Kasia Cerekwicka - SOS dla miłości
Nareszcie szczęśliwa i zakochana! Po załamaniach zawodowych, problemach finansowych i nieudanych związkach wyszła na prostą.
Po raz pierwszy opowiada o narzeczonym, którego poznała przez Internet i który był jej największą inspiracją, gdy nagrywała nową płytę „Pokój 203”.
- Podobno swojego narzeczonego poznałaś przez Internet?
Robert zaklikał do mnie na Gadu-Gadu. Dostał mój numer od swojego kolegi, a chłopaka mojej koleżanki. Podjęłam rozmowę, ponieważ wydawało mi się to bezpieczne. On mieszkał w Holandii, ja w Polsce. Co mi szkodziło pogadać? Nienawidziłam randek w ciemno, ale gdy zaczęliśmy pisać do siebie o życiu, naszych związkach, wciągnęło mnie to. Najpierw zresztą próbowałam go odstraszyć.
– To Twój sposób na facetów?
Ponieważ byłam w samochodówce, tak zwany męski świat znam od podszewki. Nikt nie mógł mnie nabrać na czułe słówka. Byłam tak silną osobowością, że faceci uciekali ode mnie. Najpierw chcieli mnie sobie podporządkować, a potem, gdy okazywało się, że nie chodzę jak w zegarku, dawali sobie spokój. I choć w głębi duszy byłam Rybą marzycielką, która czekała na miłość życia, mówiłam im, że nigdy nie będą najważniejsi, bo nie poluję na małżeństwo i na bycie żoną i matką. Mój cel to muzyka, a na założenie rodziny mam czas. A jeśli ktoś chciał mnie zbajerować, umiałam się obronić i tak go wystraszyć, że nie próbował drugi raz.
– Ostra jesteś!
Musiałam uruchomić mechanizmy obronne. Dwa razy w Warszawie weszłam w jakieś związki. Na krótko. To były pomyłki. W końcu stwierdziłam, że nie chcę nikogo, a rozglądać się zacznę dopiero około trzydziestki. A za mąż wyjdę tylko dlatego, by urodzić dziecko. Bo ja już w żadną miłość i przyjaźń nie wierzę. I w to, że spotkam bratnią duszę płci przeciwnej.
– A jednak spotkałaś!
Trafiliśmy na siebie w trudnych momentach naszego życia. Podobieństwo losów. On właśnie się rozwiódł, ja byłam nieszczęśliwa po zerwaniu z drugim „narzeczonym”. Na początku się zaprzyjaźniliśmy. Prowadziliśmy długie rozmowy w Internecie i przez telefon. Kiedy Robert opowiedział mi o swoim rozwodzie, odpisałam, że ja do leczenia ran się nie nadaję. Nie nalegał, lecz też nie ustępował. I zrodziła się między nami taka bliskość na odległość.
– Tak to bywa w Internecie, że ludzie najpierw poznają się od środka, od duszy.
W Internecie łatwiej o otwartość. Nie widzi się swoich twarzy. My znaliśmy się tylko ze zdjęć. Kiedy więc on po paru miesiącach zaczął napomykać o przyjeździe, bo dawno nie był w Polsce, od razu mu powiedziałam, żeby na nic nie liczył. Ale gdy zobaczyłam go na lotnisku, stanęłam jak wryta. Wyglądał zupełnie inaczej niż na zdjęciu. Mężczyźni zwykle myślą, że wysyłają najlepsze fotografie, wysyłając najgorsze. Dalej już wszystko działo się jak w kiczowatym filmie. Pojechaliśmy do Zakopanego. Mieliśmy tam być dwa dni, a zostaliśmy siedem.
– Totalne zauroczenie?
Tak. Ujął mnie jego spokój i prostolinijność. Samą mnie zaskoczyło, że mu tak ufam. Zresztą brałam pod uwagę, że więcej się już nie zobaczymy, że on się do mnie nie odezwie. Ale byłam na luzie. Kiedy wrócił do Holandii, od razu zadzwonił, że umiera z tęsknoty, bo mnie kocha. To był pierwszy facet, który umiał powiedzieć mi wprost o swoich uczuciach. To mnie w nim urzekło.
– Czy to prawda, że przeniósł się dla Ciebie do Polski?
Prawda. Wynajęliśmy niewielkie mieszkanie. Znajomi mówili, że jak zamieszkamy razem, wszystko zmieni się na gorsze. Bzdura. Pierwszy poważny kryzys mieliśmy zimą, gdy Robert jeszcze mieszkał w Holandii. On miał dużo pracy, ja też. Wtedy oddaliliśmy się od siebie, stawaliśmy się sobie obcy. Dzwonił do mnie w ciągu dnia i pytał, co słychać. A ja, że nic. Nie chciało mi się opowiadać. Myślałam, że może trzeba dać sobie spokój. Po dwóch dniach jednak znowu tęskniliśmy za sobą. Bo jak to? Tak po prostu zrezygnować z uczucia? Przyleciał, przeprowadziliśmy długą rozmowę, że albo się rozstajemy, albo walczymy. Wtedy powstała moja piosenka „SOS” – sygnał, że trzeba nam ratunku. Hymn naszego związku. Wykupiliśmy wycieczkę do Tajlandii, odcięliśmy się od świata i zadecydowaliśmy, że któreś z nas musi się przeprowadzić.
– Padło na niego.
Ja tutaj akurat nagrywałam płytę. I bardzo potrzebowałam silnego ramienia, szczególnie po „Tańcu z gwiazdami”, gdy często płakałam w nocy, albo kiedy wracałam z trasy, a tu w lodówce pusto, kot głodny, totalny bałagan. Powiedziałam: „Boże, ja potrzebuję mężczyzny tu i teraz. Nie chcę już targać sama siat z Carrefoura, z dziesięciokilogramowymi proszkami do prania. Mam dość udawania silnej i samodzielnej. Chcę wreszcie przytulić się do mężczyzny i powiedzieć: »Jestem taka mala«”.
– Przez wiele lat o wszystko walczyłaś sama.
Wszystko można o mnie powiedzieć, tylko nie to, że coś odpuszczam. Jak już się uprę, nie ma odwrotu. Gdybym składała broń, dawno już przestałabym śpiewać. Zamknęłabym się w jakimś biurze i parzyłabym herbatę dla szefa. I wiodłabym samotne życie.
– Czarna perspektywa.
Tak mogło być, gdybym została w Koszalinie, gdzie się urodziłam i mieszkałam przez 17 lat. Ale nie mogłam do tego dopuścić. Wiedziałam, że żyjąc tak całkiem normalnie, od 8 do 16, nie wytrzymałabym. Pamiętam, jak mi mówiono: „Dziewczyno, daj sobie spokój z muzyką! Piosenkarki z ciebie nie będzie. Nie wyglądasz na artystkę. O, Kayah, to jest artystka, ale nie ty”. Miałam wtedy poważny kryzys, ale wiedziałam, że muszę go pokonać, nie poddawać się. Nie mam wyjścia. Miałam jasno sprecyzowane cele: śpiewać, śpiewać i śpiewać. Dlatego zdecydowaliśmy z rodzicami, że rzucam wszystko i jadę do Warszawy, do teatru Buffo. Bardzo namawiały mnie do tego dwie Elżbiety: Zapendowska i Skrętkowska.
– Już znały Twoją wartość. Wygrałaś przecież „Szansę na sukces”.
Wygrałam, chociaż nie mogłam w to uwierzyć. Kiedy wróciłam do Koszalina i zwierzyłam się znajomym, usłyszałam: „Ściemniasz”. Nie wracałam więc do tematu. I dopiero po emisji programu w telewizji zrobił się boom: „Patrzcie, wygrała, a nie przyznała się. Co za dziwaczka!”. Wtedy ostatecznie poczułam, że w Koszalinie nie ma dla mnie przyszłości. Decyzja o przeprowadzce do Warszawy była moim najszczęśliwszym pomysłem. Tutaj wreszcie spotkałam ludzi podobnych do mnie, z taką samą pasją, którzy rozumieli wszystko. Ale i tak byłam bardzo samotna. Po próbach w Buffo wracałam do swojego pokoju. Dzwoniłam do mamy, żeby podtrzymała mnie na duchu. Na szczęście miałam dużo zajęć, więc nie było czasu na zamartwianie się. Musiałam zdać maturę, nadrobić różnice programowe między technikum a liceum. Chodziłam do słynnej sorbony, szkoły wieczorowej dla uczniów z problemami albo tych, którzy na naukę mieli mało czasu. Wielkim nakładem sił zdałam maturę i dostałam się na studia.
– Do tamtej pory wszystko więc szło planowo?
Załamanie nastąpiło dopiero po „Mozaice”. Ale mnie trudności mobilizują. Nagrałam więc „demówki” i z tym materiałem rozpoczęłam wędrówkę po wytwórniach.
– Bez powodzenia?
Niektórzy w ogóle nie chcieli ze mną rozmawiać. Wracałam, połykając łzy, ale postanowiłam, że się nie poddam. Na piechotę, w wysokich zabłoconych szpilkach, opryskana wodą z kałuży przez przejeżdżające samochody brnęłam po kilka kilometrów do przystanku autobusowego, by na drugi dzień zacząć od nowa. I dopiero po sześciu latach zaufała mi firma SonyBMG. Płyta „Feniks”, którą tam nagrałam, okazała się sukcesem. I nagle okazało się, że na koncertach publiczność skanduje: „Kasia, Kasia”. Czułam, że kiedyś tak się stanie, ale nie ufałam swojej intuicji. Dziś uczę się jej słuchać.
– Jak sobie radziłaś przez tych sześć lat?
Byłam bardzo biedna. Zarabiałam trochę, jeżdżąc w tak zwane trasy, ale wiecznie „siedziałam w portfelu u rodziców”. Kiedy coś zarobiłam, oddawałam, płaciłam zaległości za mieszkanie, szkołę i znowu niewiele miałam. To było takie łatanie dziur. Przed występem pożyczałam od mamy, by kupić sobie jakiś ciuch. Staram się jednak tamtego okresu nie rozpamiętywać, choć wiem, że może powrócić. Wiem też, że zawsze dam sobie radę, spadając jak kot na cztery łapy. Zawsze miałam także alternatywę. Mówiłam sobie: „Mogę pojechać do Holandii, sadzić tulipany. Nie muszę nic robić na siłę”. Ta myśl pomogła mi, gdy walczyłam o drugą płytę. Tak się zapierałam, że nareszcie dano mi wolność artystyczną. Mogłam już śpiewać, jak chcę!
– Dzięki tej wolności i miłości stałaś się inną kobietą?
Tak. I Robert też to zauważył. Stałam się silniejsza. Dałam sobie radę nawet po „Tańcu z gwiazdami”. Każdy program bardzo przeżywałam, bałam się obciachu, że się przewrócę, zapomnę kroków i cała Polska będzie się ze mnie śmiała. Na pewno stałam się bardziej pewna siebie. Nie czytam już postów w Internecie, że nie mam talii albo że jestem brzydka i otyła.
– Jesteś szczupła, zgrabna i śliczna. Stwierdzam to z pełną odpowiedzialnością.
Tak, ale w telewizji inaczej się wygląda niż w rzeczywistości. Telewizja dodaje kilogramów. Wiem jednak, że dla Roberta jestem najpiękniejsza. Nawet gdy budzę się rano, z podpuchniętym okiem, słyszę: „Jesteś piękna”. Mówię mu więc, że okulista go zaprasza, bo coś źle widzi.
– Myślisz już poważnie o dziecku? Kobieta chce je urodzić mężczyźnie, którego kocha.
Jeszcze nie. Ten rok jest dla nas okresem próby. Nie wiadomo, co się wydarzy. Za moją namową Robert wziął w Holandii bezpłatny urlop, nie rezygnując tam z dobrej pracy. Moja kariera jest przecież chwiejna. Tak całkiem się więc od Holandii nie odetniemy. A na dziecko nie jestem jeszcze gotowa. Na razie kot i tak jest dużym przewrotem w moim życiu. Lubimy siedzieć przed telewizorem i wspólnie głaskać Kocię. Mam teraz wszystko, czego chciałam: męską podporę, dom, muzykę.
– Odpukać?
Odpukać. I powiem szczerze, że nawet gdyby coś poszło nie tak, będę pamiętać tylko o dobrych rzeczach. A dobrych wspomnień przybywa.
– O tym również śpiewasz w nowych piosenkach?
Zawsze śpiewam trochę o sobie. Piosenki to rodzaj pamiętnika. Ale o szczęściu nikt nie chce słuchać, wiec śpiewam też o cierpieniu. Bo muzyka powstaje w bólach. A cierpienia też się nie zapomina.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Wojtek Wojtczak/SONYBMG