Stella McCartney: królowa naturalności
Przekrój przed karierę królowej mody
Na co dzień wygląda jak szara mysz. Bardzo zadbana szara mysz. Długie rudawe włosy, często potargane, okalają twarz bez cienia makijażu. Najchętniej chodzi w powyciąganych dżinsach, luźnych bluzach i męskich koszulach. Stella McCartney nie wygląda na swoje 42 lata – gdyby nie delikatne zmarszczki przy oczach, mogłaby uchodzić za studentkę. Jest weganką. W swoich projektach nie używa skór, futer ani niczego, co wiązałoby się z cierpieniem zwierząt. „Skórzana kurtka? Czułabym się jak zbryzgana krwią!”, mówi. I dlatego ubiera się wyłącznie we własne „ekologiczne” ubrania: od bielizny, przez buty, po płaszcz. Wyjątek robi dla kaloszy Hunter. Ale tu też wszystko zostaje w rodzinie: jej mąż od 11 lat, Alasdhair Willis, jest dyrektorem kreatywnym kultowej marki Hunter.
Nie jestem superwoman
Gdyby w świecie mody przyznawano nagrody z normalności, Stella miałaby ich całą półkę. Jakimś cudem przekonała świat, że mimo sławnej rodziny, bogatego ojca i przyjaźni z Madonną, Kate Moss i Gwyneth Paltrow, jest po prostu jedną z nas. Zapracowaną matką czwórki dzieci, próbującą pogodzić życie rodzinne z pracą. Czy to tylko mistrzowski PR? Niekoniecznie. McCartney nigdy nie ukrywała swojego uprzywilejowanego pochodzenia, majątku ani sukcesu. Nie przepraszała za znajomości w branży, które otwierały przed nią każde drzwi, nie kryła, że w opiece nad dziećmi – dwoma synami i dwiema córkami pomaga jej sztab niań i gosposia. Ale często podkreśla, że inaczej nie dałaby sobie rady. „Nie jestem superwoman! Mam wygodne życie, wspaniałą rodzinę i wymarzony dom na wsi, gdzie ładuję baterie. Staram się być naraz w kilku miejscach: poświęcić czas dzieciom, mężowi, firmie, przyjaciołom. Czasem balansuję na krawędzi: byłam gospodynią dorocznej gali w nowojorskim Metropolitan Museum zaledwie cztery miesiące po tym, jak urodziłam najmłodszą córkę, Reiley. Kompletne szaleństwo, ale Annie Wintour się nie odmawia. Staliśmy z Colinem Firthem na szczycie schodów i witaliśmy gości. Byłam tak zmęczona i zdenerwowana, że co chwila wymykaliśmy się za kurtynę, żeby napić się wódki. Po kilku godzinach pognałam w sukni balowej na lotnisko i poleciałam do domu, do Londynu, zmieniać pieluchy”, opowiadała w wywiadzie dla „Financial Times”. „Czy przyszło mi do głowy, żeby się nad sobą rozczulać? To chyba żart? Wiem, że jestem szczęściarą, która zapracowała na swoje szczęście. Doceniam każdy dzień, każdą chwilę. Tego nauczyła mnie mama”.
W imię matki
Stella nigdy nie kryła, że na jej filozofię życiową i styl jej projektów największy wpływ miała matka, Linda. Amerykańska fotografka, propagatorka wegetarianizmu i aktywistka w walce o prawa zwierząt, starała się, aby sława Paula McCartneya jak najmniej wpływała na dorastanie ich czwórki dzieci. McCartneyowie po wyprowadzce z Londynu zamieszkali najpierw na kompletnym odludziu w Szkocji, aby przenieść się na farmę w hrabstwie Sussex. Stella i dwójka jej rodzeństwa chodzili do zwykłej gminnej szkoły. „Rozumiem jej decyzję: chciała, żebyśmy wiedzieli, jak wygląda prawdziwe życie. Z jednej strony nasze dzieciństwo było sielanką na cudownej farmie, z drugiej – jeździliśmy z tatą w trasy koncertowe po świecie, gdzie grał na stadionach dla 200 tysięcy ludzi. Niezły kontrast. A potem wracaliśmy do szkoły, gdzie dzieciaki z pobliskiego osiedla komunalnego bynajmniej nas nie oszczędzały. To była szkoła przetrwania: nauczyłam się walczyć o swoje. Po roku nie śmiały się już z kanapek z tofu, które przynosiłam na lunch, nikt nie dziwił się, że jesteśmy wegetarianami, choć na początku uznawano to za hippisowskie dziwactwo. Nauczyłam się być inna, ale nie było łatwo”.
Tym bardziej, że Linda, jak na tamte czasy, była niekonwencjonalną matką. Jej wizyty na szkolnych wywiadówkach były sensacją: nie z powodu jej słynnego męża, ale tego, jak się ubierała i jakie głosiła poglądy. „Mama pokazała mi, jak być kobietą. Podziwiałam ją za jej styl, odwagę, pewność siebie. To bywało trudne. Kiedy byłam mała, mnóstwo ludzi się z niej śmiało: ubierała się ekstrawagancko, sama obcinała sobie włosy i nigdy się nie malowała. A ja nigdy wcześniej i później nie widziałam kobiety o jej pozycji, żony międzynarodowego gwiazdora, która miałaby odwagę wystąpić publicznie bez makijażu. Sama bym się na to nie odważyła!”, opowiadała dziennikarce
„The Guardian”. „Matka była pionierką. W czasach, kiedy w Wielkiej Brytanii mało kto słyszał o diecie bezmięsnej, ona napisała kilka świetnych wegetariańskich książek kucharskich i założyła firmę produkującą jarskie posiłki. Jej swoboda, wewnętrzna wolność i przekonanie o własnej wartości – chcę wierzyć, że to cechy, które mają kobiety kupujące dziś moje ubrania. Mówię na nie »Stella women«”.
Linda zmarła na raka piersi, kiedy Stella miała 27 lat. Jej córka rok wcześniej objęła stanowisko dyrektor artystycznej paryskiego domu mody Chloé. To właśnie śmierć ukochanej matki sprawiła, że zaczęła poważnie zastanawiać się nad dalszą karierą. Czy naprawdę ma ochotę użyczać własnego nazwiska firmom, które działają wbrew wpojonym jej przez Lindę etycznym zasadom? Czy może powinna postawić wszystko na jedną kartę i, tak jak matka, zostać pionierką nowego trendu?
Na własny rachunek
Już jako 16-latka odbyła pierwszy staż w domu mody Christiana Lacroix, a przez lata nauki w college’u praktykowała u słynnego krawca męskiego z Savile Row, Edwarda Sextona. Ale McCartney jako nowa dyrektor artystyczna Chloé? To żart? Pomogły jej znajomości? – spekulowały media, gdy paryski dom mody zatrudnił ją na tym stanowisku. Odchodzący z niego Karl Lagerfeld nie krył rozczarowania wyborem swojej następczyni. „Chloé powinna zatrudnić duże nazwisko. Tak zrobili, ale to nazwisko ze świata muzyki, a nie mody. Miejmy nadzieję, że jest tak utalentowana, jak jej ojciec”. Zaledwie 26-letnia Stella przeprowadziła się do Paryża, a wkrótce Chloé zaczęła produkować najgorętsze ciuchy sezonu. Romantyczne, inspirowane modą ulicy, przyciągnęły młode pokolenie fanek. Ale Stella chciała tworzyć pod własną marką, w zgodzie ze swoją życiową filozofią. Rozpoczęła twarde negocjacje z modowym magnatem, grupą Gucci. „Musiałam mieć kontrolę nad nazwiskiem McCartney”, mówiła w „Financial Times”. Pierwsza kolekcja była klapą. Drugą przyjęto nieco lepiej. Kolejna zyskała przychylność krytyków. „Zrozumiałam, że mogę projektować tylko takie rzeczy, do których mam całkowitą pewność. Nie próbuję się nikomu przypodobać, być na siłę ekstrawagancka. Spokój, skupienie i przede wszystkim wierność moim przekonaniom – to działa najlepiej. Jak w szwalni na Savile Row. I jak zawsze robiła moja matka”.
Luksusowa rewolucja
Mogłaby zarabiać rocznie 20 milionów funtów, sprzedawać pięć razy więcej luksusowych ubrań, opleść cały świat siecią swoich sklepów. Nie chce. Woli pozostać wierna swoim przekonaniom: w biznesie luksusowej mody, opartym na torebkach i butach, ona nie używa skór, futer ani klejów pochodzenia zwierzęcego. Tkaniny do jej kolekcji pozyskiwane są z ekologicznych upraw i hodowli, produkowane w godnych warunkach, farbowane z użyciem barwników niezanieczyszczających środowiska. Dopiero z nich powstają kobiece, wygodne, oryginalne stroje najlepszej jakości.
„Wychowałam się na organicznej farmie, jako wegetarianka, więc nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby ubrania z moim nazwiskiem na metce miały coś wspólnego z cierpieniem zwierząt”, mówiła. „A jeśli kogoś nie interesuje ten aspekt, to dodam, że 50 milionów zwierząt zabija się rocznie na potrzeby przemysłu modowego. Woda i zboże zużyte do ich hodowli mogłyby wykarmić ludzi, ale my wolimy robić ze zwierząt akcesoria. Jasne, że prowadzenie biznesu opartego na wegańskich zasadach jest upiornie trudne. Na szczęście lubię wyzwania”.
Tych jej nie brakuje. Każde ogniwo procesu produkcji jej projektów jest dokładnie badane. Specjalne studio testuje nowe tkaniny, kleje i farby, współpracuje z naukowcami. „To kosztuje majątek, ale różnicę w cenie pokrywam ja, a nie moje klientki”.
Bez makijażu
To dzięki matce jedną z pasji Stelli jest jazda konna – na farmie w Sussex mieli całą menażerię, a wszystkie dzieci McCartneyów dorastały w siodle. „Mama wpoiła nam, że sport jest naturalną częścią życia. Od wielu lat projektuję kolekcje sportowe dla Adidasa”. Przed olimpiadą w Londynie zmierzyła się z największym do tej pory wyzwaniem: przez trzy lata projektowała i szyła stroje dla wszystkich brytyjskich zawodników – 541 osób, w tym paraolimpijczyków. „Na pierwszym spotkaniu zawsze pytałam: »Powiedz mi, jaki jest strój twoich marzeń?« A oni mówili najpierw: »Zrób tak, żebyśmy wyglądali cool«”.
Za swoją pracę dostała w zeszłym roku od królowej Elżbiety II Order Imperium Brytyjskiego (OBE). „Byłam nieprzytomna ze zdenerwowania. Królowa podeszła do mnie, podała mi rękę i powiedziała: »Wygląda na to, że jest pani bardzo zajęta«”. Ja, zaskoczona, wystękałam tylko: »Nie tak zapracowana, jak Wasza Wysokość…«”. Potem dowiedziałam się, że ona zawsze tak mówi do ludzi, kiedy nie wie, kim są. A mnie łatwo minąć na ulicy, jestem niepozorna, mam twarz jak tysiące innych…”.
Ale to właśnie ta zwyczajność i luz powodują, że tysiące kobiet na świecie chcą być takie jak ona. Wierne klientki, kupujące jej ubrania i perfumy, kupują wraz z nimi część roztaczanego przez Stellę czaru. Kobiecej siły, naturalności, wdzięku, pewności siebie. Bez makijażu.
Tekst: Zuzanna O’Brien