
Rezydencja w Wólce. Tak mieszka jeden z najbogatszych Polaków. Wszystko jest zautomatyzowane – brama sama się otwiera, pachołki broniące dostępu obcym samochodom chowają się w ziemię. Po kilkuhektarowym ogrodzie spacerują pawie i bażanty. Dom wewnątrz przypomina muzeum – z obrazami, lustrami, meblami z XVII i XVIII wieku. Wchodzę do ogromnego salonu, wysokiego na 10 metrów. Niemal ginie w nim łóżko, na którym leży. Choroba kręgosłupa położyła go rok temu. Gudzowaty już powolutku wstaje, lekarze go pionizują. Unieruchomienie dla takiego aktywnego całe życie, silnego mężczyzny to klęska. Ale nie poddaje się depresji, niczego nie zaniedbuje, kieruje z łóżka firmą i domem, pisze bloga, krytykuje polityków i decyzje gospodarcze, polemizuje z nimi nieraz w dosadnych słowach. Nie boi się. Nawet wiadomość o planowanym na niego zamachu przyjął spokojnie. „Ja już długo żyję. Najbardziej chodzi mi o synów, wnuki. Ale nieraz samo postraszenie zamachem jest mocną bronią”. Łatwiej znosi chorobę, bo blisko jest żona Danuta – prawdziwy przyjaciel, jak mówi.
– Porozmawiajmy o... miłości.
Aleksander Gudzowaty: Miłości? Ludzie w moim wieku nie mają wiele do powiedzenia o miłości.
– Kokietuje Pan. Ludzie w Pana wieku żenią się.
Aleksander Gudzowaty: Ja też się ożeniłem, 22 stycznia rok temu. Powiem pani, że z miłością to jest tak: kiedy przechodzą pierwsze emocje, napięcie, kiedy życie się stabilizuje, a ludzie nadal lubią być razem, to jest prawdziwe uczucie. Miłość ma swoje podłoże w duszy, a nie w fizjologii. Żeby odkryć, że jest prawdziwa, potrzeba czasu. Ja 15 lat byłem z Danusią, zanim się pobraliśmy. Ślub był dowodem na miłość.
– Czemu żony nie ma przy Pańskim łóżku?
Aleksander Gudzowaty: Pojechała do Jerozolimy.
– Modlić się o Pana zdrowie?
Aleksander Gudzowaty: Nie, pojechała zamiast mnie otworzyć konferencję naukową moim referatem „Nauka a religia”. Będzie przyjęta przez Szymona Peresa, prezydenta Izraela i mojego przyjaciela. A wieczorem weźmie udział w modlitwie ekumenicznej pod pomnikiem Tolerancji, który ufundowałem. To monument, ma 24 metry wysokości. Chcemy, żeby powstał ruch tolerancji, bardzo silny, bo świat zmierza w kierunku zniszczenia. Tolerancja może je zahamować, choć to długi proces. Bo w pewnym momencie kłótnie ludzkości mogą zakończyć się tragicznie.
– Ktoś w końcu naciśnie ten guzik? Obchodzi Pana, co będzie po nas?
Aleksander Gudzowaty: Obchodzi, bo śmierć to tylko zmiana formy bytu. Będziemy istnieć, tylko że w innej postaci. Nie można zamienić się w nic, bo „nic” nie ma. Mam 72 lata i dużo przemyślałem. W każdym razie mój pomnik w Jerozolimie to próba trafienia do sumień, żeby ludzie skończyli zabijać.
– Pana koledzy biznesmeni nie stawiają pomników w Izraelu. W ogóle nie stawiają. Dlaczego Pan się tym zajmuje? Żeby po sobie coś zostawić?
Aleksander Gudzowaty: Po pierwsze, ja nie jestem maniakiem biznesu. Nigdy nie czułem się biznesmenem. Mam całkiem inne zadania przed sobą. Wyznaję kult duszy, a nie ciała. Nie jestem hedonistą, tylko idealistą. Siedzi pani w sali koncertowej. Niedawno ją zbudowałem. Poszłoby szybciej, gdyby nie moja choroba. Tu odbywają się koncerty i przedstawienia teatralne, jak to bywało przed wiekami. Byli tu wirtuozi muzyki klasycznej. Operetka. I Cyganie, i teatr Buffo. Jestem pasjonatem dawnej architektury i sztuki. Kiedy słucham muzyki, chciałbym się unieść w powietrze. Ale ciało nie pozwala, więc unoszę się we śnie.
– Choruje Pan wiele lat, a jednak nie dopuścił Pan do tego, by ciało Panem zawładnęło?
Aleksander Gudzowaty: Wiele lat cierpię na reumatoidalne zapalenie stawów, ale teraz doszło coś nowego. Ta choroba objawiła się z zaskoczenia. Byłem wtedy w Ameryce, tam chcieli mi amputować nogę. Jak to? – pomyślałem. Trzeba uciekać. I uciekłem do Polski. W szpitalu na Szaserów nogę mi uratowali. A teraz czekam, aż kręgosłup nabierze siły. Wzmocni się. Dlatego muszę leżeć.
– Ślub Pan brał jeszcze na własnych nogach?
Aleksander Gudzowaty: Tak, byłem wtedy jeszcze bardzo młody (śmiech). Zawsze w bólu, ale sprawny. Wszystko wytrzymałem, choć nie pracowałem w tym czasie.
– Ile Pan stracił przez chorobę?
Aleksander Gudzowaty: Bardzo dużo kilogramów. Pieniędzy też dużo, bo jestem w ciągłym konflikcie z władzą. Władza, sądząc, że jestem osłabiony, mocno mnie poturbowała. Skoro ma w tym przyjemność, niech jej Bóg wybaczy. To takie małostkowe typy, dosyć prymitywne.
– Już nie jest Pan królem gazu, rząd przejął nad nim kontrolę. Przemawia przez Pana rozgoryczenie, że dogadali się z Putinem za Pana plecami?
Aleksander Gudzowaty: Żenująca sprawa z tym Putinem. Rosjanie już zrozumieli, że popełnili falstart – dawali mi takie sygnały. Ale mnie się zbiera na wymioty, jak sobie pomyślę, że mój premier mnie nie obronił. Wmawiali ludziom, że jesteśmy takim zielonym punktem na mapie, a przecież nasz dług w Rosji rośnie katastrofalnie. Pisałem o tym w swoim blogu. Eksport trzeba wzmacniać, walczyć o autorytet w świecie. Gdyby 10 lat temu pozwolili mi zbudować rurociąg Bernau–Szczecin, inaczej by to teraz wszystko wyglądało. Bylibyśmy uniezależnieni od Rosji i gaz byłby tańszy. A tak... sprywatyzowano PGNiG, mnie odsunięto...
– Użył Pan w blogu słowa „rozpacz”: „Z rozpaczą piszę o tych wydarzeniach”. Ale przecież czy to takie ważne, że zabrali Panu gaz? Sam Pan nie wie, ile ma pieniędzy. Pan nie zbiednieje.
Aleksander Gudzowaty: Pani mnie prowokuje? Nie wiem, ale moje konto jest zabezpieczone. Moja rodzina też. Założyłem fundusz ochronny rodziny. Starczy im na to życie i następne. Rozpacz, bo chodzi o Polskę. Byłem wychowany w bardzo patriotycznej rodzinie. Przejąłem od rodziców ich patriotyzm. Gdy jeszcze pracowałem w państwowym przedsiębiorstwie, udzielałem olbrzymiej pomocy Polonii. Od dawna mam tytuł honorowego obywatela Polonii na Białorusi. Przy pomocy księdza, świętej pamięci arcybiskupa Dąbrowskiego, wysyłałem im miliony.
– Dzięki temu lepiej się Pan czuł?
Aleksander Gudzowaty: Człowiek powinien myśleć sercem. Tego uczyłem mojego syna Tomka: patrz sercem. Może dlatego robi takie wspaniałe zdjęcia?
– Nie poszedł w Pana ślady. Żal, że syn nie przejmie firmy?
Aleksander Gudzowaty: Żal? Nie. Może dzięki temu będzie spokojniej żył niż ja. Nikt mu nie będzie groził zamachem. Podoba mi się, że ma własne zdanie, własne życie. Zdobył tyle nagród na świecie. Jest dobry w tym, co robi. Mam powody do dumy, podziwiam go i kocham. Co będzie robił młodszy, Michał, jeszcze nie wiem. Na razie pochłania go Internet i motoryzacja. Ja tego nie rozumiem.
– Bo Pan jest z XX wieku, a on z XXI. Poza tym nie musi martwić się o przyszłość. Pan na nią zapracował.
Aleksander Gudzowaty: Irytuje mnie, gdy jestem postrzegany wyłącznie przez pryzmat konta w banku. Pomawiany o rozbuchanie, bo mam pieniądze. One muszą służyć wyższym celom. Na przykład ten park tutaj. Wie pani, ile w niego włożyliśmy, żeby uratować las, który kupiliśmy od Kampinosu? Kampinosowi daliśmy inne ziemie – taka zamiana. Ale oczywiście zaczęto mnie atakować. Chciałem tu zrobić park ptaków. Mnóstwo drzew tu zasadziłem, dorosłych drzew. Śmiano się: Gudzowaty drzewa do lasu wozi. Już chodzą tu luzem pawie, sowy, gęsi, kaczki. Chciałbym, żeby młodzież szkolna miała tu dożywotnio wstęp. Omówiłem to z wójtem. A przecież mogłem za te pieniądze kupić sobie samolot, jak niektórzy biznesmeni.
– I tak Pan może kupić.
Aleksander Gudzowaty: To prawda, wolałem jednak włożyć w dom i ogród, bo to da pamięć o mnie. Zawsze marzyłem o lustrach z Murano, nigdy mnie nie było na nie stać wcześniej. No i są tu weneckie lustra. Żyrandole też z Murano – wykwintne cacka, ręczna robota. Kocham kolory i przyrodę. Matka mnie tego nauczyła. Woziła mnie na wieś, pokazywała pola, kwiaty. Uczyłem się od niej tego piękna, cały czas za nim tęskniłem, gdy mieszkałem w betonowych klatkach. Dlatego pewnie miałem taką determinację, by zbudować dom. Razem z Tomkiem zbudowaliśmy go na Żoliborzu. Sami lepikowaliśmy teren pod wylewkę betonową, w upał. To było w roku wybuchu w Czarnobylu. 1986. Żyłem tak, jak całe moje pokolenie. Od pierwszego do pierwszego.
– Ale powodziło się Panu lepiej niż innym. Był pan socjalistycznym VIP-em, dyrektorem Centrali Handlu Zagranicznego Kolmex.
Aleksander Gudzowaty: Ale jak chciałem dziecku kupić zabawkę za granicą, przeliczałem skrzętnie złotówki. Nasze pierwsze mieszkanie miało 18 metrów. Miałem 50 lat, gdy mnie z Kolmexu wyrzucono. Wysikałem się na wszystko z góry, dosłownie – z balkonu, a potem wymyśliłem płacenie towarami za gaz w Rosji. Na tych towarach zarabiałem, nie na gazie. Pieniądze zaczęły płynąć strugą. Ale niech mi pani wierzy, że to nie one są najważniejsze. Przez tyle lat nie miałem grosza. W młodości starczało mi na tramwaj i kino Wolność za pięć złotych. Ale wspominam te czasy z sentymentem. Prowadziłem kino-kabaret, chciałem kręcić filmy, łódzkie wiadomości dnia robiliśmy. Młodość, dziewczyny, Spatif – w sumie dziadowski, ale wspaniały. Myśmy nie wiedzieli, co to znaczy mieć pieniądze.
– A co to znaczy?
Aleksander Gudzowaty: Że nie ma barier. Że można pojechać w najbardziej egzotyczny zakątek świata, można zaprosić Teatr Bolszoj z Moskwy i wysłać ludziom darmowe zaproszenia, że...
– Pamiętam, wynajął Pan cały Teatr Wielki. Mówiono: „Gudzowaty szaleje”. Wiele znakomitych osób jednak Pana zlekceważyło – na widowni były puste krzesła.
Aleksander Gudzowaty: Na miejsca po niechętnej mi ówczesnej prawicy zaprosiłem młodzież szkół artystycznych. Zapraszałem także La Scalę i Filharmonię Filadelfijską.
– Przyjaźni się Pan z biznesmenami?
Aleksander Gudzowaty: Nigdy się nie przyjaźniłem. Nigdy nie chodziłem na żadne gale biznesu, tylko do Teatru Wielkiego czasem. Biznesmeni mnie nie lubią przez czarny PR, jaki wokół mnie robiono. Jakiś czas byłem w Radzie Biznesu, ale krótko. To nie mój świat. Mówią o mnie, że jestem „dziki”.
– „Dziki”, bo na własnych urodzinach zbierał Pan z Henryką Bochniarz i Małgosią Niezabitowską datki na Animalsów zamiast kwiatów i prezentów? Dużo uzbieraliście, bo miał Pan kilkuset niebiednych gości.
Aleksander Gudzowaty: Ale zostałem przy swoich starych przyjaciołach, a z tymi milionerami nie mam kontaktu. Nie umiałbym się chyba przy nich zachować. Z politykami też nie jestem blisko.
– Ale bywają u Pana? Strach Pana odwiedzać, bo może skończyć się to aferą.
Aleksander Gudzowaty: Mówi pani o Oleksym? Przecież nie miałem pojęcia, że mój ochroniarz, a ściślej bezpieka, go nagrywa. A po co mówił takie okropne rzeczy? Sam się wprosił, ja go nie zapraszałem. Oleksy to... Nie będę już kończył tego zdania. Niewielu z nich cenię. Mazowieckiego, Cimoszewicza. Buzek bardzo mnie zawiódł. Co do Komorowskiego jeszcze nie mam zdania. Natomiast jego żona – świetna kobieta.
– Taka w Pana typie? Postawna brunetka.
Aleksander Gudzowaty: Lubię brunetki. Ale pierwsza dama ma charyzmę.
– Podobno swojej kupił Pan carską biżuterię? Dobrze jednak mieć pieniądze!
Aleksander Gudzowaty: Nie kupiłem, chociaż biżuterii podarowałem jej dużo. Dla Danusi związek ze mną był nową sytuacją. Z tłumaczki stała się nagle bardzo bogatą kobietą. Ale muszę przyznać, że stara się być skromna. Podziela moje pasje, nie buntuje się przeciwko nim. W 1997 roku pierwszy milion dolarów, jaki zarobiłem, oddałem na fundację Crescendum est – Polonia (Rozwijaj się, Polsko) – dla wybitnie zdolnych ludzi.
– A nie na garnitury od Armaniego? Rezydencje? Wypasione samochody?
Aleksander Gudzowaty: Garnitury szyłem na miarę, bo byłem za gruby na kupowanie gotowych. A na rezydencje też starczyło. Ale to fundacja przynosiła mi prawdziwą satysfakcję. Kilka dni temu wyczytałem w gazecie, że mój stypendysta jest już belwederskim profesorem medycyny w wieku 36 lat i laureatem nagrody dla najlepszego naukowca w Polsce. Inny stypendysta wybrany został w tym roku najlepszym polskim chemikiem. Wreszcie polska perła operowa, Aleksandra Kurzak, to najlepszy debiut w Metropolitan Opera. Dom tutaj, w Wólce, wybudowałem dopiero później. Teraz są tu dwa niedaleko siebie. Jeden dla Tomka, a ten odziedziczy mój drugi syn – Michał.
– Michał jest synem Pana żony?
Aleksander Gudzowaty: I moim, ma 13 lat. Urodził się, kiedy już od dwóch lat byłem z Danusią. I tyle samo w separacji z pierwszą żoną. Pyta pani, czemu tak długo trwała ta separacja? Chyba żeby syna Tomka nie urazić... Zaraz, gdy dostałem rozwód, kupiłem upatrzony wcześniej pierścionek z ładnym brylantem i pojechałem się oświadczyć. Zadzwoniłem, żeby Danusia przyjechała do mnie do biura, i tam jej go wręczyłem. Nie spodziewała się, pewnie już myślała, że nigdy się nie pobierzemy. Tyle lat mieszkaliśmy przecież razem bez ślubu. Ale jest coś w kobietach, że poza miłością chcą mieć papier (śmiech).
– A Pan nie? Dlaczego właściwie się Pan ożenił?
Aleksander Gudzowaty: Bo nasz związek z Danusią jest bardzo trwały i silny. Nigdy się nie pokłóciliśmy, nigdy. Czasem nawet zastanawiamy się, dlaczego się nie kłócimy i co wpływa na to, że tworzymy taki udany związek. Jak ją poznałem, była mężatką. Ale nie ukrywałem przed jej mężem mojego uczucia. Mało tego, powiadomiłem go o nim sam. Byliśmy wtedy z Danusią we Francji. Dostałem ataku arytmii. Pani wie, jak to jest? Serce wariuje, człowiek myśli, że umiera. Wysłałem wtedy faks do jej męża, że kocham jego żonę. Bo jakbym umarł, to chciałem, żeby wiedział, że to nie była przygoda, tylko silne uczucie. A potem poprosiłem go o zgodę na rozwód i o rękę Danusi. Mówię: „Może to nie wypada, ale proszę pana uczciwie”. Między nimi już się wypaliło, więc zgodę wyraził. Śpieszyłem się z tym naszym ślubem dlatego też, żeby Michał miał wreszcie prawdziwego ojca i nazwisko. Uwielbiam tego chłopca. Taki jest duży, piękny, mądry. Baby będą za nim szaleć. Już za nim szaleją koleżanki. Dla Michała warto żyć. Wie pani, jak ja kocham żyć? Nawet gdy po każdym kroku – od wczoraj trochę wstaję – bolą mnie kolana, kostki, a łzy same ciekną po policzkach. Ja chcę żyć dla moich synów. Mam z nimi doskonały kontakt. I nie pamiętam, jaki już jestem dorosły.
– I jest Pan, i nie jest. Mężczyźni nigdy nie dorastają tak naprawdę.
Aleksander Gudzowaty: Może dlatego nie czuję lat, że jestem bardzo szczęśliwy? Kilka dni temu przyglądałem się Danusi, jak chodziła po bibliotece. „Wiesz, ja cię coraz bardziej kocham”, powiedziałem ni stąd, ni zowąd. Poczułem potrzebę wyznania jej tego, co czuję, bo gdy widzę, jak się porusza, jaka jest zgrabna, ile ma wdzięku, to ją wielbię po prostu. Znam dużo pięknych i mądrych kobiet, ale ona dla mnie jest jedyna, wyjątkowa.
– Dochodzimy więc do sedna – nie pieniądze, a miłość jest najważniejsza?
Aleksander Gudzowaty: Nie konto, a serce. Moi rodzice cały czas byli w sobie bardzo zakochani. Ojciec całował mamę w rękę za każdy posiłek. O miłości moich rodziców myślę z szacunkiem i jestem wdzięczny Bogu, że też do takiego portu dopłynąłem. Miłość jest bardzo ważna, lecz dla mnie liczy się jeszcze coś innego. Wie pani, że dostąpiłem wielkiego zaszczytu? Zostałem wyróżniony przez Żydów bardzo prestiżowym międzynarodowym odznaczeniem. Nagrodą imienia Teddy’ego Kolleka za istotny wkład w życie Jerozolimy. Mają mi ją wręczyć 2 czerwca w parlamencie izraelskim. Pani pierwszej o tym mówię.
– Ciekawe, jak w Polsce – kraju dalekim od tolerancji, pełnym ksenofobii – przyjmą tę informację?
Aleksander Gudzowaty: Przyjmą źle, ale trudno. Dla mnie najważniejsze, że ta nagroda pomoże stosunkom polsko-żydowskim. I że moja działalność na rzecz tolerancji jest dla nich tak znacząca.
– Pojedzie Pan sam ją odebrać?
Aleksander Gudzowaty: Mam taką nadzieję. Mam nadzieję, że znów będę mógł podróżować. Co roku robiłem sobie miesięczny urlop, jechaliśmy gdzieś z Danusią. Miałem w Prowansji dom – bardzo go lubiłem. Ale w rozliczeniu majątkowym dałem go Tomkowi i byłej żonie. Syn tam nie zagląda, nie ma czasu. Chciałbym więc, żeby jego córka – moja wnuczka Zosia – jeździła do Prowansji pod moją opieką. Teraz przybędzie wnuk Aleksander. Może on też pokocha Prowansję? Ja tak wyobrażam sobie przyszłość – z synami, wnukami, Danusią. Doceniam rodzinę. Kiedyś żyłem skromnie, ale miałem rodziców. Ciągle za nimi tęsknię. Wiem, że są gdzieś tutaj, w tej innej formie bytu.
Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia Piotr Porębski/METALUNA
Stylizacja: Jola Czaja
Asystentka: Magda Smus
Makijaż: Beata Milczarek/METALUNA
Fryzury: Sylwia Habdas/METALUNA
Rekwizyty: Barbara Dereń-Marzec
Produkcja: Elżbieta Czaja