– Gdy odszedłem od żony, budziłem się rano i bolał mnie brzuch ze strachu. A Pan jak przeżył rozwód?
Robert Janowski:
Miałem dwie żony. Pierwszego rozstania nie pamiętam, minęło już 18 lat. A teraz? Wyprowadziłem się dwa lata temu, rozwód wzięliśmy w lipcu. To porażka. Nie wchodzimy w związki ze swymi ukochanymi kobietami, nie budujemy rodziny po to, żeby się rozwodzić. Nie przypuszczałem, że tak się potoczy. Myślałem, że to już na zawsze. Ale okazało się po latach, że dorośli nie stanęli na wysokości zadania. Nie ochronili tego, co najważniejsze w życiu. To smutne.

Reklama

– Emocjonalnie podobno przeżywamy rozwód jak śmierć najbliższej osoby.
Robert Janowski:
Bardzo możliwe. Myślę, że dorosły człowiek ogarnie się po jakimś czasie. Ale dzieciaki będą miały traumę do końca życia, że nie było taty i mamy razem. I potem trzeba to nieść, niestety.

– Pan się zastanawia, dlaczego znów się Panu to przytrafiło?
Robert Janowski:
Trudno odpowiedzieć, bo to pytanie porusza setki wątków. Wiem, że jestem idealistą. Zawsze chciałem, żeby moja rodzina była wyjątkowa, doskonała. Żeby była jak z książek, filmów. Amerykański sen: szczęśliwe dzieci, uśmiechnięta żona, zadowolony mężczyzna.

– Taki obrazek Pan budował.
Robert Janowski:
Tak, budowałem. Ale jak panu źle, to nie pójdzie pan do gazety, nie powie: „Proszę napisać, że mi źle”. Wolę mówić, że jest dobrze. To idealizowanie związku powodowało, że rozkładałem czerwony dywan… Usiądź, kochanie, ja to zrobię, wyprowadzę psa, pobawię się z dziećmi, zrobię zakupy… Numerologicznie jestem szóstką. To typ dawcy. Dba o innych. O siebie na końcu. Taki człowiek mnóstwo ofiaruje, a sam nie śmie oczekiwać. Więc rozciągałem ten czerwony dywan aż po horyzont. A sam dreptałem obok polną ścieżką. Nasze dwa światy rozjechały się. Ale trudno wpływać na osobę, z którą się jest. Bo się ją kocha, akceptuje. Nie można wychowywać drugiego, bo bierzemy go z tym, co ma.

– Czasem trzeba negocjować.
Robert Janowski:
Powinno się. Ale ja jestem raczej spolegliwy.

Zobacz także

– A potem zabieram zabawki i chodu.
Robert Janowski:
A potem nie ma dla mnie miejsca. Jest mnie coraz mniej. A trzeba mieć kawałek swojej tożsamości. Musiałem się ratować. Tak mi się przydarzyło. Ale kto wie, może następnym razem będzie lepiej?

– Nie ma Pan jeszcze dość?
Robert Janowski:
A skąd. Jestem zwierzęciem stadnym, typem bardzo rodzinnym. Nie żyję samotnie. Mam dziewczynę. Dwa lata samotności zupełnie mi wystarczyły. Kiepsko jest błąkać się samemu po dużym mieszkaniu. Choć moje córki mają u mnie swoje pokoje. A także mój syn mieszkał tu ostatnio ze swoją żoną. Jednak nie nadaję się na singla. Muszę mieć komu dawać.

– Ożeni się Pan znowu?
Robert Janowski:
Tego nie wiem. Wiem, że nie umiem być sam. Trochę szukałem drugiej połówki… może trochę na siłę. A tego się przecież nie szuka. To przychodzi samo. Nagle jest strzał i wszystko jasne: „A, to ona!”. A ona odkrywa: „A, to on!”. Czuję się znów jak w liceum.

– Ostry stan zakochania?
Robert Janowski:
Tak. I wbrew temu, co piszą kolorowe gazety, moja dziewczyna nie ma na imię Katarzyna, jak moje dwie byłe żony, nie pochodzi z mojego rodzinnego Inowrocławia. I nie jest wdową. Ma na imię Monika. Jest normalną, uśmiechniętą, pełną empatii kobietą. I jestem po raz kolejny szczęśliwy.

– Bez obaw, że kołowrót się powtórzy?
Robert Janowski:
Nie myślę o tym. Gdy miałem drugą żonę, też nie myślałem o złym scenariuszu. Wyobrażałem sobie, że to do końca życia. Tutaj też tak jest. Na zawsze, do końca, szczerze.

– Rozwija Pan już czerwony dywan?
Robert Janowski:
Mam nadzieję, że wreszcie nauczyłem się obsługiwać ten sprzęt… bezpiecznie.

– Mądry Polak po szkodzie?
Robert Janowski:
Po dwóch szkodach. Może to głupie porównanie, ale kojarzy mi się takie powiedzenie o budowaniu domu: Pierwszy dla wroga, drugi dla przyjaciół, trzeci dla siebie.

– A dla kogo nagrał Pan nową płytę „osiemdziesiąte.pl” z polskimi przebojami z lat 80. XX wieku?
Robert Janowski:
Dla siebie. Tak naprawdę każdy rodzaj twórczości jest dla jednego odbiorcy. Najpierw my sami musimy to zaakceptować, a potem puścić w świat. Do oceny. Nie wierzę, gdy ktoś mówi, że „tworzy dla ludzi”. To nic nie znaczy. Patos. Nie nagrałem też tej płyty dla pieniędzy. Chcę, żeby piosenki „Kryzysowa narzeczona” Lady Pank czy „Nasze rendez-vous” Kombi dostały innego koloru, bo na to zasługują. Aranże z lat 80. były… powiedzmy niedoskonałe. Dzisiaj fortepian, sekcja dęta, smyczki, fajny swingowy bit dodadzą im blasku. Proszę zauważyć, że wielu wybitnych artystów, w tym polskich, nagrywa swój stary materiał symfonicznie. To jakby zwieńczenie twórczości. Rodzaj hołdu.

– Sentymentalna podróż w lata młodości?
Robert Janowski:
Trochę. Większość z nas zaczynała artystyczną przygodę właśnie w latach 80. Wielki boom polskiego
rocka. Nagle można była grać WSZYSTKO. Byłem wtedy na studiach. Moja kapela nazywała się Sekcja Zwłok. Oficjalnie używaliśmy skrótu: Sekcja Z, żeby nie walić mięsem po oczach. Mieliśmy próby w ursynowskim ośrodku kultury „Dom Rodzinny”. Po nas na próbę przychodzili chłopaki z Lady Pank. W pierwszą trasę pojechaliśmy razem z Maanamem, a na moim pierwszym koncercie na Torwarze (śpiewałem wtedy w Oddziale Zamkniętym) po nas swój pierwszy występ miała Republika. Fajny czas. Moi koledzy stworzyli kawał polskiej muzyki rozrywkowej. Ja wydzierałem się na scenie: „Przyśnij mi się, diable” (Nergal nie był pierwszy). Miałem włosy jak Robert Plant… Naprawdę fajny czas.

– Śpiewający weterynarz.
Robert Janowski:
Poszedłem na studia z rozsądku. Dziwne poczucie odpowiedzialności 20-latka. Jestem facetem, muszę mieć porządny zawód, myślałem. Będę miał rodzinę, dzieci, będę chodził do pracy. Przynosił pensję…

– Pan praktykował?
Robert Janowski:
Po wojsku przez rok byłem na stażu. Potem rok pracowałem w lecznicy w Piasecznie koło Warszawy.

– Przyjmował Pan poród krowy?
Robert Janowski:
Mnóstwo razy. Z położnictwem wiązałem swoją przyszłość.

– Jak to jest?
Robert Janowski:
Ciepło. Wkłada pan rękę do ramienia. Wyjmuje się takie małe, czyściutkie niemowlę. Raciczki delikatne, mordka świecąca. Wyciera się siankiem. Ono zaczyna niezdarnie stawać na nóżkach, szuka cyca u matki.

– Zaraz się wzruszę. A tu krew wszędzie…
Robert Janowski:
Nie, nie. To nie jest krwawe. Krowa zmęczona spojrzy tymi swoimi wielkimi oczami na swoje dziecko. Pojawia się życie. To piękne.

– I czemu Pan to zostawił?
Robert Janowski:
Pytanie retoryczne. Ukochałem co innego. Choć zadecydował przypadek. Już się przyzwyczaiłem, że będę przyjmował porody. Że będę sobie tym lekarzem. I wtedy usłyszałem o castingu do „Metra”. Siedzę sobie o 16.00 w lecznicy, oglądamy telewizorek. Nikt traktorem nie podjeżdża, zaraz będzie można wracać do domu. A tu mówią, że jutro ostatni dzień przesłuchań do „Metra”. No to jadę. Muszę się sprawdzić. Wziąłem wolne. I zaśpiewałem piosenkę.

– Józefowicz padł na kolana?
Robert Janowski:
Nie, Józefowicz przygotowywał sekcję taneczną. Tam w ogóle nie poszedłem. Zaśpiewałem piosenkę, pan Stokłosa wysłuchał, zapisał moje dane i mówi: „Teraz na taniec”. Zobaczyłem, co tam się dzieje, i mówię: „No to sorry”. Poszedłem do domu, zapomniałem o tym. Ale za dwa tygodnie znalazłem w drzwiach kartkę. Mieszkałem w małym mieszkanku na Ursynowie. 28 metrów, dwa pokoje z kuchnią i balkonem. Na kartce było napisane: „Bardzo proszę o kontakt. Janusz Józefowicz”.

– Jak to się skończyło, historia odnotowała. Zagrał Pan 700 spektakli kultowego „Metra”. Jak to jest zostawić lecznicę i rzucić się na nieznane fale?
Robert Janowski:
Pięknie. Niech pan spróbuje. Każdemu życzę. To kwestia odwagi. Gdzieś przeczytałem, że ludzie boją się trzech rzeczy. Śmierci – to oczywiste. Zmian – o tym rozmawiamy. Artysta estrady to niepewna profesja. Ale ja wierzę w siebie. Bo jestem zdeterminowany. Jestem cierpliwy. I mam pokorę. Wiem, co to znaczy pukać do drzwi przez lata. A trzecia rzecz, której się ludzie boją, to wystąpień publicznych.

– Pan ma to w małym palcu.
Robert Janowski:
Kompletnie się nie boję. Pierwszego też przestałem się bać.

– Fajnie umierać?
Robert Janowski:
Tak. Jestem ciekaw, co po drugiej stronie. Na pewno fantastyczne rzeczy. Zrobimy tam taki band z kolegami, że anioły oszaleją!

– Pan się nie boi zmian?
Robert Janowski:
Nie. Dlatego tak łatwo mi to przyszło. Byłem kiedyś we Francji, pod koniec studiów. Pracowałem na czarno. Tynkowałem budynki pod Paryżem. Na wózkach wciągaliśmy się na linach na 10. piętro, malowaliśmy elewacje, odnawialiśmy balkony. Tych budynków było ze 40. Taki kawałek francuskiego Ursynowa. Spędziłem tam cztery miesiące od rana do wieczora. Oczywiście z Polakami. Ostatniego dnia ziomale zabrali mi całą kasę. Ukradli mi czek na okaziciela. Masakra. Nie mam ani franka. Nie mam gdzie mieszkać. Ani co jeść. Nie znam języka.

– Złość czy lęk?
Robert Janowski:
Bezradność. Ale co – będę tak stał jak sparaliżowany? Jestem zodiakalnym Baranem, świadomość tego dodaje mi sił. Poszedłem do polskiego kościoła. Pożyczyłem od księdza gitarę. I do metra. (Nuci) „Do metra zejdź, tam całkiem inne rządzą prawa”. W sumie to kilka lat później zagrałem u Józefowicza samego siebie.

– A w paryskim metrze co Pan śpiewał?
Robert Janowski:
Wszystko. Głównie piosenki, których nie znałem. W wersji angielsko-węgiersko-polskiej. Po trzech miesiącach uzbierałem na bilet do kraju.

– Gdzie Pan spał?
Robert Janowski:
W metrze. A gdzie miałem spać? W Sheratonie?

– Do mamy zadzwonić. O pomoc poprosić.
Robert Janowski:
Gdzie tam. Mama by umarła. Nikomu nie zdradziłem, co mnie spotkało. Mamie powiedziałem: „Załatwiłem sobie wszystko na uczelni. Mam świetną pracę, zostaję dłużej, jeszcze trzy miesiące. Ale jak wrócę, kupię sobie mieszkanie, usamodzielnię się. Będzie super”.

– Kłamczuszek…
Robert Janowski:
Nawet po powrocie nie przyznałem się mamie do tej historii z metrem. Powiedziałem tylko, że mnie okradli. To była taka sytuacja, że musiałem sobie poradzić. Tak jak z porzuceniem weterynarii. Wtedy też otaczała mnie niewiadoma. Ale ja nie boję się życia. Tyle jest ciekawych rzeczy do zrobienia. Przecież nie trzeba wcale pracować w telewizji.

– Gdyby zwolnili, to chyba trochę smutno, co?
Robert Janowski:
Na początku oczywiście tak. Ale zaraz, jak w Paryżu, bym się zakręcił i coś sobie znalazł.

– Z gitarą do metra?
Robert Janowski:
Teraz już nie. Teraz już coś umiem.

– Co Pan umie?
Robert Janowski:
Słuchać ludzi. Umiem do nich mówić. Wiem, gdzie jest cienka czerwona linia, po przekroczeniu której to, co miało być zabawne, staje się chamskie. Mam wyczucie sytuacji. Jestem sprawnym prowadzącym. Włączają kamerę, radzę sobie.

– Gratulacje, zarobił Pan dla telewizji w zeszłym roku 115,6 miliona.
Robert Janowski:
To pan mi gratuluje? Oprócz rodziny jest pan pierwszy.

– A komu mam gratulować?
Robert Janowski:
Mojej stacji. Oczywiście fajnie jest być na pierwszym miejscu. Ale nie robię tego, żeby być na podium.

– Zaczynam wierzyć, że te plotki, że zarabia Pan ćwierć miliona miesięcznie, są prawdziwe.
Robert Janowski:
Nie. Błagam was, ludzie, nie ma takich pieniędzy w polskiej telewizji. Słowo honoru.

– A we dwóch z Lisem?
Robert Janowski:
Może we czterech takie pieniądze byśmy uzbierali. Ale ktoś takie bzdury palnął i to idzie. Ale bardzo bym chciał tyle zarabiać.

– Te 15 lat i potężna oglądalność to jakiś fenomen.
Robert Janowski:
Ludzie może potrzebują takiej normalności? Dużo plastiku wokół, dużo udawania. A po co? Moja rola jest służebna. Przecież to uczestnicy mają błyszczeć. Całe miasto mówi: „Boże, Zdzisiek tam stoi”. Dla nich to jest fajne. I potem się cieszą. I przyjeżdżają znowu.

– Nie jęczy Pan rano: „Boże, znowu muszę na plan”?
Robert Janowski:
Czwartego dnia tak czasem mam. Trudność polega na tym, że my nagrywamy sześć odcinków dziennie. Idzie jeden, potem 10 minut przerwy i następny.

– Uśmiech szczery być nie może.
Robert Janowski:
Ale jest. To szalone, emocjonalne zmęczenie. Za każdym razem muszę być szybki, dowcipny, ogarniać atmosferę. I dbać, żeby wszystko zapierdzielało. Czwartego dnia mam dość. Ale wiem, że potem mam trzy tygodnie wolnego. Nie traktuję tego jak pracę. Mam fan, robię, co lubię, i jeszcze mi za to płacą.

– Myśli Pan: Ale ze mnie szczęściarz!?
Robert Janowski:
Powiem panu coś. Jak byłem małym chłopcem, bardzo chciałem, żeby wujek w Borach Tucholskich pozwolił mi pojechać na traktorze. Takie dziecięce marzenie. Gdy miałem 10 lat, wujek się zgodził. Jak mi pozwolił, to chciałem się wycofać. Moje marzenie było na wyciągnięcie ręki, a ja już chciałem zrezygnować. To bardzo polskie. Bo a nuż mi się nie uda i mnie wyśmieją? Wujek powiedział: „Siadaj, nie gadaj”. Ale jak? Wpadłem w panikę. Wujek pokazał ręką: „Widzisz tę brzózkę?”. „Widzę”. „To w ogóle o niczym nie myśl, jedź na tę brzózkę”. Pojechałem. Udało się. Szybko ta brzózka nabrała dla mnie metaforycznego znaczenia. Trzeba mieć cel. Jak się nie ma celu, to po pierwsze, wcale się nie wsiądzie na traktor, nie mówiąc o jechaniu. Każdy musi mieć swoją brzózkę.

– Jak dzisiaj wygląda Pana brzózka?
Robert Janowski:
Widzę ją. Cały czas rośnie. Po drodze mamy przystanek „osiemdziesiąte.pl”. Za chwilę moja młodsza córka skończy podstawówkę, pójdzie do gimnazjum. Aniela wybierze liceum, Makary wyreżyseruje pierwszy film… A ja niedawno wydałem kolejny tomik wierszy i już piszę następny. O rozmowach z aniołami.

– Mówi Pan córkom: „Ucz się, musisz dobry zawód zdobyć”?
Robert Janowski:
A gdzie tam. Najgłupszą rzeczą, którą rodzic może zrobić, to popychać na siłę. „Musisz być lekarzem. Albo prawnikiem, bo taka tradycja”. Bzdura. Potem sfrustrowany 30-latek narzeka: „Mogłem iść za głosem serca”. Dziecko trzeba traktować partnersko, oczywiście zachowując rozsądek. Uważam, że młodsza, Tola, nadaje się do szkoły aktorskiej, ma to coś. Anielka jest zdolna manualnie. Powtarzam jej: ASP. Ale jej to zupełnie nie kręci. Jest niespokojnym duchem. Jak tata. A najstarszy, Makary, pisze świetne scenariusze i studiuje reżyserię.

– Pan lubi być ojcem?
Robert Janowski:
Uwielbiam. Bo widzę efekty. Bo mam czas. Bycie rodzicem – upraszczając – sprowadza się do tego, żeby mieć czas dla dziecka. Nawet jak idę do pracy, to na 11.00. Rano wstajemy, jemy śniadanie, idziemy do szkoły. Anielka mieszka ze mną. Ma już 14 lat, więc jeżeli nawet wracam po 20.00, ona chętnie te parę godzin zostanie sama. I fajnie jest z nią rozmawiać.

– Wiek buntu?
Robert Janowski:
Uśmiecham się tylko. Mówię: „Zrobię ci zdjęcie. Za dwa lata sama będziesz się śmiała z tego czasu”. To też fajny okres. Nie trzeba się bać własnych dzieci. Że niby jakie są? Straszne? Nie, są fantastyczne. Mają cudowne pomysły, mają power. I dużo można się od nich nauczyć. A siedzieć na tronie, rozkazywać, zabraniać, robić szlabany – to nie ma sensu.

– Pan sam się nauczył, jak być ojcem? Wychował się bez wzoru?
Robert Janowski:
Nikt mi tego nie pokazał, rzeczywiście. Ojciec odszedł od rodziny i nigdy nie szukał ze mną kontaktu. Kurczę, są tacy faceci. Sam mam dzieci i wydaje mi się to niepojęte.

– Boli?
Robert Janowski:
Już nie. Ta wyrwa jest zasypana. Ale kiedyś tęskniłem. I to bardzo. Jednak ten brak to jak wrzucanie kamienia do wody. Z początku fale są intensywne. Potem jest już gładko.

– Dla Pana dzieci to?…
Robert Janowski:
Nieśmiertelność. Nic piękniejszego nie mogło nas spotkać niż dzieci. To najważniejszy ślad, jaki po sobie zostawimy. Płyta? OK, jest, może będą następne. Ale to nie jest ślad po mnie. Mój ślad jest genetyczny. To one – moje dzieci – dadzą świadectwo, jakim byłem człowiekiem. To one będą miały kindersztubę i wpojone wartości. To jest nieśmiertelność. I największa duma. Kiedy przychodzą ludzie i mówią: „Ma pan wspaniałą córkę. A z pana synem cudownie się rozmawia. Świetny facet”. Za takie słowa oddam każdą płytę. Za takie słowa można czuć się spełnionym człowiekiem.

Reklama

Rozmawiał Roman Praszyński
Zdjęcia Piotr Porębski/Metaluna
Stylizacja Maciej Spadło/
Van Dorsen Talents
Makijaż i fryzury Beata Milczarek/Metaluna dla Sisley (Sisleyum for Man, Eye and Lip Contour Balm, Instant Perfect, Transparent Face Powder)
Rekwizyty Wito Bałtuszys
Produkcja Elżbieta Czaja

Reklama
Reklama
Reklama