Wow! Omenaa Mensah wywodzi się z królewskiego rodu?
Wydaje książkę o słodko-gorzkim życiu i robi interesy w Ghanie. Więcej w najnowszej "Vivie!".
Swoje życie określa jako słodko-gorzkie, dlatego pod takim samym tyulem wydała ostatnio książkę. Nie czeka na miłość, bo ma co robić! Odkryła w sobie pasję: założyła fundację, otwiera szkołę w Ghanie, rozpoczęła studia doktoranckie, a na dodatek... w jej żyłach płynie błękitna krew!
Gdy byłaś mała, miałaś do niej żal, że wybrała Ci ojca innego niż tatusiowie białych dzieci?
Omenaa Mensah: Nie przypominam sobie, ale był taki okres, kiedy bałam się taty. Tylko z mamą chodziłam po mieście.
Nie wiem, z czego to wynikało, może faktycznie ta inność mojego ojca była dla mnie traumatyczna. Kiedy był lekarzem w mojej szkole i szczepił uczniów, nikt się do niego nie ustawiał w kolejce. No bo taki ciemny, czekoladowy.
Wpajał mi, że strach nie leży w naturze naszego rodu, że Ashantee to arystokracja wśród Ghańczyków. Król na afterparty po urodzinach spytał, jak się mój tata nazywa, mówię: "Opoku-ware". "No to jeśli to Opoku-ware, znaczy, że jesteś z królewskiej rodziny".
Dopiero wtedy ojciec mi się przyznał, że mój pradziadek był wicekrólem. Nie mam prawa więc mieć żadnych kompleksów. Jestem arystokratką, choć nie przekłada się to na majątek.
Ale sprawia, że życie Cię cieszy.
Omenaa Mensah: Jestem spełniona, choć może za jakiś czas chciałabym jeszcze raz spróbować stworzyć pełną rodzinę.
Może też z kolejnym dzieckiem. Nawet jeśli go nie urodzę, to może zaadoptuję.
Tylko nie czarnoskóre, bo nie chciałabym go skazywać na mieszkanie w Polsce.
Nie jesteśmy jeszcze tak tolerancyjni, jak bym sobie tego życzyła. Ale liczę, że to zmieni się za jakiś czas.
A jednak masz zadrę z dzieciństwa. Mimo że wyparłaś stresujące sytuacje.
Omenaa Mensah: O, właśnie sobie przypomniałam, jak mój mały brat pobił się z kolegą w klasie, większym od niego, bo tamten przezywał mnie "Murzynka". Stanął w mojej obronie. Takie rzeczy trudno jest z siebie wyrzucić.
Teraz jednak ubawiłam się, bo Vanessa, która ma białego ojca i matkę Mulatkę i naprawdę trudno jest się w niej dopatrzyć cech negroidalnych, została przez kolegów nazwana "Murzynem".
Ale nie wzięła sobie tego kompletnie do serca. Kiedy rodziłam Vanessę, prawie 13 lat temu, nie było to już jakąś sensacją.
Ale kiedy ja się rodziłam, w szpitalu zbiegły się pielęgniarki, żeby oglądać, jakie dziwo moja mama wydała na świat.
Urodziłam się jasna i od razu miałam bardzo dużo włosów, za moment jednak ściemniałam. Potem wyjechaliśmy do Londynu. Miałam trzy lata, a wróciliśmy, gdy skończyłam sześć.
To najwcześniejsze dzieciństwo więc spędziłam w kraju, gdzie czarnoskórych spotyka się na ulicy co krok. I może dlatego ta największa trauma została mi oszczędzona.
A nie dotyka Cię, kiedy mówią o Tobie "Miks"?
Omenaa Mensah: Nie, dlaczego? Jestem przecież pół Polką, pół Ghanką. A "Miksy" są zawsze najlepsze, bo biorą sobie najlepsze cechy z obu ras. Zawsze Vanessie powtarzam: "W jednej dwudziestej piątej jesteś czarnoskóra".
A kiedy mówię, że dzwonił jej dziadek, pyta: "Ale który, ten ciemny czy ten jasny?". I obie się śmiejemy.
Krystyna Pytlakowska/ Viva!