Reklama

- Jest Pan chyba jednym z ostatnich tak strasznie poważnych aktorów.
Dlaczego „strasznie poważnych”?

Reklama

– Rozmawia Pan tylko o rolach, o reżyserach, historii, a o sobie nie. W tę nowoczesność nie chce Pan wejść.
Na czym ona polega?

– Na sprzedawaniu siebie. Na eksponowaniu „ja”.
Ale ja sprzedaję siebie, wychodzę na scenę przed ludzi za pieniądze.

– Jako aktor, ale jaki jest człowiek Radziwiłowicz?
Nie musimy się wszyscy temu poddawać i mnie nie interesuje dzielenie się rzeczami, które są wyłącznie moje.

– Bo jest Pan ponurakiem?
Tak siebie nie widzę. Jestem normalny, w miarę. A pan jaki jest?

– …
Długo czekam na odpowiedź. Pan nie wie.

– Jestem ironicznie wycofany.
To znaczy?

– Staram się nie podpadać pod żadną kategorię.
Więc może dobre byłoby określenie, że coś nas łączy.

– Podrążmy podobieństwa. Wstyd jest mi obcy. A Pan się czegoś wstydzi aktorsko?
Zdarzyło się parę słabych spektakli, ale musiały się zdarzyć, skoro tyle lat je robię.

– I jak jest po słabym spektaklu?
Pojawia się nieprzyjemne poczucie, że trzeba będzie to jednak przed widzami jeszcze parę razy wykonać.

– Tak samo źle?
Jak spektakl jest słaby, to już się z nim nic więcej nie da zrobić. Wtedy czekam, aż spektakl wreszcie zejdzie z afisza.

– W filmie też się to Panu zdarzyło?
Film polega na tym, że już pana tam nie ma, widzowie może ze wstrętem patrzą na ekran, ale pan jest gdzie indziej. Ale nie pamiętam takiego filmu, który bym ze wstrętem wspominał.

– Pan na siebie do kina chodzi?
Tak, oglądam to, co robię, to dosyć normalne, że się ogląda własną pracę, żeby zobaczyć…

– Nie ma takiego skurczu wewnętrznego, jak się jednak patrzy na wielkiego siebie na ekranie?
Kiedyś miałem. Na początku, po pierwszych filmach, w ogóle nie mogłem się z tym pogodzić, że ludzie oglądają, a ja już na to nie mam żadnego wpływu, że to jest już oddzielne ode mnie. Potem się przyzwyczaiłem.

– A kogo Pan widzi na ekranie?
Siebie.

– Siebie czy rolę aktora?
Jestem aktorem.

– Ale też człowiekiem. Patrzy Pan trochę jak w lustro, w którym nie ma symetrii, bo nie ruszacie się tak samo?
Niestety, nie ma symetrii, a niekiedy by się jej chciało, bo coś można by mu dopowiedzieć, że troszkę bardziej bym się powygłupiał. A jak człowiek na siebie patrzy, to niekiedy ma z tego przyjemność.

– A Pan?
Nie mam wstrętu. I to nie ma nic wspólnego z samozachwytem. Często nie mam okazji, żeby oglądać film przed premierą, więc wtedy chodzę do kina.

– I kupuje Pan bilety na film ze sobą?
Oczywiście, ostatnio poszedłem na „Pokłosie”, kupiłem bilet rzetelnie.

– Kiedy Pan siedzi w kinie i na ekranie jest Radziwiłowicz, to zdarza się Panu cicho powtarzać teksty?
Nic z tych rzeczy! Odległość czasowa między zdjęciami a filmem na ekranie jest na tyle duża, że tamte teksty „odeszły”.

– Poszedł Pan na „Pokłosie” i co zobaczył?
Świetny film.

– A co Pan usłyszał na widowni?
Nic. Widownia milczała przez cały czas i cicho wyszła po seansie.

– To dobrze?
Bardzo dobrze.

– Obserwował Pan bój Maćka Stuhra z „judeosceptyczną” częścią opinii publicznej na jego temat?
Kibicowałem mu, kiedy patrzyłem na jego rozmowy w telewizji. Jak dzielnie i pięknie bierze pełną odpowiedzialność za to, co robi, jak znakomicie próbuje opisać to, o czym mówi film, i ten stan histerii, który się wokół niego podniósł.

– Grał Pan w „Człowieku z marmuru”, „Człowieku z żelaza”, filmach, o których było wiadomo, że publiczność będzie po stronie ich twórców – i w „Pokłosiu”, o którym było wiadomo, że duża grupa ludzi będzie mu przeciwna. Jest jakaś różnica w graniu?
Gra się tak samo, bez myśli „za czapą”, jak to ludzie będą odbierać. Granie nie polega na tym, że się gra wobec przypuszczalnego odbioru, tylko gra się wobec tematu.

– Ale są filmy, taki był na przykład „Człowiek z żelaza”, a dziś „Pokłosie”, o których wiadomo, że jakoś zmienią rzeczywistość. Wtedy aktor bierze udział w czymś pozafilmowym. Nie śpiewacie wtedy na planie „Jeszcze Polska nie zginęła”?
Nie, żadnych demonstracji, manifestacji na planie nie ma. Przynajmniej mnie się to nigdy nie zdarzyło, żeby śpiewać hymn czy odmawiać modlitwę przed każdym dniem zdjęciowym. Gra się to, co jest w tej chwili do zagrania. Świadomość bohaterów w tym właśnie momencie. Pan krąży wokół tematu, który dotyka głęboko naszego zawodu. Przecież nigdy nikt, grając w filmie, w teatrze, nie przestaje być tym człowiekiem, który jednocześnie gra. Toby się mogło źle skończyć, gdyby ktoś odszedł od siebie w trakcie grania.

– Ci trafiają do zakładów zamkniętych.
Raczej. Bo cały czas są te dwie osoby – prawdziwa i nieprawdziwa, czyli ta postać. Teatr dokładniej to jeszcze określa. Tam miesza jedno z drugim, prywatność aktora z granymi rolami, z tym, jak on reaguje na widza, z decyzjami jego prywatnie, czy chce grać, czy nie i z jakich powodów.

– Panu się zdarzało odmówić wyjścia na scenę?
Nigdy.

– Nie zapił Pan nigdy? No co za nudny, poważny aktor…
Nuda, nuda, nie zapiłem.

– A jak się Panu podoba pomysł – sequelu niejako – „Człowieka z marmuru”?
Bo słyszymy Antoniego Krauzego, który mówi, że to będzie podobna historia: o dziennikarce, która docieka prawdy, trochę jak Janda wtedy. Tyle że to będzie o Smoleńsku. Na razie nic nie wiem o scenariuszu, więc trudno mi o tym rozmawiać.

– Pan wziąłby rolę w filmie, z którym nie zgadza się Pan ideologicznie?
Mówi pan konkretnie o Smoleńsku?

– Tak.
Jak mówię, nie znam tego scenariusza, ale z tego, co słyszę, film ma opowiadać o zamachu, który tam się odbył z całą pewnością. No to mnie nie interesuje przyłączanie się do takiej bzdury.

– Aktor ma posiadać poglądy i je wyrażać w przyjmowaniu lub nieprzyjmowaniu ról?
To jest pytanie, czy aktor, który na co dzień bierze udział w fikcji, może przy okazji wziąć udział w kłamstwie. Czy pan by napisał świński artykuł o znajomym dziennikarzu, o którym pan wie, że jest krystalicznie czysty?

– Oczywiście, że nie.
No to o co pan mnie pyta?

– Ale to nie Pan by pisał ten scenariusz, tylko grał…
Ja mówię o pańskim zawodzie, pan mówi o moim, to dość proste.

– Czyli nie jesteście małpami do wynajęcia?
Niekoniecznie.

– Wynajął się Pan do serialu „Bez tajemnic”, gdzie gra Pan terapeutę. Myśli Pan czasem, że sam powinien znaleźć sobie jakiegoś terapeutę?
Nie, nigdy nie byłem u terapeuty, więc najwyraźniej jeszcze ze sobą sobie jakoś radzę, co nie znaczy, że chodzenie do terapeuty uważam za…

– Objaw nieradzenia sobie.
Czy za coś zdrożnego. Ale w tym serialu coś mnie uwiera… Siedzę naprzeciwko kolegów, którzy udają, że mają problemy, jako niby ten terapeuta, od pacjentów spokojniejszy, niby więcej wiedzący. Ale z pewną nawet zazdrością patrzę, terapeutę grając, na kolegów, którzy sobie mogą przygrać, a ja muszę zachować powściągliwość, gram tego, który się nie obnaża. A co jest ciekawszego do zagrania jak postać, która się obnaża i rozlatuje?

– A tu nic…
Nic, tylko trzeba patrzeć spokojnie i zadawać mądre pytania.

– Pan Radziwiłowicz czasami myśli o sobie, że jest mądry?
Tego pytania sobie nie zadawałem.

– A wielki?
Tego też nie.

– To jest raczej pytanie o to, jak dalece ego jest ważne w Pańskim zawodzie i to takie ukontentowane ego?
Nie wiem, czy ono może być do końca ukontentowane w tym zawodzie. Dlatego, że to nie jest tak, że jak pan już coś zrobił i ma pan jakieś mniejsze czy większe nazwisko, to już będzie z górki. Wręcz przeciwnie, za każdym razem jest to nowa rzecz i nowe trudności. I za każdym razem jest składanie siebie do kupy.

– To mordęga, takie wystawianie się od nowa na ocenę.
Oczywiście, a przecież na tym polega ten zawód, dlatego jest przyjemny i nieprzyjemny jednocześnie. Przyjemne jest to, że te oceny nigdy nie spadają poniżej pewnego stopnia skali, ale w każdej chwili jest ryzyko, że mogą pana wyśmiać, co przecież nie jest takie niemożliwe, że nagle coś się panu absolutnie nie uda.

– Użył Pan takiego sformułowania „wielkość nazwiska”. Pańskie jest jak wielkie?
Pojęcia nie mam. Wiem, że jest długie, zajmuje więcej miejsca na afiszu, to już jest interesujące.

– Myślałem, że takie kryteria, jak afisz, w XXI wieku już nie mają znaczenia.
Jeżeli mówimy o próżności to…

– To jak Pan sobie z nią daje radę?
Próbuję i mam wrażenie, że moja próżność nie przekracza średniej krajowej.

– Używa Pan autoironii?
Cały czas.

– I jak Pan chce siebie w swojej głowie wyśmiać, to co Pan myśli?
Tego panu nie powiem. To jest moja sprawa.

– To mogłoby pomóc innym ludziom w walce z hydrą własnego ego!
Nie wiem, czy by im mogło pomóc, ale nie mam misji pomagania, ponieważ nie znam się na terapii kompletnie. I nie daj Boże komukolwiek, żeby przyszedł do mnie na terapię, jako do terapeuty, obawiam się, że mógłbym raczej zaszkodzić.

– Dojrzewał i kostniał Pan w świecie poważnych dylematów, wolności, niewoli, walki, śmierci. Nudzi się Pan teraz?
Temat życia i śmierci jest ważny tylko wtedy, kiedy jest taki, a nie inny ustrój? W naszym dzisiejszym, szczęśliwym ustroju sprawa życia i śmierci nie ma znaczenia?

– Jest odsunięta na bok, mamy się bawić, kupować i zajmować się sobą. Aktorzy to nie jest kasta wyjęta spod działania rzeczywistości.
Nie, ale… My się stykamy co chwila z często wielkimi, głębokimi tekstami i w nich ten temat zasadniczy, sensu, celu życia, śmierci, wzajemnego patrzenia na siebie, rozumienia drugiego człowieka, pojawia się bez przerwy. Pracując nad nimi, nie możemy o tym nie rozmawiać.

– Może nawet nie możecie przestać o tym myśleć, bo spore kawałki tych tekstów o najważniejszych rzeczach znacie na pamięć. To musi coś z wami robić.
Oczywiście, że tak! My je znamy na pamięć, mówimy, próbujemy – grając je – dobrać się do tego, co jest ich najgłębszą, bolesną stroną i tę stronę widzom przekazać. Czyli, krótko mówiąc, zaprosić ich do tego, żeby nad tym się chwilę zastanowili.

[CMS_PAGE_BREAK]– To jest trochę podobne chyba do roli księdza, który pracuje z Biblią, z teologicznymi dziełami, cytuje je, obcuje ze świętym tekstem.
On obcuje z pewną prawdą objawioną, niepodważalną i jedyną. My obcujemy z różnorakimi prawdami, różnorakim podejściem do prawdy.

– Z wątpliwościami głównie.
Głównie. To w pewien sposób…

– Wykoleja Wasze życie? Moglibyście być szczęśliwymi, normalnymi ludźmi, a tak niesiecie ten ciężar.
Niczego nie wykoleja, po prostu zmusza, a i pozwala czasami się lekko zanurzyć pod powierzchnię.

– Potem się człowiek nie chce wynurzać z powrotem?
Nie, wtedy troszeczkę się wynurzy i czasami inaczej coś zobaczy.

– Pan zazdrości czegoś konkretnego innym aktorom?
Niektórym mogę urody zazdrościć.

– Komu?
A tego nie powiem. Normalną rzeczą jest, że się zazdrości młodości. I równocześnie nie zazdrości. Czas mija i pewne role, których pan nie zagrał, już nie zagra. Ale z drugiej strony, niespodziewanie, przychodzą do pana role, które by nigdy do pana nie przyszły w wieku lat trzydziestu! A jeszcze przyjemniej jest, kiedy pana zdumiewa to, co mnie się zdarza. Kiedy mnie obsadzają w roli człowieka w podeszłym wieku, to myślę: ale przecież gdzie, jak, mnie, dlaczego? Ja dziadka mam grać? Ale mówi pan sobie za chwilę: Chwileczkę, może jeszcze nie jesteś zgrzybiały, i to jest piękne, ale z drugiej strony, prywatnie jesteś dziadkiem, więc wszystko się zgadza.

– A ten ktoś w lustrze ile ma lat?
To zależy od tego, kiedy patrzę. Jednego dnia się widzi więcej, drugiego mniej. Czasami widzę młodego człowieka, a czasami widzę człowieka w swoim wieku, starszego raczej nie. I nie mam poczucia, żebym „przeszedł na jakąś stronę”. I coś czasem mi się nie zgadza, kiedy jest napisane w scenariuszu: „pan po sześćdziesiątce”. Jaki „pan po sześćdziesiątce”?! Ale zaglądam w metrykę i rzeczywiście, zgadza się. Tylko coś się we mnie jeszcze buntuje przeciwko temu.

– Panu się zdarza śnić o sobie jako o postaci, w roli?
Takie rzeczy się zdarzają przed premierą. To okres, kiedy właściwie o niczym innym nie jestem w stanie myśleć.

– A zdarza się Panu w tym śnie myśleć sobie: Zaraz, zaraz, przecież ja jestem Radziwiłowicz! i „wychodzić” z roli we śnie?
Nie, nigdy, już jak gram, to gram do końca. I też zdarzają mi się takie sny zawodowe, że mam wejść na scenę, a w ogóle nie wiem, w jakiej sprawie.

– Ale wchodzi Pan?
Muszę, bo widzowie już siedzą. Zwykle się wtedy budzę, na szczęście.

– Stare role się Panu śnią?
Nie.

– Odchodzą?
Ale nie całkowicie. Jest coś, co pozostaje, jak z jakiejś przygody. To jest podobne do przygody taternika, żeglarza, pozostają w pamięci pewne szczególne rejsy, szczególne przejścia, zdarzenia.

– Bo ukształtowały. Koszmary?
Czasami.

– Na jakim tle?
Że mnie ktoś atakuje…

– Niemcy?
Nie, nie Niemcy. Nigdy ten, który mi zagrażał, gonił mnie, atakował, chciał zamordować, nie miał jakiejś przynależności narodowej ani munduru.

– A w jakim języki mówi?
Zwykle nie mówią wtedy, cholera, w ogóle.

– Wychodzi mi, że Radziwiłowicz to szalenie racjonalny typ. Skoro tak, to chyba nie przeżywa Pan – a rozmawiamy 17 grudnia – zapowiedzianego i bliskiego końca świata?
Bardzo jestem ciekawy, jak będzie wyglądał. Moje myślenie o końcu świata, o tym, co będzie za cztery dni, jest takie: jeżeli już ma się zdarzyć, to ja bym bardzo chciał zobaczyć, co będzie potem. Jak wygląda świat, który się skończył.

– Moim zdaniem, żeby nastąpił koniec, świat w różnych swoich aspektach musi osiągnąć apogea, wszystkie rzeczy, zwierzęta, żywioły muszą osiągnąć apogeum, barwy będą najbardziej barwne, głosy są najbardziej głośne, wiatry najszybsze itd…
Nie wiem, jak to może wyglądać, ale jak panu mówię, koniec świata to jest bardzo ciekawe zjawisko, pod tym warunkiem, żebym zobaczył, jak to będzie wyglądało po.

– Ustaliliśmy między wierszami, że nie jest Pan Bogiem, więc nie zobaczy.
I ponieważ wiem, że tego nie zobaczę, to moja ciekawość się na tym kończy.

Reklama

Rozmawiał Piotr Najsztub
Zdjęcia TOMEK KORDEK

Reklama
Reklama
Reklama