Diabeł ubiera się u... Meryl Streep
Takiej Meryl Streep jeszcze nie znacie. Białe włosy, kostium od Chanel, okulary od Diora, szpilki od Blahnika. Nowy image aktorki w filmie „Diabeł ubiera się u Prady” zaskakuje, tym bardziej że moda nigdy nie była jej najmocniejszą stroną. Styliści kilkakrotnie przyznawali jej tytuł Najgorzej ubranej Amerykanki.
Co ciekawego udało się Pani ostatnio wypatrzyć w sklepach?
Rozczaruję panią. Nie jestem kobietą, która gorączkowo wertuje magazyny mody, a potem biega po butikach. Co więcej, ja w ogóle… nie nadążam za modą. Z wielkich projektantów najbardziej lubię Valentino. W zaprojektowanej przez niego dla potrzeb filmu długiej, czarnej wieczorowej sukni czułam się znakomicie. Ale najlepiej mi, i to od lat, w dżinsach, szerokich bluzach i T-shirtach.
– I kto to mówi? Mam uwierzyć, że osoba, która w filmie „Diabeł ubiera się u Prady” wciela się w postać trzęsącej światem mody, olśniewającej kreacjami Mirandy Priestley, szefowej nowojorskiego pisma „Runway”, nie ma w szafie równie eleganckich kostiumów, wytwornych futer, szykownych żakietów i seksownych sukni koktajlowych?
Przepraszam, ale moja szafa to moja prywatna sprawa. Po amerykańskiej premierze filmu „Diabeł ubiera się u Prady” dziennikarze często zadają mi podobne pytania (śmiech!).
– I co im Pani odpowiada?
Że wszystkie te wspaniałe kreacje postanowiliśmy zlicytować na rzecz ofiar huraganu Katrina. Zwykle tak się dzieje, że po zakończeniu zdjęć aktorki mogą zatrzymać sobie na własność ubrania noszone na planie. Ale wydawało mi się, że w obliczu takich tragedii, jak ta, która dotknęła Nowy Orlean, byłoby niemoralnie napychać sobie szafy luksusowymi ubraniami, a potem oglądać w telewizji ludzi, którzy w tym samym czasie utracili wszystko.
– To bardzo szlachetne, ale nie było Pani jednak choć trochę szkoda? Podobno Patty Field, była stylistka serialu „Seks w wielkim mieście”, zgromadziła na potrzeby filmu „Diabeł ubiera się u Prady” ubrania i dodatki za ponad milion dolarów.
To prawda, ale ja nie żałuję tej decyzji. Nieustająca konieczność przebierania się na planie okazała się dla mnie o wiele bardziej wyczerpująca niż wymagająca fizycznej sprawności rola w filmie „Dzika rzeka”, kiedy to musiałam opanować umiejętność kierowania tratwą.
– Chyba Pani żartuje?
Nie! Widzi pani, kiedy musiałam wybierać spośród setek torebek, biżuterii, okularów, butów na niebotycznie wysokich obcasach, pomyślałam sobie: „Meryl, co z ciebie za dziewczyna? Przecież to cię w ogóle nie kręci!” Wszystkie te ciuchy kosztowały górę pieniędzy. W filmie wystąpiłam w ponad 60 kreacjach, do których trzeba było starannie dobierać najdrobniejsze dodatki. Do jednego kostiumu miałam do wyboru kilkanaście torebek. Niektóre za 10–12 tysięcy dolarów. Nic dziwnego, że potem torba za „jedyne” 3–4 tysiące dolarów wydawała się po prostu nieprawdopodobnie… tania. To szaleństwo!
– A co z bardzo twarzową fryzurą Mirandy? Myślałam, że chociaż ją Pani zachowa. Tymczasem pozostała Pani wierna swoim długim, lekko upiętym z tyłu, ale jednocześnie swobodnie rozpuszczonym włosom.
Lubię się i akceptuję. Dla potrzeb filmu musiałam się jednak poddać woli stylistów – J. Roya Hellanda oraz Liz Tiberis. Szybko zrozumiałam, że mieli rację. Fryzura, podobnie jak ubranie, wiele mówi o człowieku. Miranda musiała się wyróżniać w tłumie, wzbudzać respekt. Stąd jej białe, nowocześnie, asymetrycznie przycięte i wycieniowane włosy.
– Domyślam się, że po tym filmie mimo wszystko zmienił się Pani stosunek do mody.
O tak! Cieszę się, że mogłam zajrzeć za kulisy tego świata, zobaczyć, jak potężny jest to biznes, ile w nim zabawy i gdzie się ona kończy, a kiedy zaczyna się niebezpieczne szaleństwo na punkcie mody. Sama jestem matką nastoletnich córek, które się nią interesują. Staram się więc teraz w dwójnasób nadrabiać „zaległości”, ale powtarzam, że nigdy nie byłam i nie jestem niewolnicą nowych trendów.
– Anna Wintour, legendarna szefowa „Vogue’a”, którą portretuje Pani w filmie, uważa, że trendy w modzie rodzą się zarówno na ulicy, jak i wśród namaszczonych kreatorów. To legło u podstaw jej sukcesu.
Anna Wintour rzeczywiście zerwała z kreowaniem mody wyłącznie dla elit, i to jest jej niezaprzeczalna zasługa, ale ja nie portretuję jej w filmie. To nieporozumienie. Wprawdzie za podstawę scenariusza filmu „Diabeł ubiera się u Prady” posłużył bestseller Lauren Weinberger, asystentki Anny Wintour, która przedstawia ją jako bezwzględną szefową z piekła rodem, ale ja nie chciałam robić dokumentu o naczelnej „Vogue’a”. Zresztą nic o niej wcześniej nie wiedziałam. Po raz pierwszy spotkałam ją na pokazie filmu.
– Jak zareagowała?
Siedziała dwa miejsca dalej, prawie obok mnie. Przyszła z synem i córką, cały czas się śmiała. Wyglądała na bardzo rozbawioną. Fizycznie nie ma między nami żadnego podobieństwa.
– Może tylko dobrze się maskowała? Słyszałam, że próbowała wywierać naciski na słynnych projektantów, by nie zgodzili się na wykorzystanie swoich kolekcji w filmie.
Myślę, że to zwykłe plotki. W każdym razie nic na ten temat nie słyszałam.
– W przeciwieństwie do książkowej bohaterki powieści „Diabeł ubiera się u Prady”, filmowa Miranda Priestley w Pani interpretacji potraktowana została mniej diabolicznie. Dlaczego?
Dla mnie Miranda, kobieta sukcesu, przed którą drżą podwładni, to postać niejednoznaczna. Zależało mi na tym, aby pod maską demona, który nie cofnie się przed niczym, by dopiąć swego, widzowie ujrzeli kobietę, która osiągnęła swoją pozycję na drodze wielu ustępstw i wyrzeczeń. Miranda płaci najwyższą cenę za zawodowy sukces. Praca jest jej jedynym celem, ale i przyjacielem, zastępuje nawet rodzinę. Podwładni jej nienawidzą, bo jest bardzo wymagająca i krytyczna. Najwięcej jednak wymaga od siebie. Pracuje więcej niż inni i tego samego oczekuje od współpracowników. Co ciekawe, kiedy mężczyzna stawia karierę i pracę na pierwszym miejscu, to na ogół mało kogo to oburza, ale jeśli tak samo postępuje kobieta, to wszyscy solidarnie ją krytykują. Jeśli zaś popełni błąd, to czeka ją surowsze niż mężczyznę napiętnowanie. Myślę, że to nie fair.
– Jest Pani feministką?
Jeśli powiem, że tak, to film od razu odnotuje gorsze wyniki finansowe (śmiech!), ale co tam… Proszę tylko zwrócić uwagę, jak niewiele kobiet, które ogólnie są lepiej od mężczyzn wykształcone, kieruje wielkimi firmami albo zajmuje się polityką. A jeśli już takie się spotka, to dręczy je poczucie winy.
– Dla Pani praca nie jest tak ważna, jak dla Mirandy.
Jestem matką czwórki dorastających dzieci i nawet gdybym chciała, kariera nigdy nie mogłaby przysłonić tego faktu. Na szczęście w tym zawodzie nie trzeba od rana do wieczora siedzieć w biurze. Zdarzało mi się brać rodzinę na plan, jeśli zdjęcia trwały dłużej. Jeżeli nie mogłam mieć dzieci przy sobie, to faktycznie nie czułam się z tym najlepiej. Kiedy mogę sobie pozwolić na to, by rocznie nie kręcić więcej niż jeden, góra dwa filmy, to wszystko da się pogodzić. I taką równowagę staram się zachowywać. W przeciwieństwie do Mirandy nigdy nie byłam pracoholikiem. Uwielbiam długie przerwy między filmami i okresy leniuchowania. Natomiast wspólne z nią mam to, że kiedy już pracuję, to nie znoszę się rozpraszać. Nie lubię marnować czasu na pogaduszki przy kawie czy plotki o wszystkim i o niczym.
– Myślę, że i Pani, i Miranda macie jeszcze jedną wspólną cechę. Obie jesteście perfekcjonistkami w swoich dziedzinach.
Co ma pani na myśli?
– Kiedy przygotowywała się Pani do roli w filmie „Koncert na 50 serc”, codziennie po sześć godzin przez wiele tygodni ćwiczyła Pani grę na skrzypcach.
Kiedy podpisuję kontrakt, to nie ma zmiłuj. Nie wyobrażam sobie, bym mogła przyjść na plan nieprzygotowana i tym samym marnować czas całej ekipy. Dlatego, że sama nie znoszę takich sytuacji. Tak… w tym sensie jesteśmy z Mirandą podobne, ale na tym analogie się kończą. Powiem więcej, jestem strasznie roztargnioną osobą. W życiu nie mogłabym kierować tak ogromną firmą, jak „Vogue”. To wymaga koncentracji uwagi 24 godziny na dobę, nawet jeśli ma się zastęp asystentek.
– Z tym roztargnieniem to prawda. Kiedy zdobyła Pani pierwszego Oscara za film „Kramer kontra Kramer”, zaraz zostawiła Pani statuetkę w toalecie.
Co mam powiedzieć? Chyba faktycznie musiałam być wtedy bardzo zamyślona.
– Jak to się dzieje, że otrzymuje Pani ciekawsze propozycje filmowe niż inne aktorki w tym samym wieku?
Cóż! Jestem otwarta na różne propozycje, bo kiedy skończy się 50 lat, to trudno wybrzydzać. Czytam wiele scenariuszy, ale mało jest takich, które mi się podobają. Z drugiej strony rozumiem niechęć hollywoodzkich producentów do obsadzania dojrzałych aktorek. Publiczność, szczególnie amerykańska, nie lubi oglądać na ekranie starszych osób. W końcu film to fantazja. Jeżeli jestem obsadzana częściej niż moje koleżanki, to może dlatego, że od początku kariery stawiałam na aktorstwo. Nie zaś na urodę czy seksapil. Jest mi teraz dużo łatwiej.
Rozmawiała MARIOLA WIKTOR