– Twoje „Lubiewo” znalazło się w finałowej siódemce Nike. Jesteś rozczarowany, że nie dostałeś tej nagrody?

Reklama

Następna moja książka ją dostanie (śmiech). Ja podchodzę do nagród cynicznie. Za każdą stoi jakiś koncern medialny, jakaś gazeta i w dużym stopniu to promocja tego medium, a nie pisarza. Poza tym wcześniej były już przecieki, więc miałem czas, by przygotować mężną minę na galę. Najważniejsze w tej nagrodzie są możliwości, jakie otwiera. W naszym społeczeństwie przyznanie Nike to certyfikat na pisarza.

– Dubravka Ugresic twierdzi, że skończyła się literatura, że dziś to jeszcze jedna gałąź show-biznesu. Czujesz się więc ikoną popkultury?

Na pewno nie jestem Paris Hilton. W Polsce nie czyta się książek, nie czyta się nawet gazet. Teraz jestem w amoku pisania nowej książki i gdy to zaczyna mi wychodzić, wtedy nie tylko wierzę, ale i wiem, że literatura nie umarła i mam gdzieś bzdury, które będę wygadywał przy jej promocji.

– Niedawno przeniosłeś się z Wrocławia do Warszawy. Dlaczego?

Zobacz także

Bo jest bliżej... koryta. Ja już od dawna byłem z Warszawy. Ważne jest to miejsce, które sami sobie wybieramy, a nie to, w którym się urodziliśmy. W Warszawie dobrze się czuję, chcę tu mieszkać, mam tu znajomych. Warszawa to jest Azja. Bardzo mi przypomina Szanghaj i Kuala Lumpur. Takie połączenie oszklonych wysokościowców z bazarem, syfem. Wszystko się miesza w jakimś dzikim natłoku.

– Bywasz w snobistycznych klubach czy zatęchłych knajpach na Pradze?

Niestety, nie jestem bywalcem knajp na Pradze, może dlatego jeszcze żyję. Jest oczywiście podział na modne kluby i normalne życie, ale jedno i drugie jest życiem. W modnych klubach załatwiam interesy: spotykam się z wydawcami, tłumaczami, dziennikarzami na wywiady. To jest część mojego normalnego warszawskiego życia, które też lubię. Żartuję, że prowadzę agencję pijarową. Ale na pytanie, gdzie najchętniej bywam, odpowiadam: sam, we własnym mieszkaniu, przebrany w szlafrok i słuchając sobie muzyki, a w przerwach pisząc i robiąc sobie coś z twarzą.

– W wieku 14 lat uciekłeś z domu. To była próba poszukiwania wolności?

Wiedziałem, że świat nie jest tylko po to, by dostawać trójkę z fizyki, żeby mijał szary poniedziałek, wtorek, środa. Chciałem, żeby było tak, jak w serialu „Powrót do Edenu”. Szejkowie, szybkie samochody, miłości, jachty, piękne ubrania, szampan. Myślałem: „To nie może być tak, że będę siedział w tej ohydnej stołówce i tak już będzie zawsze”. Uciekłem z domu na przeszło dwa lata. Najpierw Wiedeń, Monachium, rok spędziłem jako utrzymanek bogatego faceta w Zurychu. Dziś z perspektywy czasu niczego nie żałuję. Miałem takie przeżycia i takie doświadczenia, których żaden człowiek w Polsce nie miał. A poza tym okazało się, że miałem rację, że „prawdziwe życie” faktycznie jest gdzie indziej i wystarczy wyciągnąć po nie rękę. Gdybym był grzecznym chłopcem, skończyłbym studia z wyróżnieniem i wylądował w szkole, jako wzorowy nauczyciel.

– Wspominając o Wrocławiu, Twoim rodzinnym mieście, powiedziałeś o dusznej mieszczańskiej atmosferze. Nie znosisz niczego, co mieszczańskie?

A szczególnie patelni teflonowej. Gdy mieszkałem w Zurychu, byłem takim małym chłopcem, jak Dianka z "Lubiewa", mieszkałem u jakiegoś wstrętnego mieszczucha, który pewnego dnia zrobił mi karczemną awanturę i pobił do krwi za to, że jajecznicę na patelni teflonowej mieszałem metalową, a nie drewnianą łyżką i porysowałem powłokę. Wtedy wymyśliłem, że pierwsze przykazanie mieszczuchów powinno brzmieć: „Nie będziesz w teflonie mieszał metalem”.

– Mieszczaństwo to Twoje przekleństwo od dzieciństwa?

Nie, ja pochodzę z inteligenckiego domu. W czasach późnej komuny, gdy dorastałem, inteligencja była za biedna, by być mieszczaństwem. Mieszczaństwo nie znosi inności, zamyka się tylko w swoim domu. Cały czas boi się, żeby nie upaść na dno i nie daj Boże zetknąć się z czymś innym. Siedzą w tych swoich apartamentach, drogich samochodach, jak w kapsule. Z mieszkania-kapsuły zjeżdżają windą do kapsuły zwanej samochodem, rzadko opuszczają swoją ściśle chronioną strefę. Artysta musi umieć przekraczać te granice. Na przykład umieć na chwilę zamienić się w menela i wysłuchać jego historii, albo w ogóle przeżyć coś, co wykracza poza dom, pracę i kupowanie świeczuszek zapachowych w CH Arkadia.

– Mówisz „byłem utrzymankiem bogatych facetów”. To chyba nie była edukacja sentymentalna...

Nie była. Chlałem, brałem narkotyki, uprawiałem mnóstwo seksu. Totalnie zaczadzony, lądowałem w jakimś metrze z kompletnie porozbijaną i zakrwawioną głową. Bez jakiejkolwiek możliwości nocowania, bez dostępu do bagażu, którego nie miałem za co wykupić z dworcowego boksu. Na chwilę trzeźwiałem, znów łapałem bogatego faceta i wszystko zaczynało się od nowa. Na szczęście nie wpadłem w heroinę, bo przy mojej zdolności do uzależnienia się od wszystkiego już by mnie nie było.

– Twoja ucieczka była protestem wobec rodziców?

Też. Byłem pod wrażeniem „My, dzieci z dworca ZOO”, przeklętej lektury mojego pokolenia i ten Berlin Zachodni zamiast zniechęcać, zachęcał. Wielu młodych ludzi, szczególnie takich „romantyków”, zbuntowanych, czytających i myślących – gna jakaś tęsknota i przydarzają im się przygody.

– Mówisz o tym tak normalnie, bez emocji, a przecież Twoja ucieczka to złamanie wszystkich norm.

Wszystko to przypomina mi trzy polskie filmy z lat 80.: „Pajęczarki”, „Pociąg do Hollywood” i „Autostradę do nieba”. Tak, wtedy wszyscy marzyli o czymś innym i niektórzy po to sięgali, ale trzeba było pokusić się o złamanie reguł (np. tego, co wypada, co dozwolone). Bez tego wyjazdu nie byłoby mnie takiego, jakim jestem dziś, nigdy nie napisałbym swoich książek, nie miałbym sukcesu…

– Mogłeś się w tym luksusie taplać, rozpływać do końca życia. Nie chciałeś?

Tak naprawdę nie znosiłem tej Szwajcarii, bo ona jest jeszcze nudniejsza od Wrocławia. Wszystko odnowione, ci faceci tacy przeraźliwie nudni i to życie napawające melancholią, zresztą jak na całym Zachodzie. Ludzie bardzo bogaci harują od rana od nocy, potem idą do baru (szczególnie widać to u pedałów, którzy nie mają rodzin, dzieci), siedzą zgarbieni przy barze nad tym drogim samotnym piwem albo podjadą do galerii sklepów, by po raz setny pooglądać na wystawach te ciuchy, zegarki, buty szyte na miarę przez najlepszych szewców świata. Już nawet nie kupują, bo wszy-stko mają. Wracają do pięknego domu, włączają film na DVD i przy nim usypiają. A rano znów do pracy w luksusowym klimatyzowanym biurowcu. A jak się ich zapytasz: „I tak wygląda twoje życie? O nic w nim więcej nie chodzi?”, to patrzą zdziwieni, że ktoś czegoś jeszcze od nich chce. Oni nie pojmują, że jest to widok kury z klatki. Uwierz mi, że twarze ludzi na Kubie są milion razy szczęśliwsze od tej melancholii, od tych smutnych ryjów w Monachium, Zurychu czy w londyńskim City.

– Ale na początku ten luksus Cię bawił, chyba Cię wręcz oszołomił.

Bo miałem ten luksus już w 1992 roku, kiedy w Polsce szampon Pantin Pro Vitamine uchodził za luksus. Gdy miałem pieniądze, to nie umiałem ich nawet wydać, bo nie wiedziałem, na co, nie znałem żadnych marek. Gdy je poznałem, oszalałem na punkcie drogich zegarków, butów, perfum, ale szybko mnie to znudziło i zniechęciło. Zacząłem dostrzegać, że wyperfumowani panowie z rolexem na ręku są w stanie zabić za patelnię teflonową, wartą kilka franków. Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę szczęśliwy jestem tylko w Polsce. Poza tym zaczęło się we mnie rodzić pisanie. Tam byłem nikim.

– Wyjeżdżając z kraju, spaliłeś za sobą mosty?

Wyjeżdżałem z przekonaniem, że robię to raz na zawsze. Przed samym wyjazdem poszedłem nad Odrę z wielkim plecakiem pełnym zdjęć, świadectw, legitymacji. Spaliłem wszystko, chciałem, żeby nie było po mnie żadnego śladu. W Zurychu wyrzuciłem paszport do studzienki kanalizacyjnej.

– Kiedyś powiedziałeś, że byłeś atrakcyjnym utrzymankiem, bo znałeś angielski, niemiecki, można było porozmawiać z Tobą o sztuce.

Zachwycałem ich, że można było porozmawiać ze mną o literaturze, plastyce, bo ja poza tą kurwą, która we mnie siedziała, miałem też w sobie grzecznego chłopca, który interesował się teatrem, malarstwem. Szczycili się tym, że można było ze mną pojechać do Berna czy do Bazylei na aukcję i ja doradzałem mojemu „opiekunowi”, co warto kupić. Mój bogaty koleś to był wielki koneser sztuki, miał wielu chłopców, ale z nikim poza mną nie mógł porozmawiać o Maksie Beckmannie.

– To był też związek oparty na uczuciu?

Z jego strony pewnie tak, ale z mojej strony to było czyste wyrachowanie. Fundował mi wyjazdy, na przykład do Davos, gdzie toczyła się akcja „Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna. Mieszkaliśmy w opisywanym przez Manna sanatorium, i przy kieliszku wina i cygarach czytaliśmy sobie jego powieść. Albo lecieliśmy do Mediolanu tylko po to, bym kupił sobie buty Soni Rykiel. Albo wypad do Londynu po używane trampki w sklepie vintage. Miałem wszystko, co chciałem, rozwijałem się, czytałem mnóstwo książek, poznałem Germana Ritza – jednego z najwybitniejszych slawistów, guru genderu (nauka o kulturowych aspektach płci – red.).

– Mówisz: „wyjechałem, bo poczułem się znudzony, rozczarowany”. A teraz bywasz szczęśliwy?

Najszczęśliwszy jestem w Warszawie i swoim domku w Międzyzdrojach, gdzie po sezonie mogę chodzić na spacer brzegiem morza, rąbać drewno i palić w piecu. To bardzo romantyczne, a ja jestem romantykiem. Rozumiem doskonale pisarza Zbigniewa Nienackiego, który przeniósł się na stałe nad mazurskie jezioro. Poza tym ja do dziś robię wszystko, by życie nie ustało się w jakieś nudne ramy – teraz mieszkam w Warszawie, ale po roku mogę powiedzieć sobie: a teraz rok w Londynie czy gdziekolwiek. Taką niezależność dają tylko pieniądze i brak obarczenia rodziną. Teraz jestem pisarzem, ale kto wie, czy za jakiś czas nie zostanę kimś innym… Po co przeżywać jedno życie (jednej osoby), skoro można przeżyć ich dowolną ilość? Wystarczy nie przywiązywać się za bardzo do własnej tożsamości! Do narodowości, płci, zawodu, wykształcenia i środowiska.

– Nadal fascynuje Cię tamten zachodni świat?

W ogóle nie. Najlepiej mi w Polsce.

– I mówisz to Ty, facet, który bez skrępowania przyznaje się do homoseksualizmu? Tobie jest w dzisiejszej Polsce dobrze? Nikt Cię nie atakuje, nie obraża?

Zmiany polityczne nic nie zmieniają w życiu prywatnym, a już na pewno nie moim. Życie publiczne jest potrzebne głównie mediom, żeby miały o czym pisać. A mi się żyje dobrze, nigdy tak dobrze nie funkcjonowałem, jak teraz. Zamieściłem na swojej stronie internetowej numer prywatnej komórki, same miłe telefony, nikt mi nie ubliża. Poza tym dlaczego właściwie miałoby się tak dziać? Jestem autorem książek, które się podobają krytyce i czytelnikom. To raczej mało kontrowersyjna i miła rola.

– Słyszałam, że dużo podróżujesz…

Prawie całą ubiegłą zimę spędziłem w ciepłych krajach, z projektantem mody Arkadiusem, który zachwycił się moją książką, zapragnął mnie poznać i zaprzyjaźniliśmy się. Byliśmy razem w Malezji, na Kubie, w Kuwejcie, Dubaju, Omanie i Bahrajnie. To były przeżycia, bo byliśmy podejmowani przez emira Kuwejtu, mieszkaliśmy w siedmiogwiazdkowym hotelu Burj Al Arab w Dubaju, w Albustan Palace w Omanie. To, że pomieszkałem trochę w Londynie i przejechałem się po dwóch obcych kontynentach, pozwoliło mi popatrzeć na polską rzeczywistość z dystansu, jako na państwo dosyć w sumie egzotyczne.

– Po co piszesz dziennik? Dla kogo?

Prowadzę go sześć lat. Odkąd piszę, ostro ruszyłem z kopyta. Bo w dzienniku nie tylko mogę sprawdzić, co robiłem rok temu o tej samej porze i jaka była moja sytuacja, ale można zrobić zebranie, powiedzieć, co było dobre, co złe, co chcę osiągnąć, co zmienić. Dziennik daje perspektywę. Odkąd go prowadzę, wiem, że nie mogę stanąć w miejscu i odcinać kuponów. Staram się nie być „grzeczny” ani „pokorny”. Doświadczenie nauczyło mnie, że aby w życiu coś osiągnąć, trzeba pokusić się o jakiś akt anarchii, nieposłuszeństwa, złamać jakieś zapory. Trzeba stanąć na stole albo na rzęsach i zwrócić na siebie uwagę.

– Ludzie uważają, że jesteś mistrzem autokreacji. Ile w Twoich opowieściach prawdy, a ile zmyślenia?

Nie kłamię na pewno w mojej prozie. Nawet jeśli występuje tam fikcja literacka, to jednak jest to moja najprawdziwsza wypowiedź o świecie. Tam jest mój matecznik. To jestem ja i mój świat. A potem dochodzi do tego „medialny MW” – jak na załączonych obrazkach. Wystrojony, nieprawdziwy, produkt do opylenia.

Reklama

Rozmawiała: Monika Stukonis
Zdjęcia Rafał Milach
Stylizacja Jola Czaja
Asystentka Iga Pietrusińska
Makijaż i fryzury Rafał Żurek
Scenografia Ewa Iwańczuk
Produkcja sesji Ewa Kwiatkowska

Reklama
Reklama
Reklama