Narodziny pierwszego dziecka miały być najpiękniejszą chwilą w jego życiu. Richard Hoyt, nazywany Dickiem, niecierpliwie wyczekiwał dnia, gdy dziecko przyjdzie na świat, wyobrażał sobie, jak bierze na ręce bezbronnego szkraba. Bardzo liczył na to, że to będzie chłopiec, i umówił się ze swoją żoną Judy, że jeśli urodzi im się syn, to też dostanie imię Richard, ale wszyscy będą wołać na niego Rick. Hoyt zaplanował wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Nie przewidział tylko jednego – że los okrutnie zadrwi z jego marzeń.

Reklama

Pobiegnij ze mną, tato

Młodszy Richard Hoyt urodził się 10 stycznia 1962 roku. I niewiele brakowało, aby jeszcze tego samego dnia umarł. Podczas porodu pępowina oplątała mu szyję i chłopczyk prawie się udusił. Lekarzom udało się uratować mu życie, ale długotrwałe niedotlenienie mózgu wywołało ogromne spustoszenie. Rick, bo zgodnie z wolą taty tak go nazywano, był sparaliżowany. Judy i Dick usłyszeli wtedy przerażającą diagnozę: nie ma cienia szansy na najmniejszą poprawę, ich syn do końca życia będzie „warzywem”, nigdy nie będzie mógł poruszać rękami i nogami, nie będzie się też można z nim porozumiewać. Personel szpitala od razu zasugerował, że Hoytowie powinni oddać syna do specjalistycznego ośrodka opiekuńczego, bo zajmowanie się nim może być wyzwaniem ponad ich siły. „Nigdy”, odpowiedzieli zgodnie i zabrali malutkiego Ricka do domu.

Zobacz także: Maria Andrejczyk: Zanim rozkochała w sobie Polaków na olimpiadzie, stoczyła walkę z rakiem

ASSOCIATED PRESS/East News

Po kilku latach okazało się, że lekarze nie do końca mieli rację. Owszem, chłopiec miał całkowicie niewładne ciało i mógł poruszać jedynie głową, ale można się było z nim komunikować. Judy i Dick odkryli to przypadkiem. Kiedy opowiadali przy nim dowcipy, ich syn się śmiał, a gdy do niego mówili, wydawał odgłosy wskazujące na to, że wszystko rozumie i chce odpowiedzieć. Jedyne, co było potrzebne, to urządzenie, dzięki któremu Rick będzie mógł wyrażać swoje myśli w zrozumiały dla innych sposób. Skonstruował je zaprzyjaźniony z rodziną Hoytów inżynier specjalizujący się w elektronice.

Zbudowany przez niego komputer miał specjalną klawiaturę, na której Rick głową wystukiwał litery, układając je najpierw w pojedyncze słowa, a z czasem w całe zdania. To, że chłopak potrafi komunikować się ze światem, było dla jego rodziców ogromnym zaskoczeniem. Ale dla Dicka jeszcze bardziej zaskakujące było pytanie, które Rick wystukał, gdy miał 15 lat. Napisał wtedy: „Pobiegniesz ze mną, tato?”. Pytanie dotyczyło charytatywnego biegu na dystansie pięciu mil. Dick zgodził się, choć – jak później przyznał – nie bardzo wiedział, jak może im się to udać. Nie chodziło o kwestie techniczne, wiadomo było, że będzie biegł, pchając przed sobą wózek z Rickiem. Po prostu bał się o to, jak wytrzyma ten wysiłek, bo od lat nie biegał. Fakt, że zajęli przedostatnie miejsce, uznał za gigantyczny sukces, bo wiele razy miał ochotę zejść z trasy. Nie zrobił tego tylko dlatego, że nie chciał rozczarować syna. A gdy po powrocie do domu zobaczył, jak przeszczęśliwy Rick napisał na swoim komputerze: „Tato, gdy biegnę, czuję się, jakbym nie był niepełnosprawny”, Dick wiedział już, że to był pierwszy z wielu ich wspólnych biegów.

Zobacz także

East News

Drużyna Hoytów

Przez ponad 40 lat, jakie minęły od pierwszego startu ojca i syna, dziennikarze wielokrotnie pytali Dicka, skąd wziął siłę, by pokonywać coraz dłuższe dystanse i brać udział w coraz bardziej morderczych zawodach. Jego odpowiedź zawsze brzmiała tak samo: „Motywuje mnie Rick”. Rzeczywiście, inspiracja do podejmowania coraz trudniejszych wyzwań zawsze pochodziła od młodszego Hoyta. To on pewnego dnia w 1981 roku zapytał ojca, czy nie miałby ochoty pobiec maratonu, to on cztery lata później stwierdził, że mogliby razem wziąć udział w triathlonie. O ile przebiegnięcie maratonu nie stanowiło większego problemu, o tyle wizja startu w triathlonie Dicka przeraziła. Powód był prosty – nie umiał pływać, a na rowerze nie jeździł od dzieciństwa. Ale skoro pierworodny syn prosił, nie miał serca odmówić. Mając 45 lat, uczył się pływać, zaczął też intensywne treningi kolarskie. Gdy w obu tych dyscyplinach czuł się już pewnie, z pomocą kolegi skonstruował specjalny rower z siedziskiem dla Ricka z przodu, chciał bowiem, żeby syn mógł obserwować podczas jazdy trasę, a nie plecy ojca. Wtedy używali już także specjalnego trójkołowego wózka, w którym Rick mógł wygodnie leżeć, a Dick bez większego wysiłku go pchać. Problemem pozostawało jedynie znalezienie odpowiedniego pontonu – musiał być dość lekki, bo przecież trzeba było go ciągnąć przez ponad kilometr, a jednocześnie tak zabudowany, by Rick z niego nie wypadł.

ASSOCIATED PRESS/East News

W pierwszych zawodach triathlonowych Hoytowie wystartowali w 1985 roku. Dick celowo wybrał zawody rozgrywane w Dniu Ojca, bo chciał, by ten start był prezentem dla syna. Rok później panowie kolejny raz rzucili sobie wyzwanie i wzięli udział w Ironmanie – ekstremalnej odmianie triathlonu, w której trzeba przepłynąć 3,8 km, przejechać rowerem 180 km i przebiec 42 km. Choć Dick był przyzwyczajony do wysiłku, do tych zawodów przygotowywał się wyjątkowo intensywnie. Przez kilka miesięcy trenował parę godzin dziennie, jeżdżąc lub biegając z Rickiem, a kiedy ten był w szkole, ładował na rower worek z piachem. Wysiłek się opłacił, bo swój pierwszy triathlon Hoytowie ukończyli w 13 godzin i 43 minuty. Jak na 46-letniego faceta był to rewelacyjny wynik. Dick i Rick nie poprzestali na startach w maratonach i triathlonach. Wymyślali też własne wyprawy. Pod koniec lat 80. zorganizowali sobie wycieczkę rowerową wzdłuż Stanów Zjednoczonych ze Wschodniego na Zachodnie Wybrzeże. Przez ponad miesiąc przejechali 6 tys. kilometrów.

Zobacz także: Michael Schumacher: Tragiczna historia mistrza. Dzisiaj żyje w ukryciu

Reklama

Wszystko dla syna

Hoytowie zwolnili tempo w 2003 roku, kiedy 63-letni wówczas Dick miał rozległy zawał serca. Lekarze powiedzieli mu, że większość mężczyzn w jego wieku w takiej sytuacji umiera, a on przeżył tylko dzięki temu, że jest wysportowany. Okazało się, że lata intensywnych treningów były zbawienne nie tylko dla Ricka, ale i dla jego ojca. Odtąd Hoytowie rzadko już startowali w zawodach, a więcej czasu poświęcali drugiej wspólnej działalności – motywowaniu innych. Aż do śmierci Dicka w marcu 2021 roku podróżowali po całym świecie i namawiali ludzi, by przekraczali własne ograniczenia i realizowali nawet najśmielsze plany. Oni sami spełnili prawie wszystkie swoje marzenia. Nie udało im się tylko jedno. Rick wielokrotnie powtarzał, że chciałby choć raz zamienić się miejscami ze swoim tatą i popchać wózek, w którym on będzie siedział.

Reklama
Reklama
Reklama