
Niedawno weszła na plan swojego nowego programu. Będzie w nim zmieniać wnętrza, ale i… życie bohaterów. Swoje na przestrzeni lat również niezwykle odmieniła. Czy Dorota Szelągowska (39) chciałaby w nim jeszcze coś przemeblować? Ile remontów ma już za sobą? I w jakich chwilach czuje się najszczęśliwsza?
Praca na planie pani najnowszego programu „Totalne remonty Szelągowskiej” idzie pełną parą. Czym będzie się on różnił od poprzednich?
Praktycznie wszystkim poza samym faktem remontu. Wydawać by się mogło, że Szelągowska i remonty to już było, okazuje się jednak, że jest jeszcze spore pole do popisu. Przede wszystkim nasi bohaterowie to społecznicy, ludzie którzy robią coś wyjątkowego dla innych. Zgłaszają ich do programu znajomi lub bliscy. Oni nie mają o tym pojęcia. Po drugie działamy z zaskoczenia. Ni z tego, ni z owego odwiedzamy ich na przykład w pracy i pytamy, czy zgadzają się na remont. Mają dosłownie chwilę na spakowanie najważniejszych rzeczy, a po siedmiu dniach wracają do kompletnie odmienionego domu. Jeździmy po całej Polsce w poszukiwaniu takich niezwykłych ludzi. I choć prawie nie śpię i codziennie boli mnie głowa, to radość, którą daje mi ten program,jest nie do opisania.
Domyślam się, że na planie towarzyszą wam i bohaterom przeróżne emocje. Zdarzają się te negatywne?
Gdzieżby! My przychodzimy z dobrem. Mam to szczęście, że moja praca niesie ze sobą same pozytywne emocje. Tym programem nie zostawiamy po sobie tylko wyników oglądalności, ale przede wszystkim coś, co jest namacalne, co zmienia ludziom życie na lepsze i co zostaje też w widzach – zarówno emocje, jak i inspiracje. Największym komplementem są dla mnie sytuacje, gdy podchodzą do mnie na ulicy obcy ludzie, wyjmują telefon i mówią: „Pani Dorotko, dzięki pani zrobiłem to albo tamto, przemeblowałem pokój, przemalowałam ściany”. Tych zdjęć w telefonach widziałam już setki. I za każdym razem czuję szczęście i dumę.
Ile domów i mieszkań zmieniła pani w całej swojej karierze?
Półtora roku temu przestałam liczyć (śmiech). Jeśli metamorfozy, których dokonujemy w programach, dodamy do tych, które tworzymy w moim biurze projektowym, myślę, że wyjdzie nam coś około tysiąca. A wciąż mi mało!
Podobno już w dzieciństwie lubiła pani na własną rękę przemeblowywać mieszkania?
Tak, moja mama robiła dokładnie to samo. Jeśli raz w miesiącu nie przearanżowała jakiegoś pokoju, była chora (śmiech). I ja też tak mam. Moje wnętrza cały czas żyją. Bawię się dywanami, poduchami, coś usuwam, coś dodaję. Robiłam to również w czasach, kiedy nie miałam pieniędzy. Wystarczył kubeł różowej farby i ściany w salonie zyskiwały nowy kolor. Do dziś, jak tylko mam poczucie, że wszystkie możliwości zmian zostały wyczerpane, robię remont generalny albo się przeprowadzam. Mnie do szczęścia potrzeba dwóch rzeczy: zmian i projektowania.
Ile było już takich przeprowadzek?
Minimum 20. Wychodzi zatem raz na dwa lata! Do nowego mieszkania wprowadziłam się rok temu i wielu moich znajomych zaczęło robić zakłady, jak długo w nim wytrzymam. Niektórzy już stracili pieniądze, inni jeszcze się jakoś trzymają (śmiech). Na razie przeniosłam pokój córki do pokoju gościnnego. Co ciekawe, na widok tej zmiany córka ogłosiła: „Mamo, czegoś mi tu brakuje” i poszła do mojego pokoju po dodatkowe dekoracje. Mówiąc krótko: też już urządza wnętrza, a ma dwa i pół roku! (śmiech) Ma także własny zestaw narzędzi, umie się posługiwać wkrętarką, ostatnio pomagała mi składać skrzynie i samodzielnie wkręcała śrubki śrubokrętem.
Ma pani też 18-letniego syna Antka. Czy to drugie macierzyństwo nauczyło panią czegoś nowego?
Dojrzałe macierzyństwo, nie bójmy się tego słowa (śmiech). Mam przyrodnie rodzeństwo, ale wychowywałam się praktycznie jako jedynaczka, nigdy więc nie mogłam zrozumieć, jak można dwójkę dzieci kochać tak samo. I nagle okazało się, że to jest absolutnie naturalne, że tu nie trzeba wybierać. Miłość się mnoży, a nie dzieli – to chyba najważniejsza rzecz, której nie rozumiałam, a której się nauczyłam, mając drugie dziecko. Oni są bardzo różni, ale tak samo ważni. I ich relacja jest cudowna. To wspaniałe obserwować, jak 2,5-letnia dziewczynka jest wpatrzona w 18-letniego brata i kocha go najbardziej na świecie.
Pani mama, Katarzyna Grochola, rozpieszcza Antka i Wandę? W wielu wywiadach wspomina pani swoją babcię Lidię, która zaszczepiła pani miłość do prac plastycznych i urządzania wnętrz.
To były inne czasy, inna życiowa sytuacja. Ponieważ moja mama zachorowała, wychowanie mnie spadło właśnie na babcię. Moja mama ma inną relację z moimi dziećmi – jest babcią kumpelską, nowoczesną, bawi się z nimi, rozmawia, pokazuje im świat. Na pewno nie aspiruje do tego, aby być drugą mamą.
Czy jest coś, czego chciałaby się pani jeszcze w życiu nauczyć?
Malować obrazy. Gdy już zamieszkam na wsi, będę sobie malować, rzeźbić, może wrócę do witraży. I oczywiście dalej będę projektować – nie mogę bez tego żyć. Projektuję, nawet jak śpię (śmiech). Kiedy trafiam w internecie na różne informacje na swój temat, tylko dwie rzeczy są w stanie mnie wyprowadzić z równowagi: że cokolwiek załatwiłam mojemu synowi i że projekty, które firmuję swoim nazwiskiem, robi za mnie ktoś inny…
Wspomniała pani o zamieszkaniu na wsi. Przeniesie się pani do swojego domu na Warmii?
Tak, jestem tam najszczęśliwsza na świecie, to moje miejsce na ziemi. Tam zawsze jest coś do zrobienia. W czasie pandemii, którą tam spędziliśmy, wszyscy przytyli, a ja przeciwnie. Według mojego krokomierza codziennie robiłam 10 tys. kroków, i to bez wychodzenia poza mój teren. Udało mi się też niedawno kupić siedlisko, które będę przez wiele lat przerabiać. Chcę tam stworzyć cudowne miejsce, w którym można będzie pomieszkać albo organizować warsztaty. Wspólnie z moją przyjaciółką i asystentką Mariką oraz jej narzeczonym tworzymy już wstępne projekty. Niestety każdy nasz kolejny pomysł kosztuje grube miliony (śmiech).
Kiedy planuje pani otwarcie siedliska?
Kiedy zarobię tyle, aby móc te projekty zrealizować (śmiech). Nie daję sobie żadnego terminu. To taki mój plan B, który gdzieś tam w tle się powoli realizuje. Telewizja to przecież nie wszystko. Marzę o miejscu, w którym mogłabym przyjmować gości oraz przyjaciół i dobrze im gotować. Kocham to robić, zwłaszcza gdy jestem na Warmii. W Warszawie mam tak mało czasu, że zamiast spędzać czas na zakupach, wolę poświęcić go mojej córce i na przykład wspólnie upiec ciasteczka.
W jednym z wywiadów wspomniała pani, że dobrze zarabia i nie wstydzi się tego. Rzadko słyszymy w show-biznesie taką szczerość.
W Polsce w ogóle jest taka dziwna zasada, że o pieniądzach się nie mówi, ale na przykład o chorobach – już chętnie. Ciężko pracuję i uczciwie zarabiam. Chciałabym, żeby moje dzieci nie miały wyrzutów sumienia, jeśli kiedyś będą dobrze zarabiać.
Na co lubi pani wydawać pieniądze?
Nie kupuję nic poza rzeczami do wnętrz. Ja naprawdę jestem prosta, nie mam innych zainteresowań, to jest moja jedyna pasja. Nieraz pojawiały się w moich programach dodatki, które kupiłam za własne pieniądze – dla mnie po prostu musi być pięknie, jestem od tego uzależniona. No i może jeszcze od adidasów superstarów. (śmiech)
Pani przyjaciele to również pani współpracownicy.
Zgadza się. Gdy ma się tak mało czasu na co dzień, trzeba żyć kompaktowo (śmiech). Przejście z mojego domu do biura zajmuje mi półtorej minuty. Większość moich przyjaciół ze mną pracuje. Razem też jeździmy na wakacje, spędzamy weekendy, a nawet święta.
We wrześniu czekają panią 40. urodziny. Przełomowe?
Bardzo się na nie cieszę! Mam takie fajne poczucie pogodzenia się z wieloma rzeczami. Nareszcie czuję się dorosła i to jest bardzo przyjemne. Wiem, że nigdy nie będę już lepiej wyglądać, ale też niespecjalnie się tym martwię. Mam także poczucie uciekającego czasu, ale w pozytywnym sensie. Nieważne, czy będę żyła sto lat, to i tak jest ograniczony czas i mam tego świadomość. Chciałabym go wykorzystać jak najlepiej i właśnie z tą myślą budzę się codziennie. Skupianie się na tym, że coś we mnie nie jest idealne, to strata czasu. Mam życie, które lubię, fantastyczne dzieci, cudownych pracowniko-rodzino-przyjaciół, pracę, którą kocham.
Czy czegoś brakuje w tej układance?
Czasami świętego spokoju (śmiech). Kocham te momenty, kiedy nikt ode mnie nic nie chce, dzieci idą spać, pies i koty również, na wszystkie telefony od przyjaciół i pracowników odpowiedziałam. Wyciągam sobie wtedy telefon i gram w owocki. To taka gra, w której trzeba zbijać owoce (śmiech). Wiem, że powinnam iść spać, bo rano córka obudzi mnie o szóstej. Ale gram dalej. I jestem szczęśliwa.