Reklama

Rzadko spotyka się tak fantastyczne dwie osobowości, które szczerze wyznają, jak bardzo im na sobie zależy. Jerzy i Marianna, ojciec i córka wyjawiają swoje sekrety i mówią otwarcie o swoich uczuciach w wywiadzie.

Reklama

– Pani pierwsze wspomnienie ojca?

Marianna Bończa-Stuhr: Bardzo wczesne wyjazdy za granicę, głównie do Włoch.
Jerzy Stuhr: A tak, pamiętam te wielogodzinne podróże autem z nimi. Kiedyś pojechaliśmy do malowniczej miejscowości Formia, nad Morzem Tyrreńskim, gdzie wynajmowaliśmy mieszkanie i któregoś ranka Marianna wyszła nam na ulicę i gdzieś sobie poszła. Miała dwa latka. Jaka to była panika, rany boskie!
Marianna Bończa-Stuhr: Jazda autem to dla dziecka nuda straszna. Ale z tych wyjazdów mam wspomnienia jakiejś egzotyki i tego, że tata był, ale niedostępny, bo nawet we Włoszech pracował. Poza tym pamiętam kulisy teatru, różne hotele i sklepowe witryny pełne kolorowych zabawek, których nie mogłam mieć. Natomiast byłam zafascynowana figurką świętego Jerzego, którą tato przywiózł z Urugwaju, gdzie wyjechał na tournée z Teatrem Starym. To była straszna, kiczowata, oblepiona brokatem figurka, ale dla mnie dowód życia z kompletnie innej planety. Niesamowicie tajemniczy i kolorowy.
Jerzy Stuhr: Z tego samego tournée, tylko z Argentyny, przywiozłem Matkę Boską z plastiku. Kicz totalny: biały plastik, postać obleczona błękitną szatą, a znad głowy rozchodzą się złociste promienie. Dostałem ją w Buenos Aires od przyjaciół Gombrowicza.
Żeby przeżyć pierwsze lata emigracji, Gombrowicz sprzedawał bozie z plastiku. Nazwałem ją więc Matką Boską Gombrowiczowską. To było 24 lata temu, a ona wciąż stoi przy moim łóżku na wsi.
Marianna Bończa-Stuhr: Uwielbiałam też wyprawy z tatą i Maćkiem do orbisowskiego hotelu Holiday w Krakowie. W weekendy szliśmy tam na basen, a potem na de volaille’a z frytkami.
Jerzy Stuhr: Ja do dzisiaj chodzę na ten basen. Ale "czar" PRL dawno prysł.
Marianna Bończa-Stuhr: Mam też dużo wspomnień z dziadkiem, tatą taty. On był bardzo ważną osobą mojego dzieciństwa. Był szalenie małomówny, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało.
Nauczył mnie grać w szachy. Potrafiliśmy też godzinami siedzieć przy stole, on wystukiwał palcami jakieś melodie, a ja próbowałam je naśladować. Tak sobie siedzieliśmy: stary człowiek i dziecko. Połączeni niewidzialnym porozumieniem.

Reklama

Rozmawiała: Beata Nowicka

Reklama
Reklama
Reklama