Z żoną przeżyłem pięknych 30 lat, których nikt mi nie odbierze, ale to się skończyło, a trzeba żyć dalej…”, mówi. Blisko rok po śmierci ukochanej żony Ireny zdradza, co mu dało siłę, by przetrwać trudny czas żałoby i znów otworzyć się na świat. Karol Strasburger we wzruszającej, ale pełnej optymizmu rozmowie z Krystyną Pytlakowską.

Reklama

Poruszający wywiad z Karolem Strasburgerem

Dokonuje Pan bilansów, podsumowań? Dzieli Pan swoje życie na przed i po śmierci żony? Sięga Pan do wspomnień, ogląda zdjęcia?
– Nie poddaję się sentymentom. Zawsze byłem człowiekiem, który żył tym, co się jeszcze wydarzy, a nie przeszłością. Z żoną przeżyłem pięknych 30 lat, których nikt mi nie odbierze, ale to się skończyło, a trzeba żyć dalej. Denerwuje mnie martyrologia rówieśników, którzy ciągle odwołują się do przeszłości, tego, co zrobili, wspominają ludzi, którzy przeminęli, i rzeczy, których już nie ma. Po co?

– A nie uważa Pan, że to nie martyrologia, tylko tęsknota za młodością?
Nie ma we mnie żadnej takiej tęsknoty. Można sobie powiedzieć, że przeszłość była fantastyczna, ale teraźniejszość też jest piękna i mądra. Nigdy nie żałuję tego, co się zdarzyło w moim życiu zawodowym i prywatnym. Natomiast daleki jestem od tego, by teraźniejszość wypełniać urywkami wspomnień, bo wtedy codzienność traci wartość. Sam siebie nie potrafiłbym znieść, gdybym cały czas powtarzał, że kiedyś byłem młody, piękny, utalentowany, a teraz to się skończyło. Uważam, że wszystko to nadal mam, tylko inaczej, bo żyję inaczej. A to, co robiłem kiedyś, służyło tylko zbieraniu doświadczeń. Kiedyś od moich profesorów słyszałem: „Kolego, jesteś za młody do tej roli, przydałoby ci się trochę zmarszczek i bruzd na twarzy, które odbiorą ci tę cholerną chłopięcość i staniesz się mężczyzną z wyrazistą osobowością”. I myślę, że teraz właśnie przyszedł taki moment, kiedy różne zdarzenia w moim życiu zbudowały moją osobowość. Wszystko jest po coś.

– Naprawdę nie żal Panu tej młodości i tego chłopca, który zmienił się w mężczyznę?
Nie. Pamiętam, że mój profesor, Zbigniew Zapasiewicz, powtarzał, że wszystko musi potrwać i wszystko trzeba przetrwać, żeby powstał ktoś taki jak aktor. A ja jestem aktorem już czterdzieści parę lat.

– Nie został Pan aktorem od razu…
Dość długo szukałem swojej drogi. Miałem raczej upodobania techniczno-sportowe. Byłem wychowywany w atmosferze żeglarskiej i zawód marynarza wydawał mi się szalenie romantyczny. Tymczasem pływanie na statkach handlowych rozmija się z romantycznością. Odszedłem ze szkoły morskiej, gdyż czułem się tam źle, nieswojo. Wie pani, portowe życie to taki trochę półświatek, dziwne biznesy, lewe handle, kombinacje, hazard, a ja hazardzistą nigdy nie byłem, mimo że zagrałem w „Wielkim Szu” hazardzistę.

Zobacz także

– Ale podobał Pan się sam sobie w mundurze?
Do dziś się sobie w mundurze podobam, ale nie chciałem przechodzić szkoły życia w szczecińskiej
Kaskadzie, gdzie spotykali się studenci, marynarze, portowe dziewczyny. To nie było dla mnie. Nie lubię chamstwa, nie lubię cwaniactwa. Nie wyobrażam sobie siebie wytatuowanego.

– Ale przecież coś Panu ta szkoła morska dała, coś w Panu zmieniła?
Szybkie przekształcenie się z chłopca w mężczyznę. I lekcję polegającą na tym, że nie wszystko, co sobie wyobrażamy, o czym marzymy, jest dla nas dobre. Wtedy mogłem już sobie powiedzieć, że nie chcę być marynarzem. A to ważne.

– Nie lubił Pan też politechniki?
Politechniki też nie lubiłem, aczkolwiek do dziś interesuję się różnymi technicznymi nowinkami.

– Szukanie swojej drogi jest trudne?
Bardzo, zwłaszcza że szukałem takiego miejsca, które byłoby mi przychylne. Zdawałem nawet na akademię wychowania fizycznego, ale w połowie egzaminów stwierdziłem, że to też nie dla mnie.

– Z pewnością przysparzał Pan zmartwień rodzicom, bo czas płynął, a Pan ciągle znajdował się w punkcie wyjścia.
Mama się obawiała, że za dużo pomysłów odrzucam i w końcu nic ze mnie nie będzie. Strasznie się tym gryzła, prosiła: „Zdecyduj się na coś!”. Ja żaliłem się, że nie mogę się odnaleźć. I to był wtedy taki mój smutek numer jeden – zmartwienie mamy. A potem, gdy już dostałem się do szkoły teatralnej, mama umarła. Nie doczekała mojej dorosłości, pierwszej roli i radości z faktu, że jednak znalazłem swoje miejsce. Próbowałem jej to powiedzieć, chociaż nie jestem mistykiem i nie bardzo wierzę w życie pozarealne. Mam nadzieję jednak, że już tam, na górze, dowiedziała się, jak bardzo jestem szczęśliwy i że gram.

– No właśnie, w „Kolumbach” zagrał Pan już na pierwszym roku.
Ale wtedy mama już nie żyła.

– Aktorem został Pan z miłości…
To prawda, chociaż wcześniej miewałem już takie mrzonki. Kiedy jednak poznałem Elżbietę Dmochowską, która była wtedy na pierwszym roku szkoły teatralnej, i zakochałem się w niej, wszystko się zmieniło. To ona zaraziła mnie aktorstwem, podtrzymywała na duchu, wierzyła we mnie.

– Nie obrazi się, że podał Pan jej nazwisko?
Chyba nie. Znamy się, właściwie dotąd się przyjaźnimy. W moim życiu, a myślę, że i wielu innych mężczyzn, kobiety mają olbrzymi wpływ na to, co robimy. I negatywny, i pozytywny. Teraz, patrząc na to z perspektywy, wiem, że dobrze się stało, iż jej posłuchałem. Bo trafiłem wreszcie do świata, który mnie rozumiał i który ja rozumiałem.

– Pana trochę anielska uroda miała tutaj znaczenie?
Wie pani, miałem wokół siebie mądrych ludzi, którzy nie pozwalali nam popadać w samozachwyt. Pamiętam, że profesor Aleksander Bardini cały czas nam wpajał, że zachwycanie się sobą i swoją aparycją oraz talentem jest bardzo złudne. Mawiał: „Zajmujcie się pracą, jesteście, jacy jesteście, tylko nie zmarnujcie tego, co natura wam dała”.

– Ja zakochałam się w Panu, oglądając serial „Polskie drogi”, zresztą do dziś powtarzany. Uroda Panu nie pomogła na egzaminie wstępnym? W komisji siedziały przecież głównie kobiety.
Myślę, że się dostałem, bo byłem niczym nieskażony, nie miałem żadnych umiejętności aktorskich. Można było ukształtować mnie pod każdym względem.

– I nawet studia Pana nie zdeprawowały ani powodzenie u dziewczyn.
Na studiach to ja się głównie uczyłem, no i uprawiałem sport, co zostało mi do dzisiaj. Nie biegałem po klubach. Nie paliłem, nie piłem, nie zażywałem narkotyków. Nie jestem abstynentem, ale po litrze gorzałki to po prostu bym się przewrócił. Zawsze wystrzegałem się używek. Nie wybawiłem się więc za bardzo, chociaż umiałem i umiem tańczyć, a nawet wygrywałem jakieś konkursy taneczne. Dziewczynę wolałem zabrać na wycieczkę w góry albo na fajny mecz tenisowy niż na dyskotekę.

– Od „Kolumbów” stał się Pan znany.
Jeśli mówimy o filmach, to raczej od „Agenta numer 1”, tam otrzymałem chrzest zawodowy, poczułem, co to jest odpowiedzialność za główną rolę. Byłem do tego psychicznie nieprzygotowany.

– A potem taka rola staje się w życiu wyznacznikiem, ludzie Pana przez nią postrzegają?
Są tacy, którzy dobrze się czują w roli statystów lub na drugim planie, ale są tacy, którzy na boisku strzelają bramki i to na nich świat patrzy.

– A Pan te bramki strzela.
Zawsze wolałem wbijać gole – i w pracy, i w życiu. Ale często dostaje się za to po głowie.

– Jak?
Tacy ludzie, liderzy, którzy osiągają sukces, są w jakimś sensie bardziej skazani na samotność. Muszą przestrzegać reguł. Sportowiec nie może się najeść tyle, ile by chciał. Aktor nie może się upić w nocnym klubie i narozrabiać. Ciągle jest obserwowany, ciągle pod obstrzałem. Ja nie mówię tu tylko o sobie.

– I dlatego Pan tak wcześnie się ożenił, jeszcze na studiach? Żeby uniknąć skandalizujących romansów?
Może dlatego. Ale moje wczesne małżeństwo skończyło się szybkim rozwodem. Nie lubię wracać do tego.

– Wtedy już panowała moda na Strasburgera. Trudno w takiej sytuacji mieć żonę, też aktorkę. Czasem rywalizacja zawodowa jest silniejsza od miłości?
Z tą modą na Strasburgera to pani przesadza, chociaż po „Agencie numer 1” rzeczywiście już musiałem rozdawać mnóstwo autografów. Ale mnie popularność nie sprawia kłopotów. Nie skarżę się, jak niektórzy koledzy, jak mnie to męczy. Nie walczę o popularność i nie walczę z nią. (W tym momencie do naszego stolika podchodzi mężczyzna. Lekko się chwieje na nogach. Jest bardzo wylewny. Chce, żeby aktor „dał pyska”. Pan Karol go spławia grzecznie, ale stanowczo. Śmiejemy się.).

– Ale o coś Pan walczy, o miłość na przykład?
O miłość nie tyle walczę, co mam świadomość, że nie można jej lekceważyć, że nie jest nam dana raz na zawsze.

– Uchodził Pan zawsze za mężczyznę jednej kobiety, Pana żony Ireny.
Uchodziłem, no tak. Ale to się skończyło z powodu spraw ostatecznych. Miałem wspaniałą kobietę, kobietę mojego życia, która po prostu odeszła. Do końca nie wierzyłem, że tak się stanie. Zabiegałem o nią, chciałem ją zdobyć i zdobyłem.

– Była bardzo piękna.
Tak, była, ale znowu nie o urodę tu chodziło. Stymulowaliśmy nasze życia, uczyliśmy się nawzajem różnych rzeczy. Dzięki niej stałem się bardziej Europejczykiem, bo znała świat lepiej ode mnie. Ja mniej jeździłem. Uczyła mnie takiej polskiej dumy i nieprzytakiwania wszystkiemu, co się wtedy w Polsce działo. A jednocześnie tego, że Zachód to nie jakaś cudowna bajka dla wybranych. Pomagała mi pokonać strach przed tym nieznanym światem. Uczyła mnie też dobrego gustu – miała wyjątkowe poczucie smaku. Zawsze była dobrze ubrana, potrafiła sobie sama wszystko zorganizować.

Reklama

Rozmawiała: KRYSTYNA PYTLAKOWSKA

.. więcej w najnowszym magazynie Viva! 22/2014

Reklama
Reklama
Reklama