Reklama

– W jakim języku Pani śni?
Marta Meszaros:
Teraz już po węgiersku. Ale latami śniłam po polsku. Wie pan, ja kocham Polskę.

Reklama

– Miło słyszeć. Wielu Polakom się to nie udaje.
Marta Meszaros:
Zawsze mnie ciągnęło do waszego kraju. Lubiłam wasze filmy: Wajdy, Hasa, Kawalerowicza. I tę atmosferę, romantyzm Polaków, waszą zadziorność, ale też niechlujność – wszystko to było zawsze bardzo mi bliskie. Właściwie to nie można powiedzieć, dlaczego kogoś kochasz, jest w tym jakaś tajemnica. Długo mieszkałam w Paryżu, mogłam spokojnie tam zostać, jednak wybrałam Kraków.

– Ale najpierw zakochała się Pani w Polsce czy Nowickim?
Marta Meszaros:
Nie wiem, to jakoś razem szło. U nas była wtedy straszna atmosfera. Lata 70., niby w sklepach wszystko, ale było szaro, apatia. A u was była bieda, ale w tej biedzie była jakaś energia, dążenie do czegoś. I to mnie bardzo podniecało. Żeby robić filmy i politykę. Polacy nigdy nie zgodzili się na komunę, to było bardzo ważne. Zawsze uważali, że to taki przejściowy moment w historii.

– Pochlebia nam Pani. A Nowicki – to była miłość od pierwszego wejrzenia?
Marta Meszaros:
Tak. On mi się spodobał, wybrałam go do filmu. To pan Andrzej Wajda mi go zaproponował. Pamiętam, koleżanka urządziła kolację i zaprosiła nas oboje. Weszłam do pokoju, na kanapie jakiś mężczyzna przed telewizorem oglądał mecz. Bardzo interesujący.

– Zagrał w Pani „Dziewięciu miesiącach”, filmie, gdzie po raz pierwszy w kinie pokazała Pani prawdziwy poród.
Marta Meszaros:
Tak, on bardzo nie lubił tego filmu. Nie bardzo potrafił sobie wyobrazić, że kobieta może być dobrym reżyserem. Ale w końcu pojechał do Budapesztu, zagrał, napił się wina. Coś między nami się działo, ale wtedy nie myśleliśmy, że zostaniemy długo ze sobą. Zawsze rozstawaliśmy się pewni, że już więcej się nie spotkamy. Jednak w końcu ja przyjeżdżałam do Krakowa albo on do Budapesztu i robiliśmy filmy. Te wyjazdy coraz bardziej łączyły mnie z Polską. Okazało się, że Polska stała się po prostu dla mnie bardzo ważna. Nie tylko ludzie – wspaniali twórcy krakowscy, Piwnica pod Baranami z szalonym Piotrem Skrzyneckim. Ale też otoczenie. Miejsce na ziemi. Romantyczny Kraków. I na pewno wcześniej byśmy się rozstali, gdyby nie Polska. Strasznie mi było ją zostawić. Wrosłam w Kraków, miałam tam przyjaciół. Lubiłam tam żyć sama, swobodnie, bez niego.

– Ale przecież do niego też Panią ciągnęło?
Marta Meszaros:
To był bardzo zdolny i oryginalny człowiek. W rozmowie dość cyniczny, pozer, kabotyn. To mi się nawet podobało, gdy byliśmy młodzi. Świetnie nam się pracowało przy filmach. Janek jest ostry, krytyczny, ma bardzo dobre pomysły. Jest świetnym aktorem. Więc póki jeździliśmy po świecie, póki kręciliśmy filmy, robiliśmy teatr, było znakomicie. Ale wie pan... on nie lubi mówić prawdy. W sztuce jest szczery. Tak. Gdy wyraża postać. Ale prywatnie nie. Kiedy okazało się, że trzeba żyć zwykłym, banalnym życiem, porozmawiać o codziennych sprawach, on nie umiał. Oczywiście, ja też nie jestem łatwym człowiekiem, ale naprawdę bardzo się starałam. Bo bardzo Polskę kochałam. Kochałam tam być.

– Kto zakończył Wasz związek?
Marta Meszaros:
Starałam się z nim rozmawiać o tym, że coś jest nie tak. W końcu spakowałam walizki. I wyszłam z mieszkania z ulgą. To już cztery lata minęły od tamtego czasu.

– A więc to nie on Panią zostawił na samotne łzy w szarym Budapeszcie?
Marta Meszaros:
Nie. Jeżeli mam o coś żal, to tylko o to, że rozstaliśmy się nieelegancko. Cóż, ja myślę, że on nie potrafi kochać ludzi. Chociaż chce. Nie potrafi stworzyć ciepłych relacji ze swoim otoczeniem. Kochał Piotra Skrzynec-kiego. Lubi swoją siostrę.

– Pani planowała z nim wspólne życie, małżeństwo?
Marta Meszaros:
Nigdy nie chciałam być żoną. Taka kobieta jak ja, która jest samodzielna, żyje w swoim świecie, wychodzi za mąż albo dlatego, że komuś bardzo ufa i może z nim iść na co dzień, na starość, na wszystko. Albo jeśli jest młoda, to rodzi dzieci i robi rodzinę. A z Jankiem nie szło ani jedno, ani drugie.

– Jednak zależało mu na Pani?
Marta Meszaros:
Spędziliśmy wiele świetnych lat, rozstawaliśmy się, schodzili, wiele się działo. On pewnie chciał związku – dlatego wybudował dom nad jeziorem w Kowalu, swojej rodzinnej miejscowości. Ale wie pan, trudno mieszkać w pustym domu... Marek Kondrat powiedział, że on nigdy nie wyjechał z tego Kowala. Emocjonalnie został podrostkiem.

– Ma opinię kobieciarza. Były inne kobiety?
Marta Meszaros:
Akceptowałam to.

– Mówi Pani z takim spokojem?
Marta Meszaros:
Jak mogę nie akceptować, jeżeli żyję z aktorem, który codziennie gra inną rolę, pali, pije, wciela się w szaleńców? Mam świadomość, że żyję z wariatem. Poza tym ja w Budapeszcie, on w Krakowie – każdy ma swoje życie. To było podniecające, fajne. Rozumiałam, że inne kobiety mogą go pociągać fizycznie. Nigdy nie byłam zazdrosna.

– Jestem zdumiony.
Marta Meszaros:
Pamiętam, kiedy zapłakana Marina Vlady przyjechała do mniedo Budapesztu i powiedziała, że znalazła listy miłosne Wysockiego do innych kobiet. Mówię: „Marina, przecież żyjesz z wariatem, z geniuszem, który jest alkoholikiem, narkomanem, poetą. I ty myślisz, że jak wyjeżdżasz do Paryża, to on siedzi w Moskwie i potulnie czeka na ciebie?”. Ona na to: „Masz rację”.

– A Pani była wierna Nowickiemu?
Marta Meszaros:
Byliśmy wolnymi ludźmi. Każde z nas miało swoje pieniądze, swoje życie. Nigdy nie pytałam, co on robi, on mnie nigdy nie pytał, co ja robię. Tę wolność trzeba w człowieku szanować. Często wyjeżdżałam. Trzy lata byłam w Stanach i Kanadzie. Wtedy się nie spotykaliśmy.

– Wtedy ktoś się pojawił?
Marta Meszaros:
Tak. Bardzo interesujący profesor. Wielka postać. Było bardzo fajnie. Lecz Stanów nie pokochałam.

– Miał ten Nowicki szczęście z tą Polską. Bez niej dawno by Pani odeszła...
Marta Meszaros:
Może to wcale nie szczęście? Może lepiej byłoby dla niego ożenić się z normalną kobietą? Ja znam dawnego Janka. Tego dzisiaj nie. I nie mam najmniejszej ochoty poznać.

– Obsadziłaby go Pani teraz w swoim filmie?
Marta Meszaros:
Nie. Ale w ostatnim naszym wspólnym filmie, „Niepochowany”, pięknie zagrał tragicznie zgładzonego premiera Węgier w czasie rewolucji z 1956 roku.

– A za Polską Pani tęskni?
Marta Meszaros:
Czasem tu przyjeżdżam. Ale do Warszawy, nie do Krakowa. Tamtego świata już nie ma. Chętnie spotkam się z Radziwiłowiczami, Grażyną Szapołowską, producentem Michałem Kwiecińskim, Andrzejem Domalikiem i moją wielką przyjaciółką Ewą Telegą. Zatrzymuję się u niej albo w Instytucie Węgierskim. Ale teraz jestem gościem. To co innego.
W Paryżu też jestem gościem.

– W Budapeszcie mieszka Pani sama?
Marta Meszaros:
Tak. Ja lubię być sama. Ale nie lubię być samotna. Na szczęście mam liczną rodzinę. W każdej chwili mogę do kogoś pójść, przytulić się, pogadać. Mam troje dzieci i siedmioro wnucząt. Niedaleko, na wzgórzu, mieszka mój były mąż Miklós Jancsó ze swoją rodziną. Wszyscy spotykamy się na kolejnych urodzinach – praktycznie co miesiąc wypada jakaś impreza.

– Fajnie mieć dużą rodzinę?
Marta Meszaros:
Wie pan, bardzo trudno mieć dużą i dobrą rodzinę. Trzeba pracować, żeby kochać tych ludzi i pracować, żeby mieli do ciebie zaufanie. A życie przechodzi przez różne etapy. Najpierw dzieci są małe, potem robią się pyskate. A potem się starzeją i jeżeli jest taka możliwość, że staniesz się przyjacielem swojego dziecka – to los wygrany na loterii. Nasza rodzina ma swoje problemy, ale mogę powiedzieć, że jest dobra. Możemy liczyć jedno na drugie.

– Pani z dziećmi i wnukami pracuje na planie?
Marta Meszaros:
A tak. Wnuki grają dziecięce role. Mój syn Zoltan pisze scenariusze, Nyika jest operatorem. Córka Babus skończyła ceramikę, ale pracuje w filmie, robi kostiumy u mnie i u ojca w teatrze.

– Filmowy klan?
Marta Meszaros:
Lubię pracować ze zdolnymi ludźmi. Gdyby syn robił marne zdjęcia, nigdy bym go nie wzięła, bo dla mnie jest ważny mój film. A to mnie cieszy, że on jest dobrym operatorem i wtedy nasz stosunek przechodzi na inny poziom. Nie tylko matka – syn, ale wspólny sposób myślenia. On otwiera przede mną swój świat, którego – choć znam go dobrze – inaczej bym nie poznała. A córka – zawsze wiedziałam, że jest interesującą kobietą. Lecz to, co zaproponowała mi do filmu, było bardzo ekscytujące. Zobaczyłam ją na nowo. Nie tylko od rodzinnej strony – że robimy zupki i buzi, buzi.

– Na syna operatora łatwiej huknąć niż na obcego?
Marta Meszaros:
Na planie bardzo rzadko się kłócimy. Ale zawsze mówimy sobie prawdę. I to jest ważne.

– Szykuje Pani film o Marii Skłodowskiej-Curie?
Marta Meszaros:
Tak, dużo podróżuję w tym celu. W tym miesiącu byłam w Paryżu i Rzymie. Trochę to już męczące. Ale dawno chciałam nakręcić opowieść o tej genialnej kobiecie. Była w niej wielka moc. Z jednej strony to była mała, polska dziewczyna. Przeżyła w kraju nieszczęśliwą miłość i wyjechała do Paryża studiować na Sorbonie. A z drugiej – zrewolucjonizowała naukę. Wspaniała historia. Strasznie tęskniła za Polską. Nie było jej dobrze w tym Paryżu.

– A jak jej było z Piotrem Curie?
Marta Meszaros:
To był dobry związek. To nie była wielka, romantyczna i erotyczna miłość. To była miłość mądra. Zrozumiała, że spotkała mężczyznę, który ją szanuje, z którym
ona może dojść do swego naukowego celu. I może być przy tym kobietą, zbudować rodzinę.

– Pani miłości były mądre?
Marta Meszaros:
Moje miłości były interesujące. Choć właściwie miłość do mojego męża Jancsó była mądra. I została taka. Był taki okres, kiedy oboje wspieraliśmy się w rodzinie i w naszej pracy. Pomagaliśmy sobie robić filmy. To były straszne czasy: lata 50. i 60. I ta mądrość przeżyła nasze małżeństwo. Z Jancsó łączą nas nie tylko dzieci. Została przyjaźń i zaufanie. Właściwie to żałuję, że wtedy – dawno temu – byłam taka zasadnicza. I wystawiłam mu walizki za drzwi.

– O co poszło?
Marta Meszaros:
Jancsó wyjechał do Włoch robić filmy. Tam związał się z inną kobietą. Nie mogłam tego znieść. A szkoda. Trzeba było przeczekać.

– Ciężko było?
Marta Meszaros:
Zostałam sama z dziećmi. W strasznym, opresyjnym państwie. Nie było mi łatwo. Ale dobrą stroną rozpadu naszego małżeństwa było to, że mogłam sama zacząć robić filmy.

– Myśli Pani o poważniejszym związku z mężczyzną?
Marta Meszaros:
Lubię być z mężczyznami. Z jednym pójdę do kina, z drugim do kawiarni. Lubię starych i młodych. Ale lubię też swoje obecne życie. Mam – dzięki Bogu – jakie takie zdrowie. Mam wspaniałą rodzinę. I pracę. I jeszcze coś: żyję we własnym umyśle. Tworzę opowieści, historie, filmy – to wielki, zaczarowany świat. Nie każdego chciałabym tam wpuścić.

– Pani przyjaciółka powiedziała o Pani: „Beznadziejnie zakochana w życiu”. Skąd to u Pani? Przecież dzieciństwo miała Pani straszne.
Marta Meszaros:
No tak. Rodzice zginęli w Kirgistanie, gdy miałam pięć lat. Ojca zabiło NKWD, matkę tyfus. Przed śmiercią powiedziała mi, żebym była silna. Była wojna, głodowałam, byłam opuszczona. To mnie naznaczyło. Może zaszczepiło przed depresją? Całe życie czuję, że siła ojca i matki – dwojga młodych, wspaniałych, utalentowanych ludzi – zamieszkała we mnie. Czasem czuję ich obecność.

– To znaczy?
Marta Meszaros:
Czasami ich widzę. Na przykład w Krakowie, gdy umierał papież. Byłam w naszym – Janka i moim – mieszkaniu. Tam był taki mały balkonik. A przed nim milion ludzi na Błoniach. Modlili się, śpiewali. Byłam sama, na szczęście Nowickiego nie było. Siedziałam w fotelu i oglądałam relację z Watykanu. W pewnym momencie – światło padało od okna: takie złote nici – drzwi na balkon się otworzyły. Przez pokój przeszła moja matka – piękna, młoda dziewczyna, jaką była za życia – stanęła na balkonie, odwróciła się, uśmiechnęła i poszła. Zrobiło mi się lekko na sercu.

Reklama

Rozmawiał: Roman Praszyński
Zdjęcia Magdalena Ławniczak
Produkcja Maciej Bieliński

Reklama
Reklama
Reklama