
Agnieszka Szulim budzi mieszane uczucia, niektórzy jej nienawidzą, inni widzą w niej ikonę mody i nowoczesnej kobiety. Dziennikarka o twarzy anioła potrafi nieźle zgrzeszyć... słowem! Program "Na językach" cieszy się bardzo dużą popularnością, tak samo jak i ona. Jaka była kiedyś, zanim trafiła do telewizji i jakie ma podejście do mody?
Pamiętasz ten moment, kiedy po raz pierwszy pomyślałaś sobie: świetnie wyglądam?
Agnieszka Szulim: Nie było jeszcze takiego momentu. Nie kokietuję. Nie rozpływam się w zachwytach nad sobą. Nie chcę być też przesadnie skromna – mam pełną świadomość, że jestem atrakcyjną kobietą i lubię siebie, ale widzę również mnóstwo mankamentów. Czasem jak patrzę na stylizacje, które robi moja stylistka, myślę sobie: super, tak było na przykład podczas naszej sesji. Mogę się zachwycać ciuchami, z siebie jestem najwyżej zadowolona.
Jako nastolatka miałaś jakąś przynależność grupową?
Agnieszka Szulim: No jasne!
Którą?
Każdą. Najpierw byłam depeszem, w szóstej klasie podstawówki, potem metalówą, a ta szybko przeszła w punkówę. Wybierałam sobie wszystkie subkultury po kolei. W siódmej klasie wygoliłam sobie głowę, porządny kawałek nad uchem, a miałam włosy do pasa. Przez dwa tygodnie udało mi się utrzymać to w tajemnicy przed rodzicami, aż któregoś razu zapomniałam się, usiadłam przed telewizorem i przerzuciłam włosy. Mama zdębiała, ale w klasie zrobiłam taką furorę, że połowa dziewczyn przychodziła do mnie na golenie.
Trendsetterka. Grandżówą też byłaś?
Agnieszka Szulim: Oczywiście. Jak byłam małolatą, to ta przynależność do jakiejś fajnej subkultury wiązała się zawsze z muzyką. I była strasznie ważna.
Bo to nas najbardziej określało w czasach, kiedy jeszcze sami nie wiedzieliśmy, kim jesteśmy.
Agnieszka Szulim: Absolutnie. Pamiętam, jak jeszcze w podstawówce zadzwoniłam do mojej przyjaciółki i powiedziałam: "Teraz będziemy punkówami". I byłyśmy (śmiech).
Pamiętasz, co spowodowało konieczność zmiany?
Agnieszka Szulim: Pewnie spodobały mi się wąskie czerwone spodnie i glany. Muzyka też, zresztą lubię jej słuchać do dzisiaj, ale jednak ta identyfikacja wizualna musiała mi przypaść do gustu. Może podobał mi się jakiś chłopak? Dno tej metamorfozy na pewno było dość płytkie (śmiech).
A pamiętasz, kiedy poczułaś, że masz już swój styl i nie musisz się już identyfikować przez innych?
Agnieszka Szulim: Zdarza się, że ktoś mnie pyta, jaki mam styl, a ja tak naprawdę mam z tym problem do dzisiaj. Mam wrażenie, że my w tym naszym show-biznesie wszyscy wyglądamy podobnie. Dzisiaj taki swój, własny, wyróżniający się styl ma niewiele osób. Lubię patrzeć na Monikę Olejnik, Joannę Horodyńską, bo są kolorowe, odważne. Ja wiem, jakie trendy lubię, wiem, w którym kierunku zawsze mnie ciągnie – uwielbiam lata 60., 70. Jak patrzę na to, co jest teraz modne, z jednej strony cieszę się, bo w końcu jest mnóstwo rzeczy w sklepach, które mi się podobają, ale jestem też przerażona, że za chwilę wszyscy będą nosili frędzle, które ja kocham od lat.
A dlaczego akurat tamte lata tak sobie ukochałaś?
Agnieszka Szulim: Bo to były świetne czasy! Fantastyczna muzyka, barwni ludzie. Z jednej strony Jim Morrison, z drugiej Veruschka. Pamiętam, jak oglądałam ją w "Powiększeniu". Jest tam taka scena, w której ona pozuje do sesji. Jej ciało, sposób poruszania się, jakiś rodzaj nieobecności składały się na niesamowity magnetyzm. Spotkałam ją w zeszłym roku na wernisażu w Warszawie i nic nie straciła z tej charyzmy. Zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Jedyne, co byłam w stanie z siebie wykrztusić, to że jej się boję, bo tak mnie onieśmielała (śmiech). To ona była naszą główną inspiracją w czasie sesji.
Rozmawiała Aleksandra Kwaśniewska