O tej nocy Adam Małysz nigdy nie zapomni! Uratowali go wtedy... kibice! "Jak coś złego się dzieje, to jesteśmy jednością"
O tej nocy Adam Małysz nigdy nie zapomni! Uratowali go wtedy... kibice! "Jak coś złego się dzieje, to jesteśmy jednością"
Zobacz nasz wywiad z mistrzem!
1 z 3
(_gdeaq = window._gdeaq || ).push( 'nc', 'false'); (_gdeaq = window._gdeaq || ).push( 'hit', 'edipresse', 'bIFAexPGRwTnRr58znnMK2YlrhbBSoNgugP8hqwIgZj.77', 'peplmrogjj', 'mddewimewdgykmaynpcprzexdglg');
Kiedy prosimy Adama Małysza o wywiad z okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości, jest zdziwiony. Nie uważa, chyba jako jedyna osoba w Polsce, że jest bohaterem.
Gdy szykował się do skoku, Polacy wstrzymywali oddech. Gdy lądował, zazwyczaj niewiarygodnie daleko, wybuchała euforia. 40-letni dziś Adam Małysz oprócz medali zdobył coś, czego inni sportowcy mogą mu tylko zazdrościć – miłość i szacunek milionów rodaków. Dlatego rozmowę z nim śmiało można zacząć od pytania…
Jak to jest być bohaterem narodowym?
– O, to mnie pan zażył, bo wcale się nie czuję bohaterem narodowym. Na pewno jest mi miło, że ludzie mnie rozpoznają i mnie szanują. Te czasy, gdy ja odnosiłem sukcesy, były dość ciężkie, jeśli chodzi o sportowe triumfy Polaków, i myślę, że to spowodowało, że stałem się popularny. Moje zwycięstwa sprawiły, że w sercach Polaków zabrzmiała duma. Pewnie też dlatego nadal jestem osobą rozpoznawalną, chociaż już zakończyłem karierę sportową.
Popularny? Pan był niemal obiektem kultu. Żaden sportowiec nie był tak wielbiony jak pan, nie doświadczył czegoś takiego jak małyszomania.
– Trudno mi o tym mówić, bo musiałbym sam siebie oceniać, a jestem dość krytyczny wobec siebie, nie lubię się chwalić. Ale ważne jest dla mnie to, jak Polacy mnie odbierają i jaką sympatią mnie darzą. Ludzie wciąż mnie rozpoznają, lubią i szanują. To dla mnie dowód, że doceniają moje wysiłki, ciężką pracę, bo trenowanie skoków to ciężka praca, związana z wieloma wyrzeczeniami. Ale myślę, że sympatii przysporzyło mi także to, że sukcesy mnie nie zmieniły, że byłem i jestem normalny.
Nie czuł się pan bohaterem nawet wtedy, gdy przed konkursami widział pan te rzesze kibiców, którzy przyjeżdżali specjalnie dla pana?
– Z jednej strony to było bardzo fajne i wspaniałe, widzieć, że tylu kibiców mnie wspiera. Ale było to też swego rodzaju obciążenie. Jak stoisz tam na górze, to chociaż jesteś w pełni skoncentrowany na skoku, gdzieś z tyłu głowy masz świadomość tego, że ci ludzie przyjechali tu dla ciebie i nie możesz ich zawieść. Ale fajne było to, że Polacy się jednali, tworzyli świetną atmosferę i że nawet jak coś mi nie wyszło, to cały czas byli ze mną i mnie wspierali. Nawet po nieudanych sezonach, gdy w mediach pojawiały się głosy, że „Małysz się kończy”, prawdziwi kibice cały czas we mnie wierzyli. Jak mi poszło gorzej, to mówili nie tylko: „Adam, nic się nie stało”, lecz także: „Spokojnie, jeszcze im pokażemy”, bo się ze mną utożsamiali. To było dla mnie niezwykle ważne, bo mnie niosło. Pamiętam doskonale zawody Pucharu Świata w Zakopanem, gdzie byłem faworytem, a skończyłem pierwszy konkurs poza pierwszą szóstką. Mocno to przeżyłem, bo tam było wtedy 50–60 tysięcy ludzi. Nie spałem prawie całą noc i gdzieś tak o czwartej rano usłyszałem, jak kibice pod oknem śpiewają „Adam, nic się nie stało!”, „Jesteśmy z tobą!”, „Dziś im pokażemy!”. To mi dodało tyle siły i motywacji, że kolejny konkurs już wygrałem. To pokazuje, jaka jest siła kibiców, co znaczy dla sportowca ich wsparcie i jedność. Ale Polacy zawsze tacy byli. My jesteśmy takim narodem, że owszem, lubimy narzekać, krytykować, ale potrafimy też jak nikt inny się jednoczyć. Jak coś złego się dzieje, to jesteśmy jednością, co najlepiej pokazują wojny czy najazdy, których w historii nie brakowało. Często przecież było tak, że garstka ludzi potrafiła walczyć z całą armią wroga. Jesteśmy nie tylko waleczni, ale i zdolni do współdziałania mimo podziałów i różnic.
2 z 3
(_gdeaq = window._gdeaq || ).push( 'nc', 'false'); (_gdeaq = window._gdeaq || ).push( 'hit', 'edipresse', 'bIFAexPGRwTnRr58znnMK2YlrhbBSoNgugP8hqwIgZj.77', 'peplmrogjj', 'mddewimewdgykmaynpcprzexdglg');
Skoro już mowa o historii, to Polacy pokochali pana także dlatego, że dołożył pan Niemcom.
– (śmiech) Tak, te historyczne zaszłości polsko-niemieckie rzutują do dziś na sport i trochę nakręcają kibiców. A jeśli chodzi o moich rywali, to Martin Schmitt nie, ale Sven Hannawald czasem nieświadomie dawał polskim kibicom powód do tego, by go nie lubili. On jak się cieszył, to tę swoją radość ze zwycięstwa manifestował tak agresywnie, że naszych kibiców to strasznie wkurzało. Dlatego gdy wygrywałem z Hannawaldem czy Schmittem, to „nasi” jeszcze bardziej czuli się dumni, bo w końcu tym Niemcom dokopaliśmy. Można powiedzieć, że to była taka nasza kolejna wojna, z tym że nie ruszaliśmy na siebie z mieczami czy karabinami. Ja starałem się wygrać na skoczni, a polscy kibice udowodnić niemieckim, że lepiej dopingują. Tę rywalizację trochę też podkręcały niemieckie media, które na początku nie pałały do mnie sympatią. Pamiętam spot promujący Turniej Czterech Skoczni, który nagrała telewizja RTL. Martin Schmitt był w nim pokazany jako silny, skoncentrowany, poważny zawodnik, typ herosa. A ja byłem na drugim planie – dużo mniejszy, schowany, ale uśmiechnięty. Spot emitowano bardzo krótko, bo był bardzo źle przyjęty w Niemczech. Tamtejsi widzowie uznali, że ja jestem sympatyczny, serdeczny, otwarty na innych, a Martin to agresywny, butny, nielubiący nikogo facet. To pokazuje, że nie zawsze trzeba walczyć siłą, mieczem, agresją. Czasem można wygrać dzięki sympatii i uśmiechowi.
Drogę do sukcesów miał pan niełatwą. Na swój pierwszy Turniej Czterech Skoczni w 1995 roku pojechał pan dzięki temu, że mieszkańcy Wisły zrobili zbiórkę pieniędzy na ten wyjazd.
– Tak. Polski Związek Narciarski stać było wtedy na wysłanie tylko jednego zawodnika i trenera. Miał jechać Wojtek Skupień, ale trener Mikeska bardzo chciał zabrać też mnie. No i wtedy kupcy z Wisły się złożyli, uzbierali trzy czy cztery tysiące marek i mogłem jechać. Ale i tak musieliśmy oszczędzać, żeby starczyło pieniędzy na cały turniej, więc często w hotelach Mikeska brał pokój dwuosobowy, a mnie przemycał po kryjomu. Zdarzało mi się spać z Wojtkiem w jednym łóżku albo na podłodze na materacu. Choć ze spaniem czasem było ciężko, bo trener Mikeska strasznie chrapał. W porównaniu z tamtymi czasami to dziś jest niesamowity komfort.
To też w dużej mierze pana zasługa. To dzięki pańskim sukcesom skoki z niszowej dyscypliny stały się ukochanym sportem Polaków.
– Ja przede wszystkim czuję się dumny i usatysfakcjonowany, że skoki, które dla mnie były wszystkim – wielką przyjemnością, pracą, pasją – stały się popularne nie tylko jako sport do oglądania, lecz także do uprawiania. Cieszę się, że mam następców. Jest Kamil Stoch, który odnosi ogromne sukcesy, Piotrek Żyła, Dawid Kubacki, Maciek Kot, Stefan Hula. Oni wtedy dopiero zaczynali, ale to moje przetarcie szlaków sprawiło, że dziś jesteśmy w światowej czołówce. Ja sam nad tym pracowałem, bo chciałem, by po mnie coś zostało. Dziś czuję się dumny z tych chłopaków i czerpię przyjemność z pracy z nimi. To wielka radość patrzeć, jak kontynuują sukcesy, które się zaczęły za moich czasów.
3 z 3
(_gdeaq = window._gdeaq || ).push( 'nc', 'false'); (_gdeaq = window._gdeaq || ).push( 'hit', 'edipresse', 'bIFAexPGRwTnRr58znnMK2YlrhbBSoNgugP8hqwIgZj.77', 'peplmrogjj', 'mddewimewdgykmaynpcprzexdglg');
Wróćmy jeszcze do czasów pana triumfów. Czy bycie bohaterem dawało jakieś przywileje?
– Czasem jak wracaliśmy ze zgrupowania czy z zawodów i zatrzymywaliśmy się na obiad, to słyszeliśmy, że nie będziemy płacić, bo właściciel chce nas ugościć. Jak były jakieś nagłe sytuacje związane ze zdrowiem, to też słyszałem: „Przyjmiemy pana bez kolejki”. Mnie było z tym głupio, bo doskonale wiedziałem, że ludzie tygodniami czy miesiącami czekają na wizytę u specjalisty, a ja miałem wejść od razu. Wiedziałem, że niedługo wyjadę na zgrupowanie czy zawody i nie mogę czekać, ale źle się czułem z takim specjalnym traktowaniem. A jeśli mówimy o przywilejach, to muszę wspomnieć też o niedogodnościach. Ja przez długi czas nie mogłem spokojnie pójść z żoną do kina czy restauracji, bo zaraz pojawiało się mnóstwo kibiców, którzy chcieli zdjęcie czy autograf. Pamiętam, jak kiedyś wróciłem do domu po dłuższej nieobecności i żona powiedziała, żebym pojechał z nią na duże zakupy do Katowic. Powiedziałem jej wtedy: „Iza, jesteś pewna? Przecież jak ludzie mnie zobaczą, to nie zrobimy tych zakupów”. Efekt był taki, że ja prawie trzy godziny pozowałem do zdjęć i rozdawałem autografy, a ona sama robiła zakupy.
Zdarzało się, że wracał pan do domu z kolejnym trofeum, a żona mówiła: „Dobrze, że już jesteś, bo trzeba płot naprawić, garaż posprzątać”?
– Tego akurat nie trzeba było nigdy mi mówić. Ja jestem dość zaradny, wiele rzeczy w domu potrafię sam zrobić, nie potrafię za to usiedzieć na tyłku. Jak przyjeżdżałem i była jakaś robota, to się za to od razu brałem. Nigdy nie miałem też tak, że przyjeżdżałem do domu i rozsiadałem się w fotelu, żeby się ponapawać dumą z samego siebie, z kolejnego sukcesu. Kiedy po zawodach wracałem do domu, to zamykałem za sobą etap sportowy i brałem się do innych zadań, tym razem domowych.
Nie kusi pana, żeby zostać trenerem skoków?
– Ja lepiej sprawdzam się w menedżerowaniu drużynie niż w trenerce. Poza tym gdy trener chce znać moją opinię czy gdy ja mam jakieś spostrzeżenia, to zawsze mogę się tym podzielić z chłopakami. A ja im chętnie pomagam.
W zeszłym roku po jednym z konkursów szedł pan za Kamilem Stochem i niósł jego narty. To było wzruszające. Wielki mistrz, a tu taki gest.
– Normalny. Ja już swoje osiągnąłem. I oczywiście mógłbym siąść, powiedzieć: „Jestem wielkim mistrzem, nic już nie muszę robić, proszę mnie tu obsługiwać”. Ale ja taki nie jestem. Dlatego pracuję, to, co robię, jest dla mnie ważne i staram się to robić jak najlepiej. A jeśli mogę komuś pomóc, na przykład niosąc mu narty, to nie jest to dla mnie żadna ujma. To dla mnie zwykła rzecz, bo jestem normalnym facetem. Ja zawsze czułem się źle na salonach czy bankietach i do dziś nie jest to dla mnie łatwe. Wolę być z tyłu i robić swoje. Ja bym się nie nadawał na życie w Warszawie i chodzenie po imprezach. Nie nadaję się na gwiazdę.
Materiał powstał we współpracy z TVP