– Dwadzieścia lat temu „Wiadomości” nie rozpoczęły się od żadnych politycznych informacji. Prowadzący program z przejęciem ogłosił, że to Polka została najpiękniejszą kobietą na świecie. To było 22 listopada. Planuje Pani jakąś fetę z okazji okrągłej rocznicy?
Aneta Kręglicka:
Znowu będziemy rozmawiać o konkursie? (śmiech). No tak, w tym roku jestem poważną jubilatką, może faktycznie jest więc powód, aby trochę powspominać. Ale fety nie przewiduję. Na pewno. Mimo upływu 20 lat wciąż pamiętam ten pokonkursowy szok. Nie zdawałam sobie sprawy, że właśnie stałam się własnością publiczną i że odtąd moje życie będzie dzieliło się na dwa etapy – przed i po konkursie. Wtedy w Polsce nie było tabloidów, tylu kolorowych gazet. Nie wiedziałam, jak wygląda życie celebryta, a tu nagle się nim stałam. Szczerze mówiąc, nie lubiłam tego już od pierwszego momentu.

Reklama

– Od czasu konkursu, kiedy patrzy Pani rano w lustro, myśli sobie Pani: Rzeczywiście jestem piękna?
Aneta Kręglicka:
W życiu! Nigdy tak o sobie nie myślałam. Zawsze byłam pełna wątpliwości. W czasach szkolnych wręcz zaskoczona, że interesowali się mną koledzy ze starszych klas. Dzisiaj moje samopoczucie w tej sprawie nie zmieniło się wcale. Potwierdzeniem tego może być ostatnia wypowiedź moich przyjaciółek udzielona na mój temat jednej ze stacji telewizyjnych. Rozbawiły mnie ogromnie. Nie byłam na nagraniu. Materiał obejrzałam tuż przed emisją. Dziewczyny, z którymi przyjaźnię się od 15 lat, powiedziały, że zawsze rozbraja je moja nieświadomość własnych atutów. W sytuacjach towarzyskich, w których zwracają mi uwagę, mówiąc: „Popatrz, jak ten facet na ciebie patrzy”, zawsze zdziwiona odpowiadam: „Na mnie? No co ty? On patrzy na ciebie”.

– Nie uważa się Pani za piękną kobietę?
Aneta Kręglicka:
Akceptuję siebie. Jestem świadoma swojej wartości, to daje mi komfort i siłę. Ale na pewno nie uroda, zresztą nigdy tak nie było. Oczywiście skłamałabym, mówiąc, że nie przywiązuję wagi do swego wyglądu. Dbam o siebie i chcę być atrakcyjna. Ale atrakcyjność jest dla mnie czymś więcej niż fizycznością. Myślę, że to też kwestia wychowania wyniesionego z domu. Jestem jedynaczką, ale nie byłam rozpieszczana. Nigdy nie słyszałam w domu: „Jaka ty jesteś śliczna, córeczko”. Tato raczej mawiał: „Jak ty się garbisz, prostuj plecy”. Łapał mnie wtedy wpół i sam mi je prostował. Ja w tej sprawie synowi kupiłam pajączka.

– Chłopcy Pani tego nie mówili?
Aneta Kręglicka:
Oczywiście, że mówili, ale ja do matury tylko się z nimi przyjaźniłam. Wiem, dzisiaj byłabym jakimś dziwadłem. Wprawdzie nie byłam wtedy typem kujona, ale interesowały mnie głównie nauka i przyjaźnie. Tym bardziej zaskakujące dla mnie były sytuacje, jak ta z liceum. W Dniu Kobiet odwiedziło mnie sześciu kolegów z kwiatami. Sąsiad, koledzy ze starszych klas, znajomi znajomych. Przychodzili jeden za drugim, a mnie ogarniało przerażenie, jak dzwonił kolejny dzwonek do drzwi. Musiałaby pani zobaczyć ich miny. Mnie się uginały nogi, a moja mama pękała ze śmiechu.

– Pani długo nie była zakochana?
Aneta Kręglicka:
Jestem typem długodystansowca. Tak było od zawsze. Nigdy nie umawiałam się z mężczyznami tylko dla zabawy. Zawsze chodziłam na randki tylko z tymi, którzy rokowali (śmiech). Zazwyczaj z tego tworzyły się związki, które trwały po kilka lat. Pewnie dlatego nigdy nie zwracałam uwagi na to, czy podobam się innym mężczyznom. Poza tym zawsze miałam ogromną potrzebę zachowywania niezależności, zarówno prywatnie, jak i zawodowo. Już w liceum zadeklarowałam rodzicom, że będę pracować dla siebie. Zaakceptowali to, chociaż, znając moją skłonność do perfekcji, wiedzieli, że nie będzie mi łatwo. Martwili się, jak stopniowo stawałam się pracoholiczką i sprawy rodzinne spychałam na dalszy plan. Stali jednak za mną murem. Miałam zresztą u nich kredyt zaufania, zawsze byłam świętym dzieckiem. Nie mieli ze mną problemów. Nawet w okresie dojrzewania (śmiech).

Zobacz także

– Nauka, szkoła książki. A jednak zdecydowała się Pani wystąpić w konkursie, o którym przecież mówi się „targowisko próżności”.
Aneta Kręglicka:
Miałam wiele zainteresowań: treningi tańca, muzyka, obozy, wspólne wypady z przyjaciółmi. Zresztą to oni zaczęli mnie do tego namawiać. Któregoś dnia usłyszał o tym tato. Byłam przekonana, że mój konserwatywny ojciec, z zasadami, zapyta, czy zwariowałam, a on powiedział: „A dlaczego nie? Przecież jesteś rozsądna. To może być świetna przygoda”. Zdecydowałam się dopiero wtedy. Zabawne było, że gdy okazało się, że mam szansę na wysokie miejsce, tato wziął mnie na bok i szepnął: „Pamiętaj, drugie miejsce nas nie interesuje”. Po raz pierwszy wypowiedział się na temat mojej urody. Wygrałam.

– Dwadzieścia lat temu dostała Pani propozycję pracy w Nowym Jorku. Mogła zostać modelką. Zrezygnowała Pani. Nie żal?
Aneta Kręglicka:
Czasami szkoda mi tamtej szansy. Możliwość pozostania w Stanach miałam jeszcze przed konkursem. Po pierwszym roku studiów pojechałam za ocean odwiedzić rodzinę. Namówili mnie, żebym zdała egzaminy na studia. Dostałam się bez problemu. I wtedy, mając 20 lat, zadzwoniłam do mamy i powiedziałam, że chyba nie wrócę do Polski. Rodzice nie byli gotowi na rozłąkę. W końcu wróciłam. Po konkursie Miss World zaproponowano mi pracę w agencji modelek, ale wiedziałam, że to nie dla mnie. Męczyłam się na castingach. Marzyłam, żeby wrócić do Polski i założyć własną firmę, pracować w zawodzie.

– Założyła Pani jedną z pierwszych agencji reklamowych w Polsce. Bała się Pani wtedy porażki?
Aneta Kręglicka:
Sprzyjało mi to, że na początku lat 90. rynek reklamy w Polsce raczkował. Wielu ludzi, którzy wtedy zaczynali, nie miało doświadczenia, podobnie jak ja. Uczyliśmy się na własnych błędach. Moja firma szybko się rozrastała. Miałam pod sobą około 30 pracowników. Wiedziałam, że ci ludzi zależą ode mnie, że co miesiąc muszą dostać pensję i że to ja muszę zatroszczyć się o nowe kontrakty. Mijały lata, a ja pracowałam po kilkanaście godzin na dobę. Żyłam w wielkim stresie. Codziennie towarzyszył mi lękowy ból brzucha. To był czas, w którym miałam poczucie sukcesu zawodowego, ale w końcu dotarło do mnie, że w takim tempie nie da się żyć. Zdecydowałam się na zmiany. Zmniejszyłam firmę. Zamiast reklamy zaczęłam zajmować się PR. Odzyskałam własne życie.

– Kiedy zaczęła Pani pracować zawodowo, Polska stawała się krajem demokratycznym. Pomału wchodziliśmy do Europy, wszyscy mieli nadzieję na wielkie zmiany. Jak Pani ocenia to z perspektywy czasu?
Aneta Kręglicka:
Pamiętam, że byłam bardzo szczęśliwa. Miałam nadzieję na szybką transformację i że niebawem będziemy prawdziwie europejskim krajem, z silnym statusem i możliwościami. Dzisiaj moje nadzieje zostały ostudzone. Oczywiście, wiele się zmieniło, spodziewałam się jednak szybszego rozwoju, ucieczki od zaściankowości i bylejakości.

– Dlatego właśnie postanowiła Pani trochę zwolnić tempo pracy?
Aneta Kręglicka:
Nie. Po prostu zapragnęłam założyć rodzinę. Poznałam przyszłego męża. Maciek, reżyser, z niebanalnym poczuciem humoru. Początkowo jedynie przyjaźniliśmy się. Imponował mi wiedzą, dowcipem. Zaczęło się między nami dziać coś poważnego. Wzięliśmy ślub, po kilku latach zaszłam w ciążę. To wtedy zupełnie się wyciszyłam. Po tylu latach pozwoliłam sobie na myślenie najpierw o sobie i o dziecku, dopiero potem o pracy. Wspaniale wspominam ten czas. Zmieniły mi się priorytety. Od narodzin Alka to on jest moim największym wyzwaniem.

– Jest Pani surową mamą?
Aneta Kręglicka:
Tak. Jestem wymagająca. Maciek czasem ma do mnie o to pretensje. Zapisałam syna na wiele zajęć – na tenisa, na piłkę nożną, fortepian. Wiem jednak, że to teraz jest moment, aby odkryć jego zdolności. Czasami załamuję ręce, bo moja obowiązkowość sprawia, że wszystko musi być zrobione na czas. A mój syn, niestety, w tych sprawach jest moim przeciwieństwem. Wyznaje zasadę: „Co masz zrobić dzisiaj, zrób jutro”. Dla mnie to porażka! Gdybym nie przypominała mu o odrobieniu zadań, zapewne by tego nie robił. Wstaję rano, budzę swoje dziecko, przygotowuję śniadanie i jeszcze rano powtarzamy lekcje.

– Aleksander ma już osiem lat. Boi się Pani przemijającego czasu?
Aneta Kręglicka:
Nie. Czasami nawet myślę, jak to będzie, gdy mój syn będzie miał dziewczynę, żonę, dzieci. Mam nadzieję, że przede mną jeszcze wiele szczęśliwych chwil. Patrzę dziś z radością na swoją mamę, która jest w świetnej formie, jeździ po świecie, cieszy się życiem. Mam nadzieję, że i ze mną będzie podobnie. Kiedy jednak myślę o przemijaniu, to przed oczami staje mi mój tato. Kilka lat temu zginął w wypadku i strasznie przeżyłam jego odejście. Ostatnie lata poświęcił mnie i mojej rodzinie. Razem budowaliśmy dom, w którym teraz mieszkamy. Czułam w nim oparcie i nagle go zabrakło. To był wielki cios. Największy, z jakim przyszło mi się zmierzyć.

– Nie wiem, czy to jest dobre miejsce na to pytanie, ale może powinno brzmieć: Mimo to ma Pani poczucie, że jest szczęściarą?
Aneta Kręglicka:
O tak. Mimo że mam też świadomość, że na wszystko musiałam w życiu zapracować, nikt mi niczego nie załatwił, nigdy nie poszłam na łatwiznę. Ale dobrze, że tak się stało. To dało mi poczucie większej pewności siebie, teraz wiem, że jeśli będę chciała, to przeniosę góry. Od jakiegoś czasu jestem też w takim momencie, że oto w końcu mogę już robić tylko to, co chcę, a nie to, co muszę. Podejmować się projektów, które wyłącznie dają mi satysfakcję, przyjemność i oczywiście przyzwoite życie. Pracować z ludźmi, których cenię za osobowość i talent. Mogę wybierać. To wielkie szczęście, że jestem w takim punkcie życia.

– Na przykład, że może Pani reklamować diamenty?
Aneta Kręglicka:
To również. Diamenty to najpiękniejsze z kamieni. Szlachetne, tajemnicze, z historią. Dla silnych i świadomych kobiet. Jestem zodiakalnym Baranem i diament jest mi podobno przypisany astrologicznie. Może więc moje spotkanie z tym kamieniem było zapisane w gwiazdach? Współpraca z firmą Apart to na pewno wielka przygoda, ale też zawodowe doświadczenie. W maju rusza nowa kampania, mam nadzieję, że przyniesie ona firmie taki sam sukces, jak poprzednia. Właśnie zdecydowaliśmy się przedłużyć kontrakt.

– Ma Pani jakieś marzenia?
Aneta Kręglicka:
Jestem marzycielką i na szczęcie wciąż nie przestaję marzyć. Często, a właściwie coraz częściej, kiedy tak sobie siedzę późnym wieczorem na kanapie, Alek śpi, mąż czyta, a mnie ogarnia błogi spokój, że sytuacja w domu i w firmie jest opanowana, nagle pojawia się nieodparta tęsknota za adrenaliną. I wtedy mówię sobie: „Ale zaraz, zaraz, ja przecież jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa”.

Reklama

Rozmawiała: Iza Bartosz
Zdjęcia Marek Straszewski

Reklama
Reklama
Reklama