Mogła wieść życie glamour, bez obowiązków, powinności i konieczności. Podróżować dla przyjemności, bywać na salonach świata, poznawać osobowości świata kultury i polityki dla samej przyjemności ich poznania. No i korzystać z życia, cokolwiek pod tym rozumieć. Ale to by było za mało. Ona chciała udowodnić coś sobie, mężowi i światu. I udało się. Jest nie tylko żoną swego męża z imponującym stażem małżeńskim. Jest kobietą instytucją. Witold Lutosławski, myśląc o niej, wzdychał: „Gdybym ja miał taką żonę…”.

Reklama

Właśnie otwiera XV Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena w Warszawie, jest więc sposobność do refleksji i spojrzenia wstecz. Spotykamy się w Bonaparte Suite – prezydenckim apartamencie, bo pokój, w którym zazwyczaj się zatrzymuje, jak i część hotelu Victoria, zajęty jest przez artystów La Scali. Pani Elżbieta będzie oczywiście na koncercie, na zaproszenie ambasadora Włoch.

– 15 lat Festiwalu Ludwiga van Beethovena i 45 lat pożycia małżeńskiego z Krzysztofem Pendereckim, którego kocha Pani nie tylko jako męża, ale też podziwia jako muzyka, o czym świadczą słowa: „Nie da się ukryć, muzyka mojego męża, jak wszystkich wielkich, przejdzie do historii. Jest powszechnie szanowana w świecie”. Ale tak się złożyło, że chciała Pani być nie tylko „żoną swego męża”.
Elżbieta Penderecka:
Wszystko w życiu musi mieć swój czas i miejsce. By uczyć innych, najpierw trzeba się samemu nauczyć. By coś osiągnąć, najpierw trzeba wiedzieć, czego się od życia chce. Najpierw zbudowałam życie rodzinne, urodziłam dwoje dzieci, prowadziłam sekretariat mężowi, podróżowałam z nim po całym świecie, za nasze prywatne fundusze wraz z nim zorganizowałam w Lusławicach trzy festiwale z rzędu, poczynając od sierpnia 1980 roku, a potem – gdy przez dziesięć lat był dyrektorem artystycznym festiwalu Pabla Casalsa w Puerto Rico – stałam u jego boku. I dopiero po tym wszystkim mogłam pomyśleć o czymś własnym, podzielić się z innymi tym, czego nauczyłam się u boku męża. I w 170. rocznicę śmierci Ludwiga van Beethovena stworzyłam Wielkanocny Festiwal jego imienia, a Jagiellonka pokazała światu bezcenne manuskrypty, bo po pierwsze bardzo chciałam udowodnić sobie, że jestem w stanie stworzyć wspaniałe wydarzenie muzyczne i konsekwentnie je kontynuować. Wielkie koncerty, znakomite orkiestry, niepowtarzalni soliści… Festiwal był i jest czymś ogromnie ważnym w moim życiu, jakby moim trzecim dzieckiem.

– Zaraz, zaraz, nie tak szybko. Taki szmat życia w jednym akapicie? Przecież wyszła Pani za Krzysztofa Pendereckiego w wieku 18 lat, a w tym wieku ma się mgliste pojęcie o przyszłości, a już na pewno żadne o zarządzaniu kulturą. A dziś piszą o Pani: „polska działaczka kultury”.
Elżbieta Penderecka:
Ale zawsze byłam osobą bardzo pracowitą, punktualną, zdeterminowaną. I fakt, na progu młodości miałam zupełnie inne plany życiowe. Nie ma sensu o nich mówić, skoro nie było im dane się ziścić.

– Światowe życie w stylu glamour, hotele pięcio- i sześciogwiazdkowe, samoloty biznes class, bo w roku kilka razy okrąża Pani wraz z mężem kulę ziemską, VIP-owskie salony, znajomości z największymi celebrytami. Wielu tak postrzega Pani życie.
Elżbieta Penderecka:
Mają prawo, tylko że to tylko jedna strona medalu. Byłoby wtedy zbyt proste, oczywiste i chyba nieciekawe. By osiągnąć pełnię satysfakcji, trzeba je sobie trochę skomplikować, utrudnić. Ale nie przeczę, miałam dzięki mężowi wspaniałe życie, pełne wrażeń, podróży, zwiedziłam wiele krajów, ich zabytki, muzea… Towarzyszyłam mu podczas prób, koncertów, nagrań i podróży. Jestem nieodłączną częścią jego życia, tak jak on jest moją. No i dzięki niemu miałam wiele sposobności do poznania arcyciekawych ludzi, z których wielu, niestety, nie ma już wśród nas. A tak na marginesie, soliści i orkiestry też mają zagwarantowane kontraktem pięciogwiazdkowe hotele.

Zobacz także

– Pani mąż, który nie lubi „personalnych” tematów, bo się nie lubi chwalić, wspomniał mi kiedyś o przyjęciu urodzinowym, jakie Karl Lagerfeld wydał w Paryżu w związku z koncertem China Philharmonic pod batutą Krzysztofa Pendereckiego.
Elżbieta Penderecka:
To były 70. urodziny męża i jedno z wielu takich przyjęć na jego cześć, choć, niestety, nie w Krakowie. Wśród gości była pani Chirac, małżonka prezydenta Francji, a rzecz miała miejsce w cudownym XVIII-wiecznym pałacyku ze sztukateriami, rokokowymi lustrami, kamiennymi schodami w centrum Paryża, ale z bardzo prostymi meblami projektu oczywiście Lagerfelda, w tym wspaniały fortepian Steinwaya, również przez niego zaprojektowany. Jakże to inna osobowość niż Artur Rubinstein, który bez szklaneczki brandy, ulubionego cygara ze złotą nalepką z jego imieniem i nazwiskiem oraz wspaniałej kolacji z krabami czy langustą nie wyobrażał sobie wieczoru po koncercie. Z Rubinsteinem łączą się zupełnie niezwykłe nasze nowojorskie wspomnienia z lat 70., gdy kilka razy uczestniczyliśmy w jego urodzinach. Były to czasy, gdy mąż był profesorem na Uniwersytecie w Yale, mieszkaliśmy w New Haven, a Rubinstein – namiętny entuzjasta życia, jak o sobie mawiał, wtedy grubo po osiemdziesiątce – nigdy niezmęczony, tryskał energią, sypał anegdotami, które opowiadał w wielu językach. Pani Liliano, więcej anegdot nie będzie, bo ja, jak i mąż, też nie lubię się chwalić.

– Nelly Rubinstein trochę żałowała, że nie towarzyszyła mężowi we wszystkich podróżach, bo w końcu u jego boku pojawiła się inna kobieta.
Elżbieta Penderecka:
Są mężczyźni nie do upilnowania… Rozsądna zasada mówi: „Najlepiej mężczyźnie nie zadawać zbyt wielu pytań”. Mnie się wydaje, że nie mam się czym martwić, ale… wcale nie jestem taka pewna.

– Rubinstein mówił: „Mam domy w Paryżu, Nowym Jorku i Hiszpanii, ale samolot jest moim najczęstszym domem. Ja kocham to!”. A Państwo gdzie mają swój dom?
Elżbieta Penderecka:
Na Woli Justowskiej, w Krakowie, budowaliśmy dom od 1966 roku, i w Lusławicach, gdzie jest ukochany 32-hektarowy ogród mojego męża. I tylko z tą miłością do samolotów jest gorzej.

– Jest ktoś ważny, kogo Pani nie zna? Na Pani urodzinach w Hotelu pod Różą w długiej kolejce do życzeń stało wiele znanych osób, wśród nich Andrzej Mleczko, uginający się pod ciężarem gigantycznego bukietu.
Elżbieta Penderecka:
Andrzej jest mężem Moniki, córki mojej przyjaciółki, i zdarza mu się mówić do mnie, oczywiście z kpiną w oczach: „ciociu”. A na serio, myślę, że wielu ludzi wybitnych, wartych poznania, nie znam, ale też miałam wielkie szczęście poznać na przykład Salvadora Dali, Dymitra Szostakowicza, Izaaka Sterna, Światosława Richtera czy księżniczkę Grace Kelly i księżną Dianę… I Gregory’ego Pecka, który czytał partię Ewangelisty w „Pasji” Krzysztofa Pendereckiego we wspaniałym wykonaniu Filharmonii Los Angeles. Muzyka i muzycy byli obecni w moim życiu zawsze, od dzieciństwa.

– Wiem, Pani sama również gra na pianinie.
Elżbieta Penderecka:
Grałam kiedyś, teraz już nie. Pierwszą moją nauczycielką muzyki, przez przypadek zresztą, była pierwsza żona mojego męża, a później wiele lat nie wiedziałam, co znaczy przeznaczenie.

– ???
Elżbieta Penderecka:
Mojego przyszłego męża poznałam przez mojego ojca Leona Soleckiego – prawnika, ale i wiolonczelistę, przez 48 lat koncertmistrza Filharmonii Krakowskiej i profesora Akademii Muzycznej w Krakowie, a było to na koncercie w filharmonii. Natomiast po latach przypomnieliśmy sobie z mężem, że chodząc na lekcje fortepianu do domu mojej pierwszej nauczycielki, a byłam małą dziewczynką, która nie mogła dosięgnąć dzwonka, kilka razy prosiłam go o to, by nacisnął przycisk za mnie. I on to robił, ale bardzo wtedy wydawał mi się niesympatyczny.

– Zarozumiały?
Elżbieta Penderecka:
Wiem, że tak był postrzegany. A jest człowiekiem otwartym, ma ogromne poczucie humoru, choć z pewną rezerwą, potrzebuje trochę więcej czasu, by się zaprzyjaźnić, przekonać… U nas musiało minąć kilka lat, nim dopadło nas przeznaczenie.

– To była miłość od pierwszego wejrzenia?
Elżbieta Penderecka:
Może wtedy raczej fascynacja? Przecież nie przypuszczałam, że tak wcześnie wyjdę za mąż, tak szybko urodzę syna, ale nie żałuję ani jednej chwili. No i przede wszystkim nie przewidziałam, że mój mąż zrobi światową karierę, co na pewno oznacza dostęp do wielkich artystów i tych, którzy ich cenią, miłośników, fanów, melomanów, wśród których są zwykli ludzie i VIP-y. Proszę zobaczyć, przeżyliśmy 45 lat razem, wspaniałych 45 lat. Mało jest dziś małżeństw mogących się pochwalić takim stażem. Czy Krzysztof jest szczęśliwy? Musiałaby go pani zapytać, choć zdaje się wyglądać na człowieka szczęśliwego. Widocznie dobrze o niego dbam, zdejmuję mu z barków troski, nieprzyjemności życia codziennego, sprawy administracyjne, których nie znosi. Starałam się organizować mu życie.

– I zawsze pakowała Pani mężowi walizki.
Elżbieta Penderecka:
Do dzisiaj pakuję i wcale się tego nie wstydzę. I czasem nosiłam za nim walizki. I tego też się nie wstydziłam. Nie ma w tym nic złego. „Nosiłam” w cudzysłowie, bo gdy podróżowaliśmy razem, do mnie należała organizacja podróży. Ja się żadnej pracy nie boję.

– Lepiej zadbać o walizkę w podróży, niż pozwolić jej zginąć...
Elżbieta Penderecka:
Niejeden raz nam zginęła i trzeba było na gwałt organizować koszulę frakową i mnóstwo innych rzeczy. Bywało trudno, bo mąż nie ma typowych wymiarów.

– Choć jak go Pani poznała, był szczupły i chodził w zielonych spodniach.
Elżbieta Penderecka:
Był bardzo szczupły i chodził w zielonych spodniach i fioletowym T-shircie. Miał też komplet w kolorze ceglastym, a jeszcze później ubranie z materiału, dziś byśmy powiedzieli – obiciowego. Świętej pamięci teść nazwał go „kanapkowym” – od kanapy. Gdy zostałam przedstawiona mojemu przyszłemu teściowi, usłyszałam: „Moje dziecko, pierwsza rzecz, o jaką cię proszę, wyrzuć z szafy mojego syna dwa garnitury: ten ceglasty i ten »kanapkowy«”. Jak dziś pamiętam, ten ostatni wcale nie był taki brzydki i kojarzył mi się z podobnymi materiałami w późniejszych kolekcjach Armaniego.

– Widać w dziedzinie mody mąż też był w awangardzie. Anne-Sophie Mutter powiedziała mi kiedyś, że „łączenie kariery i rodziny jest zawsze trudne, ale nie wolno rezygnować, próbować trzeba”. Jak się Pani udawało pogodzić tyle życiowych ról, mając dwoje małych dzieci, ale nie dar bilokacji?
Elżbieta Penderecka:
Gdy dzieci były małe, miałam wspaniałych rodziców, jeszcze wtedy bardzo młodych, i byli oni moim ogromnym wsparciem. Moja mama uważała, że dzieci mają dziadków, więc ja powinnam wszędzie towarzyszyć mężowi, bo to on potrzebuje mojego wsparcia. Podczas naszego pierwszego wspólnego wyjazdu do RFN-u zostaliśmy rozłączeni z naszym maleńkim synem, bo nie wydano mu paszportu. I przez ponad rok przejeżdżaliśmy ponad 1000 kilometrów z Niemiec do Krakowa, by spędzić z nim weekend.

– Łukasz to pamięta?
Elżbieta Penderecka:
Nie wiem, trzeba by go o to spytać. Raczej pamięta, że na nas czekał. To bardzo przykre, bo tydzień w tydzień jechaliśmy tyle kilometrów, by spędzić z nim dwa pełne dni i trochę ukoić tę dotkliwą dla nas rozłąkę. Na szczęście później dostaliśmy paszporty, Łukasz przestał pełnić rolę zakładnika i już wyjeżdżaliśmy razem do Berlina i Wiednia. A potem urodziła się córka i do Stanów, gdzie mąż wykładał na Uniwersytecie w Yale, wyjechaliśmy już we czwórkę. Gdy prowadzi się bardzo intensywne życie, pełne podróży, często jest trudno; zawsze coś dzieje się kosztem czegoś lub kogoś.

– W Pani przypadku…
Elżbieta Penderecka:
…kosztem życia osobistego. Przyjaciółki się na mnie na długo obraziły, a dzieci do dziś mówią: „Mamo, nie miałaś nigdy wiele czasu dla nas”. Dziś może bardzo tego żałuję, ale jak się zastanawiam, widzę, że jednak dużo czasu byliśmy razem, całą rodziną. Dzieci z nami wyjeżdżały za granicę, co było ogromnym dobrodziejstwem w tamtych latach. Uczyły się języków, chodziły do szkół, poznawały świat. Coś za coś. Łukasz studiował w Stanach i w Polsce różne kierunki, w tym medycynę, Dominika – filologię włoską. Oboje łączy jedno: nie cierpią, jak o nich mówię, więc tyle musi starczyć.

– No i ma Pani już wnuczki. Z talentem muzycznym?
Elżbieta Penderecka:
Starsza, Marysia, mała baletnica, jak sądzę, ma talent muzyczny. Napisała dla babci na 60. urodziny – nie ma co ukrywać, dzieci są żywym dowodem, ile mamy lat – malutki utwór. Ona grała na fortepianie, mąż zapisał i to był najpiękniejszy prezent urodzinowy, jaki mogłam dostać. Jest też Melania, córka syna. Wnuki dają dużo radości, ale wcale nie mam dla nich więcej czasu niż dla dzieci.

– Pani Elżbieto, poznałyśmy się w dramatycznych okolicznościach przed ośmioma laty, gdy odchodziła Pani z Krakowa…
Elżbieta Penderecka:
…przenosiłam swój festiwal z Krakowa do Warszawy. Przenosiłam, bo musiałam. Był rok 2003 i sekwencja zdarzeń była taka: w marcu dostałam Złoty Medal Miasta Krakowa na zakończenie VII Festiwalu Ludwiga van Beethovena, a w czerwcu (!) okazało się, że festiwalu nie mogę kontynuować. Do dziś zadaję pytanie, dlaczego mi go dano? Co gorsza, nie odbył się festiwal, który już miał swój program, imienia Krzysztofa Pendereckiego, w jego 70. urodziny. Ale nie wracajmy do tego, bo czas płynie, zmienia wszystko. Krzysztof Penderecki miał 75. urodziny tu, w Warszawie, zorganizowane przez Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena, a wspierane przez miasto i ministerstwo, za co jestem ogromnie wdzięczna. Gdy jechałam do Warszawy, wiele osób mówiło mi: „To się nie może udać”. Bo Warszawa nie ma tej duszy co Kraków, bo to, bo tamto. Ja wtedy odpowiadałam, że każde miasto ma inne aktywa i pasywa, każde ma duszę i coś interesującego do zaoferowania. A wie pani, że ciągle słyszę od hotelarzy, taksówkarzy, mieszkańców: „Proszę wracać do Krakowa”? Myślę jednak, że powrotów nie ma.

– Festiwal się imponująco rozrósł.
Elżbieta Penderecka:
Zaczęliśmy od sześciu, teraz trwa trzynaście dni, i to na wielu scenach, w Filharmonii, w Zamku Królewskim, w Teatrze Wielkim, a moja praca na rzecz festiwalu nadal jest w stu procentach społeczna. Zgromadziłam niewielkie grono wspaniałych młodych ludzi, pełnych energii i zapału, absolutnie nie muzyków, zaraziłam ich chorobą „kochać muzykę”. Jak każdego roku wspomagają nas wolontariusze – studenci szkół artystycznych, Uniwersytetu Warszawskiego, Politechniki Warszawskiej, w zamian jedynie za wejściówki.

– Jestem pewna, że nikt nie zadał Pani tego pytania z obawy przed ośmieszeniem: Dlaczego poświęciła Pani swoje siły na organizację festiwalu promującego geniusza niemieckiego, a nie na przykład wielką muzykę polską?
Elżbieta Penderecka:
Ależ przeciwnie, wielokrotnie! Przede wszystkim dlatego, że zostały otwarte wrota do Biblioteki Jagiellońskiej, a ówczesny rektor UJ profesor Aleksander Koj zezwolił na pokazanie manuskryptów Beethovena i nie tylko, które podczas zawieruchy wojennej dostały się do Jagiellonki i dzięki temu przetrwały. Moim marzeniem było pokazać światu wspaniałe autografy, jak doskonale zostały zabezpieczone, co pozwoliło ocalić dla przyszłych pokoleń cząstkę „zbiorów pruskiej biblioteki w Berlinie”. Czyż to nie wspaniałe, że weszliśmy do Unii Europejskiej, a Wielkanocny Festiwal z niemieckim patronem jest wielkim festiwalem międzynarodowym? Należymy przecież do wielkiej zjednoczonej Europy i kontynuujemy tradycję dziedzictwa europejskiego. W tym roku gościem honorowym festiwalu będzie Sandra Elisabeth Roelofs-Saakaszwili, żona prezydenta Gruzji, i jak zwykle zjadą się przyjaciele i melomani z całego świata, prawdopodobnie w tej samej ilości, jak w ubiegłym roku – 1700–2000 osób. Wystąpią orkiestry z Drezna, Berlina, Hamburga, Lahti, ale także Sinfonia Varsovia, Filharmonia Narodowa, Sinfonietta Cracovia, NOSPR i Polska Orkiestra Radiowa, polskie i międzynarodowe chóry, pod batutą Marka Janowskiego, Johna Axelroda, Okko Kamu, Giancarla Guerrera, Huberta Soudanta – szefa Tokyo Metropolitan, Jerzego Semkowa, Antoniego Wita, Łukasza Borowicza i Rolfa Becka, ale również Andrzeja Kosendiaka, dyrektora Wratislavia Cantans, i Krzysztofa Pendereckiego. Wśród solistów między innymi Rudolf Buchbinder, jak każdego roku, i po raz pierwszy w Polsce słynny Fine Arts Quartet. Festiwal otworzymy II Symfonią Mahlera w stulecie śmierci, będą również utwory Liszta w 200-lecie urodzin, w cyklu nieznanych, rzadko wykonywanych dzieł operowych „Maria Padilla” Gaetana Donizettiego, ale też
utwory muzyki polskiej, o które się pani upomniała.

– Piętnastolecie to dobry moment do podsumowań i refleksji. Jakie chwile utkwiły Pani w pamięci?
Elżbieta Penderecka:
Co roku są dramatyczne momenty podczas zbierania funduszy. Dzięki festiwalowi już się coś zmieniło: dziś już nikt się nie boi zaprosić do Polski nieznanych, ale utalentowanych artystów, bo wyrobiona publiczność zawsze ich doceni. Dzięki wsparciu finansowemu Miasta Stołecznego Warszawy oraz dofinansowaniu ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego festiwal może być realizowany, ale dalej trudno pozyskać wiernych sponsorów. Byli na scenie festiwalowej tacy wielcy artyści, jak Anne-Sophie Mutter, Mścisław Rostropowicz, Vladimir Spivakov, Julian Rachlin, Arto Noras, Yuri Bashmet, Charles Dutoit, Paavo Järvi, niektórzy odeszli na zawsze, wśród nich Boris Pergamenschikow, a kilka dni temu Yakov Kreizberg, którego gościliśmy jeszcze na XIII Festiwalu wraz z Jej Wysokością księżniczką Karoliną z Monako, pozostały jednak wspaniałe nagrania. Wszyscy wspominają Warszawę i wspaniałą publiczność. I wielu powraca ponownie.

– W filmie „Wygrany” Saniewskiego talent pianistyczny na miarę Zimermana zrywa tournée i wychodzi z sali pełnej widzów przed pierwszym akordem...
Elżbieta Penderecka:
Takie przypadki, odpukać, nie były moim udziałem, choć mogą się organizatorom śnić po nocach. Ale chyba i tak nic nie przebiłoby mojego i męża przeżycia z Japonii, bodaj sześć lat temu, gdy na koncercie w budynku tokijskiego radia zatrzęsła się ziemia z siłą 6,6 stopnia w skali Richtera. Najpierw zaczęły osuwać się piszczałki organów z wstrząsającym, bolesnym dźwiękiem. Rozejrzałam się wokół, ale nikt nie uciekał, orkiestra grała. Skupienie i dyscyplina publiczności, głównie japońskiej, były niesamowite. A może paraliż? Mój japoński sąsiad spytał mnie po niemiecku, czy się nie boję, i poradził: „Proszę się nie ruszać z miejsca”. Vladimir Ashkenazy dyrygował, ale po paru chwilach przyszło drugie trzęsienie ziemi. Orkiestra nie przestawała grać, ale on był tak zdenerwowany, że wbił sobie batutę w rękę. Po przerwie oznajmiono publiczności, że druga część odbędzie się bez dyrygenta, bo musiał pojechać do szpitala na operację ręki. Wyszliśmy z mężem przejęci, z wielkim podziwem dla tego narodu i z refleksją, że chyba potwornie trudno żyje się w kraju, w którym każda następna chwila jest nieprzewidywalna, a człowiek bezradny wobec potęgi natury.

– Co dalej?
Elżbieta Penderecka:
Najważniejsze to nie spoczywać na laurach. Trwać, kontynuować, robić swoje. I pamiętać z pokorą, że natura jest potężniejsza niż sztuka. Niestety. Istotą muzyki jest sprawiać radość, jak powiedział Arystoteles, i mam nadzieję, że ten cel udaje mi się realizować dzięki festiwalowi.

Reklama

Rozmawiała Liliana Śnieg-Czaplewska
Zdjęcia Olga Majrowska
Stylizacja Pola Madej-Lubera
Makijaż Julita Jaskółka/ISADORA
Fryzury Michał Bielecki/D’VISION ART
Produkcja Tomasz Czmuda
Współpraca Ula Szczepaniak

Reklama
Reklama
Reklama