nie. Dbam o to, żeby mieć czas dla siebie. Kiedyś zdarzało mi się mieć trzy plany naraz i wiem już, że nigdy więcej sobie na to nie pozwolę. Dziś uważam, że każda postać powinna być osobno wypielęgnowana, najukochańsza, w ogóle idealna. Muszę jej poświęcić dużo z siebie, żeby miała ten sensualizm i to wnętrze. Teraz robię dwa seriale, które niespecjalnie wchodzą sobie w paradę, a wieczorem idę zagrać w teatrze. To przyjemny rytm.
– Twój charakter nie kształtował się przypadkiem w kontrze do siostry, którą zawsze stawiano Ci za wzór?
Olga Bołądź: Nie wiem. Moja siostra zawsze była najlepsza. Ona się dobrze uczyła, ja raczej słabo. Byłam leniem. Moi rodzice mogli jedynie mieć nadzieję, że jakoś sobie poradzę, ale absolutnie nie można było mi nic sugerować, bo zrobiłabym odwrotnie.
– Czyli łobuz jesteś po prostu.
Olga Bołądź: Mam taki charakter. To nawet nie jest tak, że nie chcę zrobić tego, co mi każą, tylko nie umiem. Nikt na mnie nie stawiał, że będę aktorką i mnie kręciło, że robię coś, w co nikt nie wierzył. I tak samo potem, w szkole teatralnej, wszyscy siedzieli w Krakowie w osłupieniu, a ja sobie tu zagrałam, tam zagrałam, jeździłam do Warszawy na castingi i to mi się opłaciło.
– Skąd pojawiła się u Ciebie myśl o aktorstwie?
Olga Bołądź: Trudno powiedzieć. Moi rodzice nie są absolutnie związani z aktorstwem, raczej do teatru chodzili rzadko. Za to moje przyjaciółki z liceum poszły do studia poetyckiego i raz się zapytały, czy nie chcę z nimi pójść. I tak je trochę wysiudałam (śmiech). Bo ja zaczęłam chodzić do tego studia poetyckiego, zafascynowałam się sztuką, filmem i teatrem, a one sobie znalazły inne zajęcie. W końcu trafiłam na aktorstwo i chyba na nic innego bym się nie dostała, bo moje świadectwo maturalne było nieciekawe…
– To znaczy?
Olga Bołądź: Mówię dosyć płynnie w kilku językach, a z angielskiego w czwartej klasie miałam dwóję. Wydaje mi się, że mówiłam lepiej od mojej pani od angielskiego, ale nie umiałam się skupić, napisać sprawdzianu, nie umiałam również przyjść na zajęcia… Dość powiedzieć, że miałam w liceum bardzo przyjemny styl życia. Z matury z historii też dostałam dwóję, mimo że historia jest moim ulubionym przedmiotem.
– Niezasłużenie?
Olga Bołądź: No nie bardzo. Był to raczej rodzaj kary za mój stosunek do szkolnej dyscypliny.
– Czyli ze zrozumiałych względów padło na szkołę aktorską. Przy aplauzie rodziców?
Olga Bołądź: Nie mogę powiedzieć, żeby nie byli ze mnie dumni. Widzę, jak tata coraz bardziej szanuje moje wybory. Długo musiałam mu tłumaczyć, dlaczego rezygnuję z różnych możliwości, a teraz przyznaje mi rację. Wydaje mi się, że zyskuję w jego oczach.
– Czyli rodzice nie byli przerażeni wizją córki aktorki i wszystkimi stereotypami, które się z tym łączą?
Olga Bołądź: Jestem z Torunia. Kiedy wyjechałam do Krakowa na studia, urwała się ich opieka i jakakolwiek kontrola nade mną. Zważywszy wcześniejsze doświadczenia ze mną, mogli być przerażeni, ale ja się paradoksalnie bardzo uspokoiłam. Jak masz 19 lat i spotykasz na zajęciach ludzi, których podziwiasz – Peszka, Trelę, to ma to na ciebie duży wpływ. Nagle zaczęłam kierować swoją energię do wewnątrz zamiast na zewnątrz. Poskromiłam w sobie wiecznego imprezowicza.
– Kraków był przyjaznym miejscem dla początkującej aktorki?
Olga Bołądź: Kraków jest w ogóle stworzony dla studentów. Wszędzie jest blisko, nie chce ci się stamtąd wyjeżdżać, jest tak dobrze, ciepło. Tylko że po czterech latach zaczęłam się trochę dusić. Szczególnie, że w międzyczasie wyjechałam na semestr do Barcelony i zobaczyłam, że można jeszcze robić coś innego. O dziwo, na Erasmusa zgłosiłam się tylko ja i mój przyjaciel, nikt więcej nie chciał jechać. Jakieś było takie przeświadczenie moich kolegów, że oni coś bardzo ważnego stracą na drugim roku w szkole teatralnej. Że nie opłaca się wyjeżdżać na stypendium do szkoły w Hiszpanii. My natomiast, siedząc sobie na plaży, na Barcelonecie, i pijąc piwko, mieliśmy wrażenie, że o to właśnie chodzi.
– Znałaś hiszpański wtedy?
Olga Bołądź: Słabo. Byłam tylko na paru lekcjach, bo jakoś nie było czasu. Zresztą wydawało mi się, że jakoś to pójdzie.
– Albo jesteś bardzo odważna, albo bardzo niecierpliwa.
Olga Bołądź: Faktycznie jest we mnie coś takiego, jak niecierpliwość, bo ja muszę cały czas coś robić. Krzysztof Materna, z którym pracuję w teatrze, powtarza mi ciągle: „Cierpliwości, cierpliwości”. Na przykład opowiadam mu o jakiejś roli, której nie dostałam, albo o castingu i on mówi do mnie: „Bołądź, no jesteś dobra, tylko cierpliwości, będzie twój czas”. A mi chyba najtrudniej jest być cierpliwą.
– Co Ci dała ta Hiszpania poza poczuciem, że jest fajnie?
Olga Bołądź: Dystans. W szkole byliśmy w takim kotle, cały czas ze sobą, wszyscy skoncentrowani na tym samym – kto jest z czego lepszy, kto jest gorszy, kto ma z kim piosenkę, kto jak zdał egzamin. To było treścią naszego studenckiego życia. Aż tu nagle wyjeżdżasz i widzisz, że to jest absolutnie nieważne, bo ważna jest tylko twoja droga artystyczna. Bardzo dobrze jest popatrzeć na coś z zewnątrz i na nowo do tego wrócić. Pamiętam dużą zmianę w sobie. Przede wszystkim wyluzowanie i przeświadczenie, że nie mam się z kim ścigać. Mogę się ścigać tylko sama z sobą. Reszta może mnie wyłącznie spalać.
– Aktorsko też Cię to rozwinęło?
Olga Bołądź: Zagrałam tam dyplom z commedii dell’arte, a potem pisałam o tym pracę magisterską u nas. W swojej szkole nigdy bym czegoś takiego nie zaznała. Grałam na ulicach, na prowizorycznej scenie, w maskach, bez scenariusza. Improwizowałam po hiszpańsku, a moi koledzy mówili do mnie po katalońsku, więc nie dość że grałam bez scenariusza, co dla aktora jest trudne nawet we własnym języku, to jeszcze mówiłam w języku, który średnio znałam, a oni do mnie mówili w jeszcze innym języku. Tam jest też świetny poziom ruchowy. W Krakowie jest duży nacisk na słowo, a w Hiszpanii najważniejszy był taniec, pantomima, akrobatyka, klaunada, maska. To też cię uwalnia, wymagasz więcej od swojego ciała i w efekcie mniej kłamiesz, grając. To jest pełna symbioza. Potem jeszcze pojechałam do Stanów, bo czułam w sobie ciągle jakieś braki. Wiedziałam, że sobie radzę w teatrze i przed kamerą, że jestem naturalna, ale paru rzeczy mi brakowało. Nigdy nie miałam praktycznych zajęć przed kamerą, uczyłam się tego u studentów w etiudach filmowych w Katowicach. Miałam już zmysł, jak pracować ze światłem, kamerą, ale dopiero jak pojechałam do Stanów, miałam na przykład zajęcia z castingu. Jest tylko kamera i biała ściana i ktoś ci podrzuca głos. Dopiero po nich poczułam, że jestem w pełni przysposobiona do tego zawodu.
– Przełożyło się to na Twoje poczucie własnej wartości czy nigdy nie miałaś z tym problemu?
Olga Bołądź: Różnie bywało. Zaraz po studiach, dostałam małą rolę w „Korowodzie” Stuhra. Część zdjęć miała miejsce na Majorce. I pamiętam, że siedząc na plaży, dostałam telefon – jest casting do „Skorumpowanych”. Samolot do Warszawy. Miałam mało ciuchów i wszystko w piachu, spałam u kolegi na kanapie, ale poszłam na casting i dostałam rolę. Zdjęcia zaczynały się następnego dnia, więc natychmiast pojechałam do Krakowa zabrać jakieś rzeczy, do Katowic zagrać spektakl i po 24 godzinach w pociągach zaczęłam pierwszy dzień zdjęciowy. Mimo zmęczenia czułam się szczęściarą, aż tu wchodzi charakteryzatorka i mówi: „Przecież ty wyglądasz jak chłopak! Co ty w ogóle masz na głowie? Jesteś brzydka”. Poprosiła reżysera na plan, żeby się poskarżyć na moją fryzurę – grzybek z jednej strony, wygolone z drugiej. On na szczęście nie widział problemu.
– Ale zabolało?
Olga Bołądź: Zabolało. Bolały mnie wszelkie jej komentarze dotyczące mojej urody. Miałam 23 lata, to był mój pierwszy duży film, główna rola. Ale już po 20 dniach zdjęciowych, kiedy wiedziałam, że nikt nie może z nią wytrzymać, miałam w nosie jej uwagi. Nawet mnie to zaczęło bawić. Chyba gdzieś to w sobie przepracowałam.
– Do Stanów jechałaś z wielkimi ambicjami?
Olga Bołądź: Pakując się tam, nie wiedziałam, na ile jadę. W międzyczasie dostałam scenariusz filmu „Piksele”, którego reżyser widział mnie w jednej z głównych ról, więc wiedziałam, że mam do czego wracać. Chciałam jednak bardzo poznać ten świat filmu, zatem Los Angeles z Hollywood wydawało się być dobrym wyborem.
– I było?
Olga Bołądź: No jakoś mnie to nie wzięło…Patrzyłam na tych podnieconych kolegów, którzy stawali do castingu do trzecioplanowej roli w teledysku, i zastanawiałam się, czy na tym właśnie ma polegać ten „american dream”. Ja chyba nie byłabym tam szczęśliwa. Jednak potrzebna mi jest rodzina, bliskość znajomych, przyjaciół. Poza tym lubię tę naszą historię, język z tymi wszystkimi „sz” i „cz”, naszą poezję i w ogóle tę naszą polskość, która nam czasami ciąży. Mamy świadomość kulturową, a tam chodziłam po ulicach i nie czułam nic. Sam plastik.
– A czego się spodziewałaś?
Olga Bołądź: Myślałam, że będzie niesamowicie! A tam pogoda super, ale oni wszyscy tacy przejęci, wszystko jest zawsze „great”, ciała doskonałe, wymuskane i rozmowy pusto brzmiące. Nie wyobrażałam sobie, żeby zostać w Los Angeles. Po trzech miesiącach byłam już zmęczona i chciałam wracać.
– I nie żal Ci było możliwości, jakie daje Hollywood? Tych scenariuszy, budżetów, ról oscarowych?
Olga Bołądź: Nie, bo miałam świadomość, że ja może nigdy nie zagram w takim filmie. Musiałabym nie wiem co zrobić, żeby z pozycji nikogo w Los Angeles trafić do takiej produkcji. Oczywiście mogłam zacząć chodzić na imprezy z nadzieją, że kogoś poznam, a ten ktoś mnie pozna z kimś innym, kto powie: „A może, maleńka, zagraj u mnie, w moim filmie”. Będąc tam, miałam dwie propozycje zagrania w filmach i nawet jeden z nich dostał potem jakąś nagrodę na festiwalu Sundance. Tyle że on był w zasadzie bez budżetu i nie chcieli mi nawet opłacić przelotów, nie mówiąc o wynagrodzeniu.
– To tam miałaś zagrać striptizerkę?
Olga Bołądź: Tak. Poszłam na casting z polecenia kolegi, którego poznałam tam w szkole. Zobaczył moją filmografię i był zachwycony tym, że grałam u Stuhra, bo jak się okazało, bardzo go podziwiał. Byłam zaskoczona, że zna profesora Stuhra, więc zrobiłam ten casting do roli striptizerki. To była improwizacja przed kamerą – to, co lubię. On powiedział, że super, tylko chciałby, żebym miała taki bardzo twardy polski akcent, jakbym nigdy nie mówiła po angielsku. Wtedy stwierdziłam, że to bez sensu. I nie chodziło nawet o scenę rozbieraną, tylko o to, że ja się strasznie szczyciłam tym, że nie miałam akcentu Polki. Bo po co miałabym grać rozebraną polską prostytutkę w barze w Chicago? Co by mi to dało?
– Dziś nie żałujesz?
Olga Bołądź: Nie, nie żałuję. Podziwiam osoby, które tam robią karierę, i życzę im szczęścia, ale każdy musi znać swoje możliwości. Ja musiałabym tam pracować na co dzień jako kelnerka, żeby się utrzymać, a tu się utrzymuję z grania. I tak czuję, że jeszcze coś uda mi się zrobić albo tam, albo gdzieś w Europie. Na razie chcę być po prostu szczęśliwym człowiekiem. Chcę się cieszyć z tego, co mam, bo nadambicja strasznie zżera. Mam 28 lat, chcę żyć tu i teraz. Mam jeszcze czas na to, żeby się rozhulać.
– Tyczy się to również decyzji życiowych?
Olga Bołądź: Tak.
– A z perspektywy roli Agaty Mróz, której historia jest w pewnym sensie pochwałą macierzyństwa, nie wydaje Ci się, że jesteśmy egoistkami, odkładając tego typu decyzje na później?
Olga Bołądź: Jest to głupota, wiem o tym. Grając w tym filmie, zdałam sobie sprawę, że Agata Mróz miała 26 lat, kiedy odeszła – tyle, ile ja, odtwarzając tę postać, ale jest jej córeczka. A my jakoś tak się z tą decyzją nosimy. Myślimy, że może jeszcze jedna rola, może wakacje tu, może jednak jeszcze coś zrobię, może jeszcze nie to mieszkanie, nie jestem gotowa. Patrzę na moje przyjaciółki, które mają dzieci, i widzę, jak sobie radzą. W dodatku macierzyństwo daje jakiś spokój i weryfikuje oczekiwania wobec życia.
– No to może trzeba brać się do roboty?
Olga Bołądź: Może tak, ale jeszcze poczekam chyba. Bo to jest też trochę strach. Boisz się tej zmiany, która ma wszystko postawić na głowie.
– Wiesz, że jesteś jedną z nielicznych osób, które aktywnie uprawiają ten zawód, absolutnie unikając rozmów na tematy prywatne?
Olga Bołądź: Bo mnie prywatnie tak bardzo nie interesuje, kto, z kim i gdzie. Wydaje mi się bezsensowne takie epatowanie sobą. Nie czuję tego.
– Nie boisz się, że ta niechęć w pewnym momencie przeszkodzi Ci w robieniu kariery?
Olga Bołądź: Właśnie nie wiem. Robię wszystko po omacku. Nie mam pojęcia, czy tak jest dobrze, czy źle. Teraz jest mnie strasznie dużo, przy promocji „Nad życie” i ja już czuję nadmiar. Nie mogę się doczekać tego momentu, kiedy mnie po prostu nie będzie. Nikt nie będzie do mnie dzwonił ani o nic pytał, chociaż ja to robię z pełną świadomością, bo bardzo wierzę w ten film i chciałabym, żeby go zobaczyło jak najwięcej osób. Ciągle słyszę, że aktorów wybiera się po okładkach i rubrykach towarzyskich, ale ja w to nie wierzę, bo widzę filmy, które mi się podobają i nie składają się z popularnych twarzy. Więc chyba posłucham starszego kolegi: „Cierpliwości, Bołądź,
cierpliwości”.
Rozmawiała Aleksandra Kwaśniewska
Zdjęcia Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek/LAF
Stylizacja Magdalena Nawrocka
Makijaż Iza Wójcik/Van Dorsen Talents
Fryzury Michał Bielecki/D’Vision Art
Scenografia Anna TyŚlerowicz
Asystent Michał Ruff
Produkcja sesji Piotr Wojtasik