Reklama

Dla miłośników zabytkowych samochodów sportowych każdy rajd Mille Miglia jest wielkim świętem. Ale tegoroczna edycja będzie wyjątkowa. Mija właśnie 90 lat, od kiedy zorganizowano pierwszy wyścig Czerwonej Strzałki, 60 lat od chwili, gdy zawieszono tę imprezę i 40 lat od decyzji o wskrzeszeniu kultowego rajdu w nowej formule. Dla Polaków Mille Miglia 2017 będzie szczególne z jeszcze jednego powodu. Znów będziemy mieli okazję kibicować załodze Perlage Team, która, tak jak przed rokiem, wyruszy na trasę Brescia – Rzym – Brescia. I znów będziemy mogli czuć satysfakcję, widząc w dłoniach uczestników rajdu butelki i puszki Cisowianki Perlage, która będzie oficjalną wodą Mille Miglia. Obecność polskiej marki w roli sponsora nie jest przypadkowa – tę imprezę od samego początku tworzyli pasjonaci.

Zobacz też: Prawdziwe piękno jest wieczne! Oto 5 kultowych aut, które nigdy się nie zestarzeją

Zobacz także

Gdyby film "Szybcy i wściekli" nagrywano pod koniec lat 20. ubiegłego wieku, jego bohaterami mogli być czterej młodzi Włosi, którzy wymyślili rajd Mille Miglia. Połączyła ich miłość do wyścigów samochodowych i… wściekłość na włoskie władze, które w 1925 roku przeniosły Grand Prix Italii z ich ukochanej Brescii na nowo wybudowany tor Monza. Żeby uzmysłowić sobie, jaki gniew wywołała ta decyzja, spróbujcie wyobrazić sobie taką sytuację. Oto Polski Związek Narciarski buduje nową skocznię, dajmy na to w Jeleniej Górze, i przenosi tam zawody Pucharu Świata, rozgrywane dotąd na Wielkiej Krokwii. Mieszkańcy Zakopanego, pozbawieni tej prestiżowej i przynoszącej ogromny rozgłos imprezy, z pewnością nie byli zadowoleni i niewykluczone, że chwyciliby za ciupagi.

W Brescii 90 lat temu za ciupagi nikt nie chwycił, ale frustracja była ogromna. I trudno się temu dziwić, bo to właśnie w tym mieście narodziła się tradycja włoskich rajdów samochodowych. Już w 1899 roku rozegrano tu Wielki Wyścig Uliczny, potem przez trzy lata organizowano Tygodnie Motorowe, a tor wyścigowy w pobliskim Montichiari był przez lata areną najwspanialszych imprez rajdowych, włącznie z pierwszym Grand Prix Italia z 1921 roku. I nagle rok później wszystko to zniknęło a Monza odebrała Brescii tytuł motoryzacyjnej stolicy Włoch. I pewnie tak już by zostało, gdyby nie czterej pomysłowi i nieco szaleni młodzieńcy, którzy wymyślili coś, co przyćmiło nie tylko imprezy rozgrywane na Monzie, ale i inne wyścigi świata.

Materiały prasowe

Pomysł na rajd inny niż wszystkie zrodził się, a jakże, w samochodzie, którym Franco Mazzotti i Aymo Maggi pędzili po drogach w okolicach rodzinnej Brescii. Ci dwaj zakochani w szybkich autach arystokraci regularnie wybierali się na przejażdżkę do nieodległego Mediolanu, a ich ulubionym fragmentem tej trasy był odcinek między miasteczkami Romano i Bariano. Droga wiodła tu wzdłuż torów kolejowych, dzięki czemu Franco i Aymo mogli ścigać się z pociągiem. Regularne wygrywanie pojedynków z lokomotywą szybko im się jednak znudziło, ale samo ściganie się po drogach publicznych uznali za ekscytujące wyzwanie. Stąd był już tylko krok do stworzenia ekstremalnego rajdu, który w przeciwieństwie do słynnego Le Mans czy znienawidzonego Grand Prix Italia na Monzie, będzie rozgrywany nie na torze, ale na zwykłych drogach. Ich pomysł nabrał ostatecznych kształtów w grudniu 1926 roku, gdy Mazzotti i Maggi poznali Renza Castagneto i Giovanniego Canestriniego. Ten pierwszy był sekretarzem Królewskiego Automobilklubu w Brescii i choć pełnił tę funkcję od niedawna, to dał się poznać jako świetny organizator. Z kolei Canestrini był dziennikarzem, który pisał o wyścigach samochodowych do "La Gazzetta dello Sport". Z rozmów tej czwórki szybko wyłonił się szalony plan stworzenia niezwykłego rajdu. Założenie rajdu było proste – musi być morderczy dla kierowców i widowiskowy dla publiczności. Wybór trasy w tej sytuacji był formalnością. Impreza musiała zaczynać się i kończyć w Brescii, żeby wszyscy Włosi przypomnieli sobie, że to miasto jest kolebką rajdów, a półmetkiem musiał być Rzym, bo tam, jak wiadomo, prowadzą wszystkie drogi. Kiedy rozrysowali trasę Brescia – Rzym – Brescia na mapie i obliczyli dystans, wyszło im równo 1600 kilometrów. A wtedy Mazzotti, który rok wcześniej podróżował po Stanach Zjednoczonych, stwierdził, że to przecież ni mniej ni więcej tylko 1000 mil, mille miglia. Podobne brzmienie tych dwóch słów sprawiło, że nie trzeba już było wymyślać nazwy wyścigu, bo Mille Miglia pasowało idealnie. Trzeba było jednak ten rajd zorganizować, co wziął na siebie Castagneto. I szybko potwierdził, że zasłużenie cieszy się opinią człowieka zdolnego załatwić wszystko, a zwłaszcza to, czego załatwić się nie da. Aby móc przeprowadzić wyścig publicznymi drogami wiodącymi przez wsie i miasteczka, Castagneto musiał przekonać do tego pomysłu lokalne władze. Odbył dziesiątki spotkań i podczas większości z nich usłyszał, że on i jego koledzy mają nierówno pod sufitem. Widząc opór włodarzy regionów i miast, przez które miała wieść trasa Mille Miglia, Renzo postanowił wykorzystać swoją znajomość z Augusto Turatim, który od kilku miesięcy pełnił funkcję sekretarza Narodowej Partii Faszystowskiej i cieszył się ogromnym zaufaniem premiera Benito Mussoliniego. Turatiemu, który też był mieszkańcem Brescii, pomysł niezwykłego rajdu bardzo się spodobał. Gdy rozesłał do niechętnych oficjeli pismo, w którym napomknął, że organizatorzy Mille Miglia mają oparcie samego Duce, wszelkie przeszkody zniknęły.

I tak 27 marca 1927 roku, równo cztery miesiące po tym, jak Mazzotti, Maggi, Castagneto i Canestrini obmyślili szczegóły nowego wyścigu, ruszył pierwszy Rajd Tysiąca Mil. Na linii startu przy Viale Venezia w Brescii staneło 77 załóg. O godzinie 8 rano Renzo Castagneto machnął chorągiewką i kierowcy popędzili w stronę Rzymu. Wśród nich był jeden z pomysłodawców rajdu Aymo Maggi, który usiadł za kierownicą sportowej Isotty Fraschini Tipo 8A. Obok niego na fotelu pilota siedział Bindo Maserati, inżynier i współwłaściciel raczkującej wtedy fabryki sportowych aut. Maggi do rywalizacji na trasie z Brescii do Rzymu i z powrotem przystępował w roli faworyta. Miał świetne auto, świetnego pilota i mnóstwo sukcesów na koncie. Rok 1926 był dla niego bardzo udany – zwyciężył w Circuito del Garda, w Grand Prix Rzymu i w Pucharze Etny. Miał więc powody sądzić, że na mecie Mille Miglia zamelduje się jako pierwszy. Przeliczył się jednak, bo nie docenił tego, że wyścig, którego był współautorem, jest rzeczywiście inny niż wszystkie. Na metę w rodzinnej Brescii dotarł dopiero na siódmym miejscu. Pierwszą edycję Rajdu Tysiąca Mil wygrał Ferdinando Minoia (ten sam, który cztery lata później został pierwszym w historii zwycięzcą Samochodowych Mistrzostw Europy). 43-letni wówczas "Nando" pokonał trasę w 21 godzin, co oznacza, że jechał ze średnią prędkością 77 km/h. Mało rajdowe tempo? Dziś większość z nas rozwija większą prędkość w drodze do pracy? Owszem, ale warto pamiętać, że Minoia utrzymał takie tempo przez 1600 kilometrów krętych dziurawych dróg, na których odbywał się normalny ruch, a jego OM 665 Superba nie miał pasów bezpieczeństwa, wspomagania kierownicy ani amortyzatorów, a opony miał niewiele szersze od tych, które dzisiaj są stosowane w rowerach.

Ale triumfatorami pierwszego Mille Miglia byli przede wszystkim młodzi pomysłodawcy tego rajdu. Czterej muszkieterowie, jak ich nazywano, nie musieli już nikogo przekonywać do swojej imprezy. Włosi pokochali ich wyścig, ekscytowali się tym, że mogli podziwiać zmagania kierowców siedząc w oknach swoich domów. A gdy po pierwszej edycji pełen uznania i pochwał list przysłał organizatorom sam Benito Mussolini, stało się jasne, że Mille Miglia na stałe zagości w kalendarzu najważniejszych imprez motoryzacyjnych Europy i co roku będzie przyciągać spragnionych adrenaliny i sławy rajdowców.

East News

Drugą i trzecią edycję Mille Miglia zdominował Giuseppe Campari, jedna z najbarwniejszych postaci włoskiego sportu motorowego. Ten wyróżniający się sporą nadwagą mężczyzna, który z niemałym trudem zajmował miejsce za kierownicą swojej Alfy Romeo 6C Spider Zagato, po krętych drogach poruszał się tak szybko i zwinne, że rywale nie mieli najmniejszych szans, by odebrać mu zwycięstwo. Campari był też ulubieńcem kibiców, których serca podbił nie tylko dzięki swoim wyczynom rajdowym. Jego drugą pasją i profesją był śpiew operowy. Jedna z legend Mille Miglia głosi, że gdy Campari w 1928 roku jako pierwszy dojechał do mety, zaserwował wiwatującej na jego część publiczności wiązankę popularnych arii operowych, co oczywiście wzbudziło jeszcze większy entuzjazm tłumów. Rok później, gdy ponownie triumfował w Rajdzie Tysiąca Mil, powtórzył ten spektakl. W 1930 roku Campari nie miał już jednak okazji śpiewać kibicom w Brescii. Gdy po niespełna 17 godzinach dotarł na metę, dowiedział się, że jest dopiero trzeci, a tłum od ponad pół godziny wiwatował już na cześć Tazio Nuvolariego, który nie tylko wygrał rajd, ale przejechał całą trasę ze średnią prędkością ponad 100 km/h. Wyścig Mille Miglia miał nowy rekord i nowego bohatera, a Włochy nowego idola.

Dla Nuvolariego, który zaledwie dwa lata wcześniej zaczął się ścigać w rajdach, triumf w Mille Miglia był wstępem do wielkiej kariery. I choć potem wygrywał wiele prestiżowych wyścigów, na czele z Samochodowymi Mistrzostwami Europy w 1932 roku i 24-godzinnym Le Mans w 1933 roku, to do końca życia miał ogromny sentyment do "Czerwonej Strzałki". Na starcie w Brescii stawał wielokrotnie i za każdym razem jego nazwisko wymieniano w gronie faworytów do zwycięstwa. Nivola, jak go pieszczotliwie nazywano, pierwsze miejsce zajął jeszcze tylko raz, w siódmej edycji Rajdu Tysiąca Mil, ale nawet gdy przegrywał, cieszył się uwielbieniem kibiców. Jeździł brawurowo, widowiskowo, nie przejmował się stłuczkami czy awariami i jeśli tylko po kraksie jego auto było w stanie ruszyć z miejsca, kontynuował wyścig. Szaleńczy styl jazdy sprawił, że Nuvolari określany był mianem "Człowieka, który nie zna strachu" lub, bardziej dosadnie, "Synem diabła". Emocje kibiców rozpalały jego pojedynki z dwoma innymi legendami Mille Miglia – Achille Varzim i Clemente Biondettim. Ten pierwszy był zupełnym przeciwieństwem narwanego Nivoli, zawsze chłodny, opanowany z kamienną twarzą zachowywał się tak, jakby zwycięstwo było ostatnią rzeczą, na jakiej mu zależało. W 1934 roku "Człowiek z lodu", bo taki przydomek nosił Varzi, doprowadził Nuvolariego do szewskiej pasji tym, że zameldował się na mecie o zaledwie osiem minut wcześniej i pozbawił go szans na trzecie zwycięstwo w Mille Miglia. Achille zrewanżował się tym samym za rajd sprzed czterech lat, kiedy nie był w stanie pokonać Nivoli i musiał się zadowolić drugim miejscem.

Znacznie bardziej dramatyczny przebieg miała rywalizacja Nuovolariego z Clemente Biondettim. Ich pojedynki podczas Mille Miglia w 1947 i 1948 roku miały posmak walki starego mistrza, który nie zamierza jeszcze zejść ze sceny i nowego, który chce pokazać, że teraz nastała era jego panowania. Wszystko zaczęło się jednak w 1938 roku, kiedy to mało jeszcze znany w światku rajdowym Biondetti sensacyjnie zwyciężył w Mille Miglia. Potem rajd zawieszono i wznowiono go dopiero dwa lata po zakończeniu II wojny światowej, kiedy Włoch powoli zaczęły podnosić się ze zniszczeń. Gdy 21 czerwca 1947 roku na starcie w Brescii wśród 155 załóg znaleźli się Nuvolari i Biondetti, wierni fani tej imprezy wiedzieli, że to właśnie między nimi rozegra się batalia o zwycięstwo. Nie miało znaczenia, że Alfa Romeo 8C 2900 B Berlinetta Touring, w której siedział Clemente, prezentowała się znacznie lepiej niż mała Cisitalia 1100, którą startował Nivola. Wszyscy wiedzieli, że ten drugi zrobi wszystko, by wygrać. Wojna zabrała Nuvolariemu wszystko, co kochał – z powodu niedożywienia i chorób zmarła dwójka jego dzieci, do tego dowiedział się, że ma raka płuc. Był złamany i trzeci triumf w jego ukochanym Mille Miglia był jedyną rzeczą, która mogła go pocieszyć. Dlatego dał z siebie wszystko, a ze swojego auta wycisnął więcej, niż przewidywali jego konstruktorzy. Na półmetku w Rzymie był liderem, choć z powodu ulewnych deszczy kilkakrotnie padała instalacja elektryczna w jego aucie. Prowadzenie stracił dopiero kilkadziesiąt kilometrów przed metą na autostradzie pod Wenecją, gdzie rozpędzona Alfa Biondettiego zostawiła w tyle jego Cisitalię. Nowy mistrz triumfował w Mille Miglia po raz drugi, Nuvolari, dla którego drugie miejsce oznaczało porażkę, był kompletnie załamany. Nie chciał już startować w rajdach, zamieszkał w klasztorze w Gardone Riviera, gdzie poddał się leczeniu nowotworu. Ale im bliżej było do rozpoczęcia kolejnej edycji Mille Miglia, tym bardziej Nivolę kusiło, by pojechać do Brescii i popatrzeć na zmagania rajdowców. Tuż przed startem rajdu opuścił klasztor i pojechał zobaczyć przygotowania do wyścigu. W Brescii spotkał Enzo Ferrariego, który marzył o tym, by jedno z wyprodukowanych przez niego aut triumfowało w tej edycji. Pokazał mu przygotowane do rajdu cacka, po czym zaproponował, by Nuvolari zasiadł za kierownicą jednego z nich i wystartował w imprezie. Nivola nie miał czasu, by oswoić się z nowiutkim Ferrari 166, ale to, jak zwykle, nie miało dla niego znaczenia. Wiedział już, że za kierownicą takiego samego auta zasiądzie Biondetti, więc tym razem to nie sprzęt, a talent kierowców zdecydują o zwycięstwie. Nuvolari, który jeszcze kilka dni wcześniej spacerował po klasztornych ogrodach modląc się o to, by postępująca choroba pozwoliła mu jeszcze trochę pożyć, teraz myślał tylko o tym, by zostawić w tyle Biondettiego i wygrać Mille Miglia. Od chwili startu jechał szybko i agresywnie, nie przejmował się ani kolejnymi stłuczkami, ani problemami z oddychaniem. Ostra jazda się opłaciła – na półmetku w Rzymie Nivola był pierwszy. Mniej zadowoleni z tego byli mechanicy, którzy musieli szybko naprawić sfatygowane Ferrari. Rozsypane zawieszenie udało im się naprawić, gorzej poszło z maską, która była tak powyginana, że nie można jej było zamknąć. Przymocowali ją więc drutami, co może i zdałoby egzamin, gdyby potężna burza, która złapała Nuvolariego po starcie ze stolicy. Silny wiatr zerwał prowizoryczne mocowanie i pokrywa znów podrywała się ci chwilę, zasłaniając Nuvolariemu drogę. Wycofać się z takiego powodu? To nie było w jego stylu. Czekać na mechaników? To nie było na jego cierpliwość. Nivola znalazł inne wyjście. Nie zatrzymując samochody oderwał maskę, wyrzucił ją do rowu i pojechał dalej z odkrytym silnikiem. Na tym jednak jego pech się nie skończył. Kilka godzin później zahaczył o skałę i znów poważnie pokiereszował auto. Ale nadal mógł jechać, a co ważniejsze nadal prowadził, więc nie miał czym się przejmować. Na kilku kolejnych punktach kontrolnych zameldował się jako pierwszy, a potem nagle zniknął. Jego sfatygowane Ferrari organizatorzy znaleźli na poboczu drogi pod Villa Ospizio, zaraz potem odnalazł się też sam Nuvolari. Wycieńczony, załamany, półprzytomny z bólu i zmęczenia leżał w łóżku na tamtejszej plebanii. Ale gdy Enzo Ferrari, który na wieść o jego wypadku przyjechał do Villa Ospizio, powiedział mu, że nie ma się czym martwić, przecież za rok może znów powalczyć o zwycięstwo, Nuvolari znów uwierzył, że jeszcze może wygrać Mille Miglia. Postępująca choroba nie pozwoliła mu już jednak startować w rajdach. Nivola zmarł 11 sierpniu 1953 roku.

Tamten pechowy dla Nuvolariego wyścig wygrał Clemente Biondetti. Rok później powtórzył ten sukces i przeszedł do historii jako jedyny kierowca, który czterokrotnie triumfował w Mille Miglia.

Rajd Mille Miglia miał też swoich wielkich przegranych. Ich uporczywe starania o to, by choć raz wygrać ten wyścig, budziły niemniejszy podziw niż wyczyny triumfatorów. Jednym z największych pechowców był Giuseppe Farina, który trzykrotnie ocierał się o zwycięstwo, ale za każdym razem ostatecznie zajmował drugą lokatę. Najbardziej przeżywał to w 1936 roku, gdy do zwycięzcy stracił zaledwie… 32 sekundy. Trzykrotnie z utratą szansy na zwycięstwo musiał też godzić się Argentyńczyk Juan Manuel Fangio. Argentyńczyk, który pięć razy sięgał po tytuł mistrza świata Formuły 1, Mille Miglia ukończył raz na trzecim i dwa razy na drugim miejscu. On z kolei najbardziej nie mógł przeboleć rajdu z 1953 roku, kiedy zwycięstwo odebrał mu młody elegancik Giannino Marzotto. Mającego wówczas zaledwie 25 lat młokosa starzy wyjadacze Mille Miglia nie traktowali jako groźnego konkurenta. I to nie tylko z racji wieku i nikłego doświadczenia w rajdach. Marzotto na starcie w Brescii wyglądał tak, jakby jechał na randkę, a nie na dwudniowy rajd. W eleganckim garniturze, śnieżnobiałej koszuli i niebieskim krawacie wyraźnie odróżniał się od ubranych w rajdowe uniformy zawodników. Na trasie też odróżniał się od reszty. Giannino, jadący Ferrari 340, pędził ze średnią prędkością 142 km/h i pokonał całą trasę w 10 godzin i 37 minut. Nie tylko zwyciężył, ale ustanowił też nowy rekord Mille Miglia.

Po raz drugi Fangio musiał przełknąć gorycz porażki w 1955 roku, kiedy w drodze po zwycięstwo wyprzedził go Brytyjczyk Stirling Moss. Argentyński mistrz kierownicy podjął przed startem zdumiewającą decyzję – postanowił pokonać rajd sam, bez wsparcia pilota. Pytany o to, dlaczego to robi, odpowiedział: "Każdy z nas tutaj to szaleniec, ale ja przynajmniej jestem szaleńcem odpowiedzialnym". Rezygnacja z nawigatora okazała się jednak poważnym błędem w obliczu tego, co miał w zanadrzu Moss i jego partner. Brytyjczyk na fotelu pilota posadził swojego przyjaciela Denisa Jenkinsona, dziennikarza i kierowcę rajdowego. Denis perfekcyjnie się do swojego zadania przygotował. Przed rajdem przejechał całą trasę i sporządził drobiazgowe notatki – kilometr po kilometrze zaznaczył każdy zakręt, hopkę, zwężenie drogi. Notatki przepisał na rulon papieru, włożył go do pudełka i potem w czasie rajdu podawał Mossowi precyzyjne informacje na temat tego, co czeka go na każdym kilometrze drogi. Genialny wynalazek Jenkinsona, który dziś jest powszechnie używany przez pilotów rajdowych, pozwolił Mossowi na szaleńczą nawet jak na standardy Mille Miglia jazdę. Brytyjczyk przejechał 1600-kilometrową trasę w zaledwie 10 godzin, 7 minut i 48 sekund, co oznacza, że jechał ze średnią prędkością 157, 6 km/h. Rekordu, który wtedy ustanowił, nikomu już nie udało się pobić.

Jakim cudem Moss wykręcił taką średnią i ukończył wyścig w tak krótkim czasie, mimo że na jednym z etapów miał zderzenie z ciężarówką. Sekret wyjawił on sam. Przyznał, że nie zwalniał nawet wtedy, gdy na jezdni pojawiali… się przechodnie. Po prostu omijał ich jak tyczki podczas slalomu. Robili tak zresztą niemal wszyscy uczestnicy Mille Miglia. Herbert Linge, który wystartował w tej imprezie w 1954 roku jako pilot Hansa Herrmanna, wyznał po latach, że niewiele zabrakło, a obaj straciliby życie pod kołami rozpędzonego pociągu. Widząc zamykające się szlabany Hermann nie hamował tylko jeszcze dodał gazu, po czym razem z pilotem pochylili głowy i przemknęli pod zaporami. Ich Porsche 550 Spyder o włos prześliznęło się przed nadjeżdżającym pociągiem.

Ale nie zawsze brawurowe manewry kończyły się szczęśliwie. Do największej w historii Rajdu Tysiąca Mil tragedii doszło w 1957 roku. Drugiego dnia wyścigu, 12 maja, hiszpański markiz Alfonso de Portago stracił panowanie nad swoim rozpędzonym Ferrari i wpadł w grupę kibiców. Zginął na miejscu, życie stracił też jego pilot i dziewięć innych osób. Niedługo później pod Florencją wydarzyła się kolejna tragedia – z trasy wypadł Joseph Göttgens i w wyniku obrażeń zmarł tuż po przewiezieniu do szpitala. Rajdu nie przerwano, ale oba wypadki wstrząsnęły uczestnikami i organizatorami. Piero Taruffi, który zwyciężył w tamtej edycji wyścigu, kilka miesięcy później opublikował w jednej z gazet znamienny tekst "Powstrzymajcie nas, zanim znów kogoś zabijemy". On sam podjął już wówczas decyzję o zakończeniu kariery rajdowej, o co prosiła go żona, wstrząśnięta wypadkiem spowodowanym przez markiza de Portago. W rajdzie Mille Miglia nie wystartował już ani Taruffi, ani żaden inny rajdowiec. Władze Włoch uznały, że wyścig stał się zbyt niebezpieczny i zakazały organizowania kolejnych edycji.

Trzydzieści lat fenomenalnych zmagań kierowców rozgrywanych w przepięknych plenerach północnych Włoch sprawiło, że Mille Miglia stał się wydarzeniem, którym żyły miliony kochających wyścigi samochodowe ludzi. Szybko stało się jasne, że "najpiękniejszy wyścig świata" nie może tak po prostu zniknąć. Długo szukano formuły wskrzeszenia tej imprezy, aż w końcu 40 lat temu Rajd Tysiąca Mil powrócił jako wyścig dla kierowców zabytkowych samochodów sportowych. Trasa, jak dawniej, wiedzie z Brescii do Rzymu i z powrotem, ale kierowcy nie walczą już o jak najszybszy przejazd, ale o to, by kolejne etapy pokonywać w ściśle wyznaczonym czasie. Ale tak naprawdę liczy się udział, spotkanie z pasjonatami dawnych aut z całego świata, dotknięcie magii, którą 90 lat temu stworzyli czterej muszkieterowie z Brescii.

Reklama

Materiały prasowe

Reklama
Reklama
Reklama