Reklama

– Po co pojechałaś do Bombaju?
Natasza Urbańska:
W Bollywood robi się najwięcej muzycznych produkcji filmowych, a to jest kierunek, który bardzo mnie interesuje. Zaczęło się niewinnie – zaproponowano mi, żebym nagrała piosenkę z indyjskim gwiazdorem Sonu Niigaamem. Dla mnie to było coś nowego, przygoda.

Reklama

– Ale skąd taka propozycja?
Natasza Urbańska:
To był pomysł Briana Allana reprezentującego mnie poza Polską. Pod jego kierunkiem nagrywam płytę do projektu „Poland... Why Not?”. Pomyślałam, że skoro już tam będę, to czemu nie spróbować w Bollywood. Bo gdzie, jeśli nie tam.

– Chodzi o sławę, pieniądze, rozgłos?
Natasza Urbańska:
Chodzi o możliwość realizowania artystycznych wyzwań. Nasz przyjaciel Rajesh Bojwani zorganizował nam spotkania z największymi bollywoodzkimi producentami.

– Rzuciłaś Bollywood na kolana? Masz w sobie coś z kobiety Wschodu.
Natasza Urbańska:
Nie udaję, że jestem Hinduską, ale może trochę je przypominam. Wydaje mi się, że na ludziach, których tam spotkałam, wywarłam dobre wrażenie. Zobaczymy, jaki będzie efekt. Podjęcie decyzji o współpracy zajmie im pewnie parę miesięcy, więc pokornie czekam. Oczywiście chciałabym zagrać w filmie, ale nie modlę się codziennie: „Boże, daj mi rolę”.

– A jak tej roli nie dostaniesz?
Natasza Urbańska:
Spróbuję znowu. Nie załamię się. Jestem silna, sport, który uprawiałam tyle lat, bardzo mnie zahartował. Poza tym dzieje się wokół mnie tyle innych, ciekawych rzeczy.

– Natasza, chcesz coś udowodnić? Sobie, innym?
Natasza Urbańska:
Nie. Po prostu konfrontuję marzenia z możliwościami. Zawsze chciałam wypłynąć na szersze wody.

– Trzeba tylko mieć dobrego sternika?
Natasza Urbańska:
Myślisz, że go nie mam? Janusz jest moim sternikiem od 15 lat, odkąd pracuję w Buffo. To mój mistrz i wyrocznia. Niech sobie gadają, co chcą, ale bez niego rozbiłabym się o różne, czasem niewidoczne rafy.

– Niektórzy mówią o Januszu – „treser”.
Natasza Urbańska:
Bo jest bardzo wymagający i bywa apodyktyczny, ale trzeba mu zaufać i wtedy dobrze się na tym wychodzi. Kiedy przy „Tańcu z gwiazdami” powiedział: „Nie będę się wtrącał”, trudno mi było uwierzyć. Ale rzeczywiście w tym programie byłam sama, tylko z Janem Klimentem, moim partnerem. Mogłam przetestować siebie, swoje pomysły, kreatywność. Chociaż zdarzały się i takie momenty, gdy błagałam w duchu: Janusz, chodź tu, pomóż, podpowiedz. Ale jego nie było, a ja musiałam wziąć się w garść. I podołałam. Jestem z tego dumna.

– A on z Ciebie?
Natasza Urbańska:
Myślę, że też. Janusz od początku wierzył we mnie, bo wiedział, że jestem wszechstronnie przygotowana do tego typu wyzwań. I go nie zawiodłam.

– I jest super?
Natasza Urbańska:
To jest wspaniałe, bo czuję się doceniona jako artystka. To mnie wzmacnia. Z drugiej strony wiem, że jeszcze wiele mogę się od niego nauczyć. Najgorzej jest spocząć na laurach.

– Bollywood to sprawdzian dla Ciebie?
Natasza Urbańska:
Tak traktowałam tę wizytę. Niezależnie od tego, że była to fantastyczna przygoda. Wiesz, jakie są Indie? Bardzo biedne i bardzo bogate. Ludzie są niesłychanie ubodzy, na ulicach chmary dzieciaków żebrzą o grosik, wsadzają głowy do taksówki: „Daj, pani, daj, pani”. A jednocześnie po tych biednych ulicach chodzą kolorowe kwiaty – kobiety ubrane w sari, niesamowicie piękne. Tak zapamiętałam Bombaj: szarość, bieda i jej zapachy, a dla przeciwwagi dobroć, serdeczność i jaskrawe kolory ubrań Hindusek. Szkoda, że nie mieliśmy czasu na zwiedzanie, poznawanie indyjskiej kultury. Nasz program był bardzo napięty.

– Myślałaś kiedyś, co będzie, gdy zrobisz już światową karierę?
Natasza Urbańska:
Będę taka, jaka jestem. Nie zamienię Polski na inny kraj, bo sława idzie za nami, a nie my za sławą. I nie dla sławy robię to, co robię. Próbuję, czekam na producentów miesiącami, by potem w ciągu kilku dni nagrać pięć piosenek. Sława to także łut szczęścia.

– To, co znalazłaś do tej pory, nie wystarcza Ci?
Natasza Urbańska:
Prywatnie – tak. Bo znalazłam mężczyznę, z którym lepimy się wzajemnie od 13 lat i ta rzeźba przybiera coraz doskonalsze kształty.

– Niedługo już będzie... skończona?
Natasza Urbańska:
Nie! Ukończone dzieło można wstawić do muzeum i mu się przyglądać. A praca nad nami to sztuka kompromisu. Takie ustępowanie – ty trochę, ja trochę. Wiem jednak, że odnalazłam miejsce w życiu. Jestem szczęściarą.

– To dlaczego ciągle gdzieś Cię gna? Bollywood, film Hoffmana, musical?
Natasza Urbańska:
Poganiam samą siebie: Natasza, wypróbuj jeszcze to, tamto. Spokój wcale mnie nie wycisza. Przeciwnie, jak jest za spokojnie, sama prowokuję los, żeby coś się działo.

– Wysyłasz wtedy CV na casting do filmu?
Natasza Urbańska:
I ten casting wygrywam. Nie mogłam uwierzyć. Taki mistrz jak pan Jerzy Hoffman i ja? A teraz jesteśmy po pierwszych ujęciach. Jaki to wspaniały człowiek. Będziemy pracować nad „Bitwą Warszawską 1920” przez część wakacji. Potem jadę do Los Angeles pracować nad moją pierwszą solową płytą, wrócę i zabierzemy się do musicalu o Poli Negri. To fantastyczny pomysł Janusza – wirtualny teatr XXI wieku. Trójwymiarowy, ożywione postaci Chaplina, Valentino, nawet Goebbelsa. W Polsce jeszcze czegoś takiego nie było. I nie musiałam stawać do castingu. Ten musical został napisany dla mnie.

– Po tym, co w ostatnich latach działo się wokół Ciebie, po złośliwościach, traciłaś czasem wiarę w swój talent?
Natasza Urbańska:
Wiary nie, tylko ufność w sprawiedliwość losu. Przypomnij sobie „Przebojową noc”. Jak opluto ten program, a przecież kiedy pokazuję jego fragmenty za granicą, są zachwyceni. To był jedyny taki program w telewizji, unikalny. Myślę, że ścigałam się w nim sama ze sobą, właśnie po to, by odzyskać wiarę w siebie.

– Natasza, ciągle siebie testujesz, to wiem. A jaka jesteś teraz, gdy masz 33 lata, dziecko, męża i pierwszą rolę w filmie fabularnym?
Natasza Urbańska:
Zmieniam się. Do wszystkiego trzeba dojrzewać. Do macierzyństwa. Do bycia sobą. Bycia z kimś. Janusz mówi, że długo był takim trochę pijanym dzieckiem we mgle. Zachłystywał się teraźniejszością, nie interesowało go, co będzie jutro. Potrafił w jednej sekundzie zakochać się i porzucić, zbudować i zburzyć. Jestem inna, stonowana. Byłam skupiona na sobie. Nie musiałam o nic prosić, wszystko rodzice organizowali. Teraz wiem, że z wiekiem przychodzi nie tylko dojrzałość psychiczna, lecz także rodzaj pewności siebie. Pytałaś o moje miejsce, czy go szukam. Przypomniało mi się, jak koleżanka z Teatru Buffo powiedziała: „Natasza, popatrz, tyle dziewczyn stąd odeszło. A ty nadal tu tkwisz. Nie chciałabyś jak one wypróbować sił na innej scenie, z innymi reżyserami?”. Wtedy pomyślałam: Tutaj jest moje miejsce, w Buffo. Tutaj zaczynałam jako 17-latka i tu nauczyłam się wszystkiego. Będę odchodzić stąd na trochę, łyknę trochę wiedzy i wrócę. Bo tu czuję się najlepiej.

– Złośliwi zawsze powiedzą: „kobieta dyrektora”, co w podtekście oznacza: na pewno dostanie rolę.
Natasza Urbańska:
Znam te uwagi. Janusz wtedy mnie uspokajał: „Natasza, gdybym uważał, że nie masz talentu, pomyśl, czy dałbym rolę niezdolnej Nataszy Urbańskiej? Zapłaciłbym za to swoją wiarygodnością”. Wszystko w życiu ma cenę. Pomyślałam: Ma rację. I przestałam się tym przejmować.

– Podobno Wasza córka Kalinka miała być plastrem na stres po „Przebojowej nocy”?
Natasza Urbańska:
Plaster? To brzmi tak, jakby coś się nie udało. A moim zdaniem udało się fantastycznie. To prawda, że w tamtym momencie nie byłam jeszcze w pełni gotowa na dziecko, ale Janusz mnie namówił: „Kiedy, jeśli nie teraz? Zrób sobie chwilę przerwy”.

– Myślałam, że dla Józefowicza dzieci były obciążeniem, bo oddalały go od teatru?
Natasza Urbańska:
Kiedy urodziła się Kamila, był za młody, nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Ale dla Kuby rzucał wszystko, jechał pomagać mu w lekcjach czy po prostu z nim posiedzieć. Zresztą z obojgiem dzieci z poprzedniego małżeństwa miał i ma dobre relacje. Bardzo je lubię. Przyznam ci się, że ciągle do mnie nie dociera, że sama mam dziecko.

– Dziwne uczucie?
Natasza Urbańska:
Bardzo. Nagle odpowiadam za drugiego człowieka. Przedtem byłam jeszcze dziewczynką. A jak urodziła się Kalinka, mówiłam sama do siebie: Natasza, masz 31 lat, jesteś już dorosła, masz dziecko, masz Kalinkę. I tak jak moja mama gotuję zupki, zaglądam, czy z malutką jest wszystko w porządku, bajki jej puszczę, nakarmię. Stało się coś niewiarygodnego. Cały czas o niej myślę, nawet w przerwach na planie filmowym. Wracamy do Kalinki w przerwach po próbie, żeby chociaż kilka godzin z nią pobyć. Jest taka piękna, cudowna. Przesypia całe noce. Ma półtora roku, jeszcze nie mówi, a już śpiewa. Najbardziej lubimy nasze zabawy: we troje jedziemy na motorze i śpiewamy wspólnie piosenki. Już czuję, co będzie dalej.

– Twój mąż ma taką teorię, że śladem, który zostawiamy na ziemi, nie będzie teatr, bo jest zbyt ulotny, tylko geny, które przekazujemy dzieciom.
Natasza Urbańska:
Dzieci dają nam nieśmiertelność, to im przekazujemy pałeczkę. Janusz zostawi już trzy ślady na ziemi. Ja – na razie – jeden.

– Czy to prawda, że chcesz mieć drugie dziecko?
Natasza Urbańska:
Brat lub siostra dadzą Kalince poczucie bezpieczeństwa. Macierzyństwo mi się spodobało. Oczywiście rozpędziłam moją lokomotywę zawodową, ale mogę wysiąść z niej na jakiś czas. W ciąży z Kalinką pracowałam do ostatnich dni. Zewnętrznie się nie zmieniłam, błyskawicznie doszłam do formy. Wewnętrznie tak. Mam w sobie większy spokój. I nawet jeśli szukam nowych wyzwań, to myślę, że robię to też dla Kalinki. Żeby była dumna ze swojej mamusi.

– Zawsze byłaś taka spokojna?
Natasza Urbańska:
Nie miewam skrajnych emocji, nie jest tak, że coś mnie dobija albo bardzo cieszy. Jestem opanowana, nie uzewnętrzniam uczuć. Przegryzę to i wracam uspokojona.

– Za to masz mężczyznę niesłychanie emocjonalnego...
Natasza Urbańska:
Przy Januszu muszę być jak balsam. Żeby mógł się opanować, wyciszyć.

– Coś Cię w nim denerwuje?
Natasza Urbańska:
Już nic. Dawniej denerwowałam się, gdy nieustannie zmieniał plany. Ja planuję dokładnie, co ma być i kiedy. A on w ciągu jednej chwili ma tysiąc pomysłów. Jedziemy – nie jedziemy. Tu, nie, tam. Teraz mówię sobie: Natasza, nie przywiązuj się do jego planów. Pogodziłam się już z tym, że mam takiego wariata (śmiech).

– Co teraz zmieniacie?
Natasza Urbańska:
Wszystko. Wielka improwizacja. Nieodłączna część naszego życia.

– I nie ma u Was nic stałego?
Natasza Urbańska:
Jak to nic? A dom? A dziecko? Janusz zmienia plany, ale w gruncie rzeczy jest bardzo uporządkowany. Nawet nasza wyprowadzka na wieś była bardzo przemyślana. On panuje nad całym naszym gospodarstwem. Tu trzeba zapłacić za kaczki i jeszcze panu za olej do baku. To on pamięta, żeby zabrać jajka na śniadanie w teatrze.

– Jajka?!
Natasza Urbańska:
Bo my wszystko mamy i jemy własne – mięso, warzywa, owoce, mleko. A Janusz nawet nalewki sam robi. Jesteśmy tym, co jemy, to wpływa na naszą kondycję fizyczną i psychiczną. Nawet nie przypuszczałam, że będziemy tak żyć. Wieś i kaczki, i Bollywood. I parę hektarów ziemi, które dają niesamowitą wolność. Poczucie, że jesteśmy u siebie.

Reklama

Rozmawiała: Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek
Stylizacja Jola Czaja
Makijaż i fryzury Margo Węgierek
Produkcja Ania Wierzbicka

Reklama
Reklama
Reklama