Reklama

Grindhouse movies to amerykańskie kino klasy B, a nawet C, które cieszyło się wielką popularnością jakieś 35 lat temu. Dobrze się Pan bawił, grając w takim „śmieciowym” filmie?
Quentin Tarantino i Robert Rodriguez wychowali się na tanich filmach sensacyjnych, które mogli oglądać w nieskończoność. Do dziś pozostali najwierniejszymi fanami popkulturowego kiczu. Po prostu ich to bawi. Kiedyś próbowałem sprawdzić stopień ich znajomości tego tematu i spytałem, czy pamiętają epizod kultowego serialu „Man from U.N.C.L.E” z 1964 roku, w którym wystąpiłem jako dziecko. Reakcja była natychmiastowa: „A tak, mówisz tam to i to”. Zdębiałem, bo nie sądziłem, że mam do czynienia z absolutnymi fachowcami, którzy nawet o najmarniejszych produkcjach wiedzą dosłownie wszystko. Decyzja o nakręceniu „Death Proof” i „Planet Terror” – dwóch filmów odwołujących się do tandetnej konwencji i pokazywanych razem na jednym trzygodzinnym seansie – była jak najbardziej przez nich przemyślana i chętnie się do tego przedsięwzięcia przyłączyłem.

Reklama

– Pan również czerpie natchnienie z tego typu rozrywki?
Nigdy nie występowałem w grindhouse movies, ale często je oglądałem. W młodości to była główna potrawa mojego filmowego menu. Jeśli nie udawało mi się wysiedzieć do końca projekcji, zawsze mogłem liczyć na kumpli, którzy dopowiadali mi fabułę. „Widziałem, jak on zjada szczura i potem obcina jej głowę, co było dalej?” Podniecaliśmy się, wysłuchując szczegółowych opisów kolejnych koszmarów. Pociągało mnie w tych historiach, że zawsze układały się w jakąś niepokojącą, absurdalną całość.

– Udział w „Death Proof” to było najdziwniejsze pańskie doświadczenie aktorskie?
Przyznam, że propozycja zagrania u Tarantino bardzo mnie zaskoczyła. Po pierwsze dlatego, że rola była napisana z myślą o Mickeyu Rourke’u, który znakomicie się spisał przy „Sin City” i nic nie zapowiadało, że współpraca ta się zakończy. Wiedziałem też, że propozycję otrzymał czarnoskóry Ving Rhames, pamiętny Marsellus Wallace z „Pulp Fiction”. Po przeczytaniu scenariusza nie miałem pojęcia, jak zagrać Stuntmana Mike’a – twardziela rozjeżdżającego czarnym modelem Dodge’a piękne kobiety. Myślałem, że to psychopata, jeszcze jeden cyniczny killer, który nie odczuwa żadnych emocji przy zabijaniu. Ta jednowymiarowa postać wydała mi się zbyt przerysowana, by można było w nią uwierzyć na ekranie. Szukałem więc jakiegoś pomysłu pozwalającego uwiarygodnić zachowanie i ujrzeć faceta w nieco innym świetle.

– Reżyser pomagał Panu w tych poszukiwaniach?
Rozmawialiśmy, jakim człowiekiem mógłby być Stuntman w rzeczywistości. Próbowaliśmy sobie wyobrazić, jaką przeszedł drogę. Zaczynał jako kaskader, potem awansował na szefa dublerów zastępujących sławnych aktorów. W końcu został reżyserem. Następny problem: jakim cudem ten podstarzały macho wyjmuje z baru trzy młode panienki na oczach ich chłopaków? Co takiego ma w sobie ten dinozaur, że piękne, seksowne laski chcą z nim tańczyć erotyczny taniec? W scenariuszu było to zapisane bardzo prosto. Gość otwiera drzwi, a one, kręcąc tyłkami, idą za nim w siną dal. Podczas próby jednej z najprostszych scen Quentin pozwolił mi improwizować. Dobra, pomyślałem, zobaczmy, jak to będzie wyglądało, gdy zacznę mówić i zachowywać się jak John Wayne. Potwornie się przy tym uśmialiśmy. „OK. Wymyśl teraz coś innego”, zaproponował reżyser. Zacząłem więc przeżuwać słowa, jakbym miał szczękościsk niczym Marlon Brando. Quentinowi znowu się podobało, ale czuliśmy, że postaci jak nie było, tak nie ma. Załamany wróciłem do domu i przeczytałem jeszcze raz cały scenariusz. I nagle przy słowie „tchórz” olśniło mnie. Stuntman zarzyna bez skrupułów ślicznotki. I jest tchórzem. No to pokażmy to, zbudujmy na tej sprzeczności jego charakter. Ogrywajmy zarówno jego pewność siebie, jak i strach, np. przed bólem. Kiedy w finałowej scenie on krzyczy do dziewczyn, które zamierzają się z nim rozprawić: „Tylko ostrożnie, mam złamaną rękę”, wiadomo, z kim mamy do czynienia i sala pęka ze śmiechu.

– Motywacja bohatera pozostaje jednak niejasna. Kim właściwie on jest: wariatem, zbrodniarzem, metaforą śmierci?
Jego obsesja zabijania, jak u większości seryjnych morderców, wynika z seksualnych kompleksów i zahamowań. Chcieliśmy zabawnie to wyrazić, pokazując jego niemożność ulżenia sobie przy kichaniu. Stuntman nabiera powietrza, ale nigdy nie udaje mu się kichnąć. To ma symbolizować jego kłopoty z osiągnięciem orgazmu. Nagraliśmy nawet scenę wypadku samochodowego, w którym giną bohaterki pierwszej części filmu, kończącą się upragnionym kichnięciem Stuntmana. Ale w montażu zdaje się wypadła.

– Można powiedzieć, że „Grindhouse vol. 1. Death Proof” to seksistowskie, feministyczne kino wyśmiewające mit o seksualnej dominacji mężczyzn.
Coś w tym jest. Rzeczywiście, jeśli się dobrze przyjrzeć, na ekranie brakuje prawdziwych mężczyzn. Chłopcy z baru, którzy tęsknym wzrokiem spoglądają na swoje wyluzowane dziewczyny, to banda nieudaczników. Boją się podejmować decyzje i na nic nie mają wpływu. Stuntman, choć pozuje na superherosa, jest impotentem i tchórzem. Wszyscy są ułomni i mają jakieś psychiczne blokady. Za to kobiety marzą o władzy i rwą się desperacko do działania. Nie zapominajmy, że akcja filmu rozgrywa się na początku lat 70. Dziewczyny należą więc do pierwszego pokolenia feministek korzystających ze swobody obyczajowej. Wierzą, że uda im się zmienić świat.

– W Pana życiu też kobiety zawsze rządziły? (Mimo uporczywych plotek o rozstaniu od ponad 20 lat Russel jest związany z aktorką Goldie Hawn – red.).
Wątpię. Co tak naprawdę się liczy w życiu? Strategia postępowania. Unikanie problemów. Wierność wartościom. Odpowiednie reagowanie na trudne sytuacje. Tego wszystkiego uczymy się w dzieciństwie. Moja wrażliwość oraz styl poruszania się w świecie są takie same jak wówczas, gdy miałem 10 lat. Nic się od tamtego czasu nie zmieniło.

– Żadnego postępu pod wpływem nowych doświadczeń?
Nie. Wszystko wygląda tak samo. Trudno tak po prostu zmieniać siebie. Oczywiście, w miarę upływu lat ludzie mogą postrzegać relacje i siebie nawzajem trochę inaczej. Ale z mojego punktu widzenia perspektywa pozostaje ta sama.

– W wielu filmach wymagających kaskaderskich umiejętności gra Pan bez niczyjej pomocy. Skłonność do podejmowania ryzyka również pojawiła się u Pana wcześnie?
Oczywiście. Będąc dzieckiem, marzyłem, żeby zostać kaskaderem. Wyścigi samochodowe i gonitwy konne traktowałem ze śmiertelną powagą. Jako nastolatek zdobyłem sześć krajowych i jeden międzynarodowy tytuł mistrza sportów wyczynowych. Swoją przyszłość widziałem właśnie w sporcie. Trenowałem baseball, żeby zostać zawodnikiem. Aktorstwo, z którym zetknąłem się bardzo wcześnie – już jako dziesięciolatek podpisałem wieloletnią profesjonalną umowę z wytwórnią Disneya – uważałem za dużo mniej ciekawy sposób zarabiania pieniędzy. Mój ojciec, Bing Russell, zanim zagrał rolę szeryfa w „Bonanzie”, był jednym z najlepszych graczy ligi baseballowej. Chciałem pójść w jego ślady. Nie udało się, bo odniosłem poważną kontuzję.

– Kariera w show-biznesie miała zrekompensować niemożliwe do zrealizowania młodzieńcze sny?
Od początku zdawałem sobie sprawę, że im więcej się pracuje, tym łatwiej osiąga się zamierzone cele. Nieważne, co robisz: przesuwasz wagony, jeździsz na rodeo czy ścigasz się samochodami. Każda z tych czynności wzbogaca i czyni cię bardziej przydatnym. Jest się wtedy lepiej przygotowanym do życia. Tak postępowałem i to mi zostało. Dlatego nie pozwalam się wyręczać kaskaderom.

– Swoim dzieciom też pan niczego nie nakazuje? (Aktor ma dwóch synów – Bostona z poprzedniego małżeństwa z aktorką Season Hubley oraz Wyatta z Goldie Hawn – red.).
Naciskając na dzieci, próbując je kształtować na podobieństwo własnych wyobrażeń, wyrządzamy im krzywdę. Każdy rodzic stanowi wzór dla swojego dziecka. Życie dorosłych to takie lustro, w którym mogą się one w dowolnej chwili przeglądać. I jeśli coś im się spodoba, naśladują nas, nawet nie pytając o zgodę. Nakazywanie im: zrób to, pójdź tam, polub to, wywołuje najczęściej odwrotny skutek, niż zamierzaliśmy. W związku z tym swoim dzieciom udzielałem zawsze tylko jednej rady: jeśli zamierzasz być sławny, a nie masz żadnego talentu – lepiej z tego zrezygnuj.

Dzięki przyjaźni z Johnem Carpenterem, który zaangażował Pana do kilku swoich superprodukcji, między innymi do „Ucieczki z Nowego Jorku” i „Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy”, został pan hollywoodzką gwiazdą. „Planet Terror”, druga część „Grindhouse” nakręcona przez Roberta Rodrigueza, wygląda na hołd złożonym temu reżyserowi. To zbieg okoliczności czy jest w tym jakaś pańska zasługa?
Quentin i Robert darzą Johna Carpentera ogromnym szacunkiem. Spędziliśmy wiele godzin, dyskutując o jego kinie. Rozbawiło mnie, że niektóre sceny „Planet Terror” wyglądają jak osobliwa mieszanka kluczowych motywów z naszych dokonań. Współpracując przez 25 lat z Carpenterem, nie przypuszczałem, że kiedyś będzie się tę twórczość porównywało do produkcji typu grindhouse. Niemniej jednak, jeśli tacy mistrzowie jak Quentin Tarantino i Robert Rodriguez zabierają się do tego gatunku, można się spodziewać wszystkiego.

Reklama

Rozmawiał Janusz Wróblewski

Reklama
Reklama
Reklama