Reklama

- Twój pierwszy bal, przyjęcie?
Jerzy Iwaszkiewicz:
To były dobre lata 60. Mieszkałem w Piastowie pod Warszawą i postanowiłem pojechać na sylwestra do stolicy, nie wiedząc jeszcze, gdzie pójdę. Pożyczyłem marynarkę od zaprzyjaźnionego fryzjera – wtedy nie wszyscy mieli marynarki – przyjechałem, stoję na Dworcu Śródmieście i się zastanawiam, co robić. Patrzę, idzie facet z wielkim pękiem balonów sylwestrowych. Kupiłem od niego wszystkie. I to był najlepszy sylwester i najlepsze przyjęcie w moim życiu! Chodziłem po różnych balach, wszędzie mnie wpuszczali, bo miałem balony. Jak mi się jakaś kobieta podobała, to jej dawałem balon za darmo, od innych brałem duże pieniądze, a od jednego faceta prawie dostałem po pysku, bo powiedział: „Pan nie będziesz dawał mojej żonie balona za darmo!”.

Reklama

– Dlaczego właściwie stałeś się bywalcem imprez? Ja na przykład tego nie lubię i raczej nie chodzę.
Jerzy Iwaszkiewicz:
Znam dużo ludzi, którzy nie znoszą tego, a chodzą. Nie znosił „chodzić” Kuba Morgenstern, ale chodził, bo mu powiedzieli, żeby chodził. Janusz Głowacki po godzinie dostaje szczękościsku. A ja inaczej do tego podchodzę: tam jest masa ciekawych ludzi, tylko trzeba do nich dotrzeć!

– I jesteś taki botanik badający ludzi w ich nienaturalnym środowisku?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Nie, po prostu lubię ludzi! W każdym człowieku jest coś ciekawego, nawet w pośle Kłopotku. Okazuje się, że gęsi potrafi hodować. No, może poseł Hofman nie posiada żadnych specjalnych właściwości, poza pudrem. On mi się bardzo podoba, jest coraz ładniejszy. Jeszcze trochę i będzie mógł z Ibiszem prowadzić wieczorki zapoznawcze dla przedszkolaków.

– Nie! Ibisz programowo teraz brzydnie i się starzeje, bo staje się prawdziwym człowiekiem.
Jerzy Iwaszkiewicz:
Czubaszek powiedziała o Ibiszu, że znacznie bardziej jej się podobał, jak był starszy.

– Nigdy nie pomyślałeś: Koniec, już nie idę na żaden bankiet!?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Czasem jest nudno, ponieważ Polska jest krajem, gdzie wszyscy wszystko naśladują. Bale za komuny, odbywały się pod hasłem: kto wyda większy bal. I było 500 osób, 700 osób, każdy mówił: „Co słychać?”, w odpowiedzi słyszał: „Dziękuję, wszystko w porządku”. I po balu.

– Kto wtedy wydawał bale?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Firmy. Największy bal, jaki do tej pory wydano, przyjęcie zasiadane, a te są najbardziej godne, wydała firma Man, od ciężarówek. To było przyjęcie na dwa tysiące ludzi, stoły okrągłe, prawie Ameryka! Teraz też zasiadane są uważane za bardziej wykwintne, ale tu już widać kryzys, bo w hotelu Sheraton są zasiadane przyjęcia, dziesięć osób przy stole, okrągły stół, białe obrusy, białe fotele, ale po zupkę trzeba iść samemu, bo oszczędzają na kelnerach.

– Na przyjęciach widać dziś polityków?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Teraz to jest prześmiesznie…

– Bo?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Na balach nie ma żadnego PiS-owszczyka, oni w ogóle nie przychodzą. Nawet się zastanawiam… Może dlatego są tacy wściekli, bo się bawią tylko sami ze sobą? Mają żony, żony są ładne, uszyją sobie nową sukienkę… i nie mają gdzie tych nowych sukienek pokazać!

– Na Marsz Niepodległości nie pójdą przecież w sukience balowej…
Jerzy Iwaszkiewicz:
Ale jakoś muszą się wyżyć! I na kim się wyżywają? Na mężu polityku, a oni muszą to odreagować.

– Platforma baluje?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Bardzo niewiele. Punktem stałym jest poseł Kalisz, który chodzi zawsze i wszędzie. Pierwszy raz poseł Kalisz pokazał się na balu w hotelu Sheraton i odtańczył rock and rolla. Jest taka cudowna Hania Prus, która robi cudowne zdjęcia, i jak Hania Prus zobaczyła Kalisza tańczącego rock and rolla, to dostała takiego śmiechu, że do dzisiaj nie może się uspokoić. Dużo różnej polityki przyjeżdżało kiedyś do Marynek, letniej posiadłości Januarego Gościmskiego i pani mecenas Pociejowej. Stamtąd też pamiętam Jerzego Jaskiernię, byłego ministra sprawiedliwości, profesora. I Jaskiernia Jerzy lubił siadywać nad basenem i udawać, że rozmyśla. Odbywał się tam bieg za lisem i przyjemnie było patrzeć, jak stado przywiązanych saren spontanicznie zrywa się od płota. Ludzie mieli różne poglądy, ale nikomu to nie przeszkadzało. Nie ma już takich spotkań.

– Gościmski to jest ten biznesmen, na którego mówiono „Ciasteczko”?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Tak, January Gościmski, pierwszy właściciel kabrioletu Mercedes. Od tego zaczęła się Warszawka.

– Czyli?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Od tego, że January Gościmski i Lolek Praśniewski kupili sobie mercedesy, kabriolety. To były takie lata, że jak kabriolet jechał, to za nim policja albo złodzieje. Jedni chcieli ukraść, drudzy zamknąć. A jeszcze za kabrioletem jechał drugi samochód i jak Gościmski czy Praśniewski gdzieś dojeżdżali, wysiadali, to przesiadał się kierowca z tamtego i pilnował mercedesa. Tak było pod koniec lat 70. I niewiele się zmieniło. Teraz, jak jest Bal Dziennikarzy, to podjeżdżają bentleye, na ogół na rejestracji poznańskiej. Ostatnio były trzy bentleye. I oni mają w sobie to samo przyzwyczajenie z dawnych lat, żeby pilnować, więc na wszelki wypadek w bentleyu siedzi kierowca i samochód jest cały czas „na chodzie”. Kiedyś podszedłem do takiego kierowcy i mówię: „Panie, nie szkoda panu tego samochodu?”. Usłyszałem: „Proszę pana, ja muszę być gotowy, gdyby pan chciał odjechać”. Dziś już praktycznie zostały tylko dwa bale, na które warto sobie uszyć sukienkę. Bal Nocy Letniej robiony przez Bożenę Walter i jej Fundację „Nie jesteś sam”. Ostatnio byłem i widziałem, że niektórzy panowie pasy mieli bardzo zaciśnięte, smokingowe, i widać było, że te pasy ich męczą. Rzeczywiście, niezwykle elegancki bal. A drugi to Bal Dziennikarzy. To jest właściwie takie zebranie, na które wszyscy przyszli pokazać, że istnieją. Tylko zatańczyć się nie da, orkiestra, nie wiem dlaczego, nigdy nie gra do tańca, tylko koncertuje. Tak jest zresztą, niestety, na wielu balach.

– Po co dziś bale mężczyznom?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Mężczyźni lubią udawać, że wszystkich znają.

– Czyli służą do pokazania swojego miejsca w hierarchii.
Jerzy Iwaszkiewicz:
Teraz jest moda na pokazywanie się. Bo jak pod kawiarnię Szparka przy placu Trzech Krzyży zajeżdża pan Kuba Wojewódzki, z pełnym uszanowaniem, to zajeżdża najlepszym samochodem, po czym staje, kładzie nogę na błotnik, żeby wszyscy widzieli, jaki męski. Jeżdżę na nartach, żegluję, latam samolotem i tam są może mężczyźni trochę bardziej prawdziwi.

– Po czym ich poznajesz?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Na Kasprowym była taka babcia Śmiertkowa, siedziała w klozecie. I babcia miała swoją teorię na temat narciarstwa. Mówiła do mnie tak: „Panie Jurek, patrz pan, dobry narciarz to przyjdzie, zrobi swoje i jedzie, a ten to już chyba dziesiąty raz jest u mnie”. Na nartach, podobnie jak w każdym sporcie, niczego nie można udawać, tam trzeba pojechać albo nie. Pod dzwon na Goryczkowej przychodził często generał Józef Kuropieska i dawał się napić na „ryzykę”. Wpadłem kiedyś na schronisko Polaka (zanim zniosła je lawina) i mówiono potem w Zakopanem: „O, to jest ten facet, co zabił się na Polaku”. Najgorzej na nartach złamać szczękę.

– Na balach tropisz prawdziwych ludzi?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Ja ich po prostu trochę znam i o nich piszę. A felietony pisałem od zawsze, mój dziekan na polonistyce (studiowałem 12 lat) profesor Ludwik Rajewski, mądry pan, stwierdził, że jestem leniwy i do niczego innego się nie nadaję. Są rzeczy, których w życiu nie da się podrobić, na przykład latania samolotem. Samolot nie ma hamulców. Latałem w rajdach samolotowych, kiedyś „obcięło” nam śmigło nad lasem, w Kamieniu Pomorskim. „Obcięło” to znaczy, że śmigło staje w miejscu. Byliśmy na wysokości 200 metrów nad lasem, w przepisach jest tak, że można wylądować na lesie, jest to jedyna szansa na 10 milionów, że samolot się nie zapali, a pali się szybciutko. Jak jesteś na wysokości 200 metrów, to masz 32 sekundy, żeby wylądować. Nie wiem, jakim cudem, las był pod nami, złożyliśmy się w lewo i tam było pole, i wylądowaliśmy na tym polu. I wtedy miałem oczywisty dowód na istnienie Pana Boga.

– Bo?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Bo, po pierwsze, obydwaj mieliśmy ręce bielusieńkie, to jest prawda, że ludziom w takich sytuacjach bieleją ręce.

– Krew odpływa do główkującego z przerażenia mózgu.
Jerzy Iwaszkiewicz:
Nie wiem, co mi odpłynęło, w każdym razie ręce były bielutkie, moje i Witka Świadka, mistrza świata, cudownego pilota, który nauczył mnie latać. Nie ma już Witka, zginął, musiał latać jakimś złomem. Ale wtedy wylądowaliśmy i skąd nadeszła pomoc pierwsza?

– Proboszcz?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Też, ale to w drugiej kolejności, pierwsza pomoc nadeszła z browaru. Przyjechał kierownik i przywiózł skrzynkę piwa dla panów pilotów.

– I to ma być dowód na istnienie Boga…
Jerzy Iwaszkiewicz:
Właśnie.

– Jesteś w tym wieku, że już się niczego i nikogo nie boisz?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Przestałem się bać w Ameryce. Wysiadam kiedyś z metra, patrzę – stoi sznureczek Portorykańczyków. W Ameryce Murzyni strzelają, a Portorykańczycy mają noże. Idę, a oni robią jakby ścieżkę zdrowia, szpaler dla mnie i każdy wyciąga nóż. Mam do wyboru dwie rzeczy – albo przejść przez tę ścieżkę, albo pójść na drugą stronę ulicy. Jakbym przeszedł na drugą stronę, to już mam u nich przechlapane, już u nich nie istnieję. I poszedłem między tymi nożami. I już się niczego nie boję. Zaprzyjaźniłem się w Nowym Jorku z Irlandczykiem. Myliśmy w nocy okna w bankach, a potem szliśmy na wódkę. „Popatrz, Jerry – mówił Irlandczyk – złapałem już to życie, już je mam. Już tak mało mi brakuje. Ile? Zarabiam na trzy wódki, a wypijam cztery”. Zuzanna Głowacka napisała w swojej książce „Manhattan pod wodą”: „Nowy Jork nauczył mnie nie bać się próbować”.

– Pytałem też o inny strach, że się uzyskuje taką świadomość, że nic mi już nie mogą zrobić, że mogę mówić, co chcę…
Jerzy Iwaszkiewicz:
Był taki cudowny wywiad ze Stefanią Grodzieńską, w Trójce. Młoda dziewczyna rozmawia z nią, ten nowy rodzaj dziennikarstwa, wszyscy od razu zadają odważne pytania i zamieniają się w prokuratora. Grodzieńska odpowiada, a dziewczyna mówi: „Pani Stefanio, pani taka odważna, pani się nie boi odpowiadać?”. A Stefania na to: „Dziecko, a co oni mi mogą jeszcze zrobić?”. Tak to trochę wygląda.

– Masz podobnie?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Prawie, ale równocześnie pamiętam, że w Polsce każdemu człowiekowi można odebrać twarz. Ile razy czytałem, że ktoś był agentem… O Jurku Ciszewskim, o kimś jeszcze… Nic nie dowiedziono, ale potem nikt do tego nie wrócił. Tym ludziom nie oddano twarzy. I tak się jeszcze ciągle dzieje.

– Powiedz mi, jako bywalec balów, salonów, po czym poznaje się prawdziwego arystokratę?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Arystokraci niczym specjalnie się nie wyróżniają, tylko nie spieszą się przy jedzeniu. Biznes próbuje łączyć się teraz z arystokracją przy ołtarzu.

– Jakbyś miał ludziom powiedzieć, czy warto chodzić na te bale?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Średnio.

– A kto powinien?
Jerzy Iwaszkiewicz:
To jest trochę tak… Jak ktoś się nie pokaże w hotelu Bryza na początku sierpnia, to wszyscy myślą, że siedzi. W związku z tym w sierpniu w hotelu Bryza są wszyscy. I tak jest też trochę na tych balach. Trzeba zgłaszać obecność. Poza tym snobizm jest niezwykłą napędową siłą świata. Na Balu Płonącej Nocy, tak to się chyba nazywało, pewna dama J.
przybyła w pierwszych na salonach nowych ustach, jeszcze opuchlizna nie opadła i wszyscy myśleli, że wpadła pod pociąg. Teresa Rużyłło podpaliła na sobie sukienkę i wygrała konkurs na strój.

– A właściwie dlaczego ci milionerzy Cię tolerują, a nawet się z Tobą kumplują?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Kumplują to za dużo powiedziane. Dla jednej prostej rzeczy – ja pisuję swoje kroniki towarzyskie w sumie już 20 lat…

– Jesteś jedynym kronikarzem towarzyskim w Polsce.
Jerzy Iwaszkiewicz:
I nigdy w życiu nie napisałem, „kto z kim”, „kto kogo zostawił”, co najwyżej ogólnie, że „pani odeszła z placem”, bo w tym gronie nie istnieją rozwody, za dużo jest przepisane na babcię, byłyby straszne komplikacje. Więc nigdy nie wtrącałem się w życie prywatne tych ludzi.

– Czyli Twoja dyskrecja zapewnia Ci Twoją pozycję.
Jerzy Iwaszkiewicz:
Może. Poza tym nigdy nie chciałem pożyczyć od nich ani grosza. To jest podstawa. Nie można od tych ludzi, od takiego pieniądza, być zależnym w jakikolwiek sposób.

– Oni właściwie powinni Cię traktować jak nieudacznika. Z ich pozycji, życiorysów wynika, że Tobie się nie udało – ani majątku, ani władzy…
Jerzy Iwaszkiewicz:
Nieprawda, mam na to sposoby.

– Jakie?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Zajmowałem się zawodowo i zajmuję samochodami. I jak jest przyjęcie, to biorę samochód, którego oni nie mają, bo jeszcze go nie ma w sprzedaży. Po prostu. Przyjeżdżam: „Dzień dobry”. „A skąd ty masz ten samochód?”. „A kupiłem sobie”. Poza tym w niektórych przypadkach oni to moje nabijanie się przyjmują jako najlepszy rodzaj PR, bo czarny. Hotel Bryza jest jedynym hotelem na świecie, w którym goście kłaniają się właścicielom, a nie odwrotnie… Zapytaj jeszcze o narty, bo mi się przypomniała historyjka.

– I co te narty?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Kiedyś startowaliśmy w mistrzostwach świata dziennikarzy we Francji, świetnie mi szło, byłem w czołówce. Adamowi Choynowskiemu, mojemu przyjacielowi narciarskiemu, też szło dobrze, tylko nie do końca, bo on zawsze na ostatnich dwóch bramkach się wywalał. Tam też i kręgosłup sobie pogruchotał, nie całkowicie, ale władowali go całego w gips. Wsiedliśmy w pociąg i wylądowaliśmy w Paryżu na Dworcu Saint-Lazare. Prowadzę go w tym gipsie, sam też nie jestem za prosty, nawet bez gipsu, i tak podpieramy się nawzajem. Podchodzi kolejarz i mówi: „Panowie, do Lourdes to z peronu czwartego”.Adam! Już go nie ma, nie ma Andrzeja Romana, Tadeusza Procia, pusto się robi. Adam powiedział kiedyś: „Nie ma takiej ilości żarcia, którego Iwaszko nie zjadłby za darmo”.

– Bale, przyjęcia, narty, samoloty… A gdzie stada kobiet? Nie byłeś kochliwy?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Miałem znajomą, miała śliczne oczy. Pojechaliśmy statkiem do Płocka, wtedy to było modne. Wysiadamy w tym Płocku. Przytaskała dwie ogromne walichy i oczywiście ja się zabrałem za te walizki. Po chwili mówię: „Ręce mi zdrętwiały”. A ona: „To zmień rękę”. I w tym momencie wiedziałem już wszystko o kobietach.

– Co w kobiecie dla Ciebie jest ważne? Oprócz lekkiego bagażu.
Jerzy Iwaszkiewicz:
Wszystkie moje żony i partnerki to lekarki: okulistyka siedem lat, anestezjologia osiem lat i reumatologia dwadzieścia pięć lat.

– Bo to przewlekłe schorzenie jest?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Bardzo przewlekłe i fajne.

– Czemu lekarki? Jesteś przesadnie oszczędny?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Jakoś tak jest, że co jakaś kobita mi się podoba, to lekarka.

– Tobie się jeszcze chce?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Mam kłopoty z chodzeniem. W jakimś momencie człowiek sam zacznie decydować, co odstawić.

– Już masz jakieś decyzje za sobą w tej sprawie?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Mam i to bardzo bolesne.

– Co odstawiłeś?
Jerzy Iwaszkiewicz:
Całe życie pływałem, miałem jacht. A dziś sam, z tą nogą naderwaną na nartach, nie podbiegnę do masztu, nie wyskoczę z cumą, a moi rówieśnicy albo już pomarli, albo są na badaniach w przychodni. Kiedyś płynąłem na Mazurach, wieczorem, na jeziorze Bełdan, wielka cisza, że nawet ptaki już się nie kłócą i ludzie przez komórki. Pięknie. I wtedy myślałem, że właściwie Bóg stworzył piękno świata w sprawie tej chwili. I w takim momencie człowiek powinien zasnąć i już nie męczyć się dalej, o jeden dzień czy kilka…

– Ale zabrakło odwagi, skoro tu siedzimy.
Jerzy Iwaszkiewicz:
Co to jest dzień? Parę oddechów więcej. Ale tak, dopłynąłem do brzegu.

Reklama

Rozmawiał Piotr Najsztub
Zdjęcia Radek Polak
Stylizacja Jola Czaja
Charakteryzacja Agnieszka Jańczyk
Produkcja sesji Ela Czaja

Reklama
Reklama
Reklama