- Panie Olafie, gdzie Pan zniknął?
Olaf Lubaszenko:
Zwolniłem tempo. Pracuję nad tym, żeby w moim życiu wszystko działo się coraz wolniej. Żeby było mniej, ale w miarę możliwości lepszej jakości.

Reklama

– A co konkretnie Pan robi?
Olaf Lubaszenko:
Zrezygnowałem z pokazywania się w telewizji. Pracuję tylko w teatrze. I zajmuję się prywatnymi sprawami.

– To zarobki poleciały w dół?
Olaf Lubaszenko:
Musiałem nieco korygować swój standard życia. Ale to nic szczególnego, tak bywa. Świadomie zrezygnowałem z serialu „Barwy szczęścia”, wiedziałem, że już nie mogę dać tam z siebie tyle, ile bym chciał, chociaż nie mam nic przeciwko temu serialowi i bardzo szanuję jego twórców. To nie była łatwa decyzja. Nie odszedłem, bo miałem lepszą propozycję, odszedłem bez perspektywy dochodów. I rezygnuję z kolejnych propozycji grania w serialach. Pod względem finansowym to nie jest więc dla mnie najlepszy czas. Swój najlepszy czas przeżyłem kilka lat temu, boleśnie dowiedziałem się o tym przy rozliczaniu podatku.

– Trzeba było dopłacać?
Olaf Lubaszenko:
To za mało powiedziane. Prawie cały dochód następnego roku pochłonęły mi spłaty podatku. Bardzo ubolewałem, że nie byłem dość zapobiegliwy, żeby odłożyć kupkę, którą trzeba było potem oddać urzędowi skarbowemu.

– I teraz Pan zadowolony, że mniej zarabia?
Olaf Lubaszenko:
Byłbym idiotą, gdybym się z tego cieszył. Ale to cena wolności. I powiem panu, że sytuacja, kiedy bankomat pokazuje „brak środków”, jest bolesna, ale z drugiej strony ma w sobie coś uzdrawiającego. Po pierwsze, dopinguje do działania, a po drugie, kiedy tam nic nie ma, nic już nie można stracić. Mam taki obrazek przed oczami – z Las Vegas. Bo byłem i w Las Vegas, proszę pana redaktora, z filmem „Zabić Sekala”.

Zobacz także

– To fajny film.
Olaf Lubaszenko:
No, piękny, bez żadnej kokieterii. I tam, w hotelu, w pokoju obok, mieszkał producent z reżyserem. Scena jest taka, że jeden z kolegów śpi, a drugi jest w kasynie na dole. W pewnym momencie ten śpiący budzi się i widzi na sąsiednim łóżku tego, który grał. On leży i obejmuje górę studolarowych żetonów, prawdopodobnie kilkaset tysięcy dolarów. Leży i lśni cały nadprzyrodzonym blaskiem. Kolega zasypia i budzi się po godzinie. I na sąsiednim łóżku widzi samotnego kolegę z jednym żetonem jednodolarowym w ręku. Uwierzył, że ma dobrą passę. Uwierzył, że oto nadszedł jego dzień. I, niestety, wyszło jak zawsze. Z tej historii wyciągam naukę, którą przypominam sobie codziennie. Nigdy nie wierz, że dzisiaj jest twój dzień. On nigdy nie następuje wtedy, kiedy chcemy.

– Pan miał takie dni?
Olaf Lubaszenko:
Miałem nawet kilka takich lat, kiedy wierzyłem, że życie mi się pięknie ułoży. Byłem przesycony optymizmem i wiarą, że wszystko przychodzi samo. Dzisiaj wiem, że tak nie jest.

– Kiedy to było?
Olaf Lubaszenko:
Grałem rolę za rolą: w „Demonach wojny”, „Zabić Sekala”, „Egoistach”. Robiłem film za filmem: „Sztos”, „Chłopaki nie płaczą”, „Poranek kojota”. I tu dochodzimy do sedna sprawy. To, o co się nie staramy, o co nie walczymy, co przychodzi gładko samo i znienacka, ma mniejszą wartość. Film „Chłopaki nie płaczą” został mi w pewnym sensie podarowany. Zawdzięczam to producentom, którzy uwierzyli we mnie, trochę na kredyt.

– Dostał Pan prezent?
Olaf Lubaszenko:
Dar od losu. I do końca życia będę miał poczucie, że być może był on niezasłużony. To zapewne największe wyznanie, jakie poczyniłem publicznie. Podobnie jest z aktorstwem. Być może prawdziwym aktorem staję się dopiero teraz. Od kiedy zacząłem o tym poważnie myśleć. W ciągu ostatnich kilkuset przedstawień, które zagrałem w ciągu kilku lat, nauczyłem się więcej niż przez całe życie.

– Więc nie będzie „Sztosu 3” ?
Olaf Lubaszenko:
Nie wiem. O reżyserii filmowej w tej chwili nie myślę. Zrobiłem sześć filmów, to jakbym urodził sześcioro dzieci. Trzeba odpocząć. Poza tym chciałbym odbudować w sobie wiarę, że kino, które proponuję, jest komukolwiek potrzebne. Znam ten biznes od podszewki, od dziecka. Mało kto zna go tak, jak ja. Ale to jest świat, w którym niespecjalnie się czuję. Ta refleksja przyszła parę lat za późno, przyznaję.

– Ale z reżyserii teatralnej Pan nie rezygnuje?
Olaf Lubaszenko:
Oczywiście, że nie, aktualnie reżyseruję komedię Marcina Szczygielskiego pod tytułem „Single i remiksy”. Pracuję z ciekawymi młodymi aktorami: Anną Muchą, Weroniką Książkiewicz, Leszkiem Żurkiem i Wojtkiem Medyńskim. Premiera jesienią tego roku. Mam nadzieję, że będzie to interesujący i wartościowy spektakl.

– Anna Mucha przychodzi na próby z dzieckiem?
Olaf Lubaszenko:
Producenci spektaklu zadbali o to, abyśmy w komfortowych warunkach, w pałacu w Mierzęcinie, odbywali próby. Ania, podobnie jak Weronika, była tam z dzieckiem, ale podczas próby dzieci miały zapewnioną opiekę, więc nie zakłóciło to naszej pracy.

– A prywatnie, jak Pan żyje?
Olaf Lubaszenko:
Mieszkam w Warszawie, czasem w Poznaniu. Hania, z którą jesteśmy razem w związku, ma syna w Poznaniu, więc w stolicy jest tylko cztery, pięć dni w tygodniu. A ja jeżdżę za nią do tego Poznania, kiedy tylko mogę.

– Nauczył się Pan żyć z kobietą?
Olaf Lubaszenko:
Życie z drugim człowiekiem to jest proces. I nie istnieje moment, w którym można powiedzieć, że już się umie. Ale staramy się obydwoje. Walczymy o nasz związek. Hania jest bardzo wartościową, wspaniałą osobą. Mam nadzieję, że nam się dobrze poukłada. Zobaczymy.

– A ja myślałem, że z Pana zdeklarowany singiel.
Olaf Lubaszenko:
Może i jest we mnie coś z singla, myślę, że w każdym trochę jest. Ktoś, kto ma dużo indywidualizmu w sobie, potrzebuje więcej wysiłku, żeby się do związku nadawać. To nie jest łatwa praca. Pewnie nie ma na świecie pary ludzi – celowo nie używam określenia płci – która bez zastrzeżeń pasowałaby do siebie od razu.

– Musieliby być aniołami.
Olaf Lubaszenko:
Ale jak wiemy, nawet anioły spadają na ziemię z powodu pewnego zapachu dostępnego w drogeriach. W duecie trudno odejść na bok. Pozostać osobnym. Choć i to mi się zdarzało. Pamiętam, że kiedyś graliśmy z Czarkiem Pazurą „Emigrantów” Mrożka, a miałem bardzo słaby dzień. Nie pomnę, dlaczego (śmiech). Ważnym elementem dekoracji był parawan. W pierwszej minucie zdołałem przejść z łóżka za parawan, tam usiadłem na taborecie, miałem trzy butelki wody mineralnej i cały spektakl odegrałem zza tego parawanu. A biedny Czarek musiał robić za dwóch. Ale ponieważ to wielki aktor, publiczność nawet nie zauważyła mojej nieobecności.

– Zrugał Pana?
Olaf Lubaszenko:
Do dziś wspominamy to jako miłą i niegroźną anegdotkę. Problem zaczyna się wtedy, kiedy aktor w ogóle nie dociera do teatru.

– Panu się zdarzało?
Olaf Lubaszenko:
Nie. Ale mam takie koszmarne sny. Śni mi się, że zapominam o spektaklu i ktoś mi przypomina w ostatniej chwili, a ja już wiem, że nie zdążę.

– Co wtedy?
Olaf Lubaszenko:
Budzę się. A drugi sen koszmarny – prawie wszystkie koleżanki i koledzy go mają – taki, że wychodzą na scenę w teatrze pełnym ludzi. W moim przypadku jest to zwykle Teatr Dramatyczny w Warszawie, bo tam grałem „Metro” przez kilka lat, jakieś 800 razy. We śnie znajduję się na tej scenie w otoczeniu zupełnie mi nieznanych aktorów, w zupełnie nieznanej mi sztuce, jako zupełnie nieznana mi postać. I mam mówić coś, czego najwyraźniej oczekują ode mnie partnerzy i publiczność. Tylko nie wiem, co…

– Wraca Pan myślą do czasu „Metra”?
Olaf Lubaszenko:
Czasami. Mam wrażenie, że wtedy oddałem światu znaczną część energii poświęconej na życie spędzane w towarzystwie, w grupie, na zbiorowe wypady do miasta, za granicę, na wakacje z kumplami.

– Szalone czasy?
Olaf Lubaszenko:
Szalone życie. Dziś już we mnie prawie tego nie ma. Nie sprzyja temu również zjawisko, którego nie było w czasach „Metra” – pojawienie się prasy brukowej i jej gwardzistów – paparazzi. Ta zmiana nastąpiła na naszych oczach. Zaczęło się w latach 80. w Wielkiej Brytanii. Do nas dotarło pod koniec lat 90. Zmienił się stosunek człowieka do człowieka. Tabloidy obdzierają ludzi z jakiejkolwiek szansy posiadania prywatności. W dodatku podają to w agresywnym, nasyconym zawiścią i pogardą sosie.

– Podniesie Pan kieliszek do ust i już artykuł?
Olaf Lubaszenko:
Nie wiem, z jakich powodów zostałem ostatnio kilka razy zaatakowany. Długo nie reagowałem, „nadstawiałem drugi policzek”, ale od tego puchnie twarz. Jaki jest powód, że tabloidy piszą o życiu prywatnym osób publicznych? Wyłącznie kasa, którą zarabiają, sprzedając swoje „sensacje”. Dlatego również dla zasady trzeba się temu sprzeciwiać.

– Korzystają ze słabości czytelników. Kochamy plotki.
Olaf Lubaszenko:
Wiele ludzkich słabości jest wykorzystywanych w ten sposób. Weźmy skłonność do uzależnień, wykorzystywaną przez producentów i handlarzy narkotyków. Albo fast foody. Na to jest też wielkie zapotrzebowanie, co nie znaczy, że to jest dobre.

– Nie korzystam. Chyba że jadę daleko samochodem.
Olaf Lubaszenko:
Byłem pięć razy w życiu w fast foodzie. Z tego cztery razy tej wiosny. Raz nie miałem wyjścia, musiałem zatrzymać się w nocy i zjeść. I tak mi zasmakowało, że następnego dnia nie mogłem się oprzeć. Ale opanowałem w porę ten proceder, bo problemów z wagą mam już wystarczająco dużo.

– Kłopoty z wagą to Pana wybór?
Olaf Lubaszenko:
Nie chcę o tym za dużo mówić. Jest w tej nadwadze na pewno sporo mojego zaniedbania. Ale są też poważne sprawy zdrowotne. Oczywiście życzyłbym sobie być szczupłym i lekkim, jak kiedyś. Ale to nie jest takie proste. Wymaga wielu systematycznych wizyt u lekarza i musi trochę potrwać.

– Trzymam kciuki.
Olaf Lubaszenko:
Dziękuję. Przy okazji tej wagi i tych prasowych materiałów poczytałem sobie komentarze internautów. Muszę panu powiedzieć, że nie mają żadnych ograniczeń, żadnej litości. Używają sformułowań, które nie przeszłyby mi przez gardło w najbardziej drastycznych sytuacjach. W odniesieniu do największych zbrodniarzy i niegodziwców. Tyle tego, że od pewnego momentu zaczęło mnie to bawić.

– Można się od tego oddzielić?
Olaf Lubaszenko:
Pamiętam dzień, jakieś sześć lat temu, kiedy po raz pierwszy coś mnie podkusiło i wszedłem na forum, żeby poczytać komentarze pod moim biogramem. To był wstrząs, spod którego nie mogłem wydobyć się przez kilka dni. Później zacząłem to traktować jako pewnego rodzaju rozrywkę. Jest to tak nieprzyjemne, że zaczyna brakować oburzenia. Zaczyna być po prostu śmieszne. Ale wielu z nich przekracza granice dozwolone prawem i oni muszą się liczyć z konsekwencjami.

– Chce Pan walczyć z całym światem?
Olaf Lubaszenko:
Nie, to jest kilka tysięcy osób, które zatruwają przestrzeń publiczną. Można do nich dotrzeć z dobrym słowem, ewangelicznie: „Oto jest pierwszy dzień twojego nowego życia. Możesz przestać być trollem”. Z taką nowiną może zgłosi się do nich dzielnicowy. Pan wie, że ma pan dzielnicowego?

– Nie, kojarzę go z PRL-em.
Olaf Lubaszenko:
Teraz to są dobrze wykształceni, młodzi panowie. Zazwyczaj w randze aspiranta. Dużo się zmieniło od czasu, gdy Dezerter śpiewał: „Spytaj milicjanta, on ci prawdę powie”. Wtedy brzmiało to jak szyderstwo. Niesamowitą drogę przeszliśmy od lat 80. zeszłego wieku. A pan który rocznik?

– Z Pana pokolenia. I, podobnie jak Pan, urodziłem się we Wrocławiu.
Olaf Lubaszenko:
Wrocław to wspaniałe miasto. Spędziłem w nim w sumie siedem lat. Pamiętam, że było piękne, ale bardzo zaniedbane. Dziś to być może najpiękniejsze miasto w naszym kraju. Bardzo trzymam za Wrocław kciuki. Ale, niestety, wspomnienia mam z Wrocławia bolesne. Traumatyczne. Po pierwsze, miesięczny pobyt w szpitalu, dolegliwości gastryczne. Ich pokłosiem między innymi jest dzisiejsza waga. Po drugie, śmierć bliskich osób, jedna po drugiej. A po trzecie, trzy wypadki zakończone wizytą na pogotowiu.

– Winna piłka?
Olaf Lubaszenko:
Nie, próg był wysoki w łazience. Kijek tam leżał, nadepnąłem i dostałem w czoło nad brwią. Trzy szwy. Za drugim razem wywaliłem się na rowerze i brodą trafiłem w krawężnik. A trzeci – zapadł się pode mną sedes. Na śmietniku bawiliśmy się w chowanego. Wpadłem w ten sedes i porcelanowy element wbił mi się poważnie w udo, do kości.

– Był Pan bardzo żywym dzieckiem?
Olaf Lubaszenko:
Żywym, ale bez predyspozycji. Byłem szczupłym maminsynkiem, który odczuwał potrzebę męskiej przygody. Proszę sobie wyobrazić Fryderyka Chopina, który wchodzi do klatki MMA i toczy walkę z naszym wspaniałym Mamedem Khalidovem. Nie, żebym porównywał się do Chopina, ale on przychodzi mi do głowy, jako przykład chłopca z salonu, niemal z porcelany. Stopniowo życie doprowadziło mnie do punktu, w którym kompletnie przestałem przypominać fizycznie wielkiego kompozytora. Dziś przypominam zawodników sumo, natomiast w duszy pozostało we mnie sporo z Chopina (śmiech).

– Jako dziecko wciąż Pan wędrował?
Olaf Lubaszenko:
Moja mama jest aktorką, wychowywała mnie sama. Jechała tam, gdzie była dla niej praca. Miałem może z pięć lat, gdy pojechaliśmy do teatru w Jeleniej Górze. Spędziliśmy tam pół roku. Moją główną pasją było przychodzenie do kotłowni i pomaganie palaczowi. Szybko wróciliśmy do Wrocławia, a później przeprowadziliśmy się do Białegostoku. Stamtąd mam bardziej świadome wspomnienia. Pierwsze zauroczenia dziewczynami. I teatr. Tam już chodziłem z mamą na spektakle. Po latach wróciłem do tego teatru, imienia Aleksandra Węgierki, już jako aktor. I grałem na tej samej scenie, na której widziałem moją mamę 30 lat wcześniej. Nie ukrywam, że to było wzruszające przeżycie.

– Jak Pan wspomina tamte ciągłe zmiany miejsc?
Olaf Lubaszenko:
Emocji, które mi wtedy towarzyszyły, nie pamiętam. Mogę to próbować ogarnąć z dzisiejszej perspektywy i to spojrzenie nie jest korzystne. Dziecko potrzebuje stabilizacji. Wiem, że moja mama bardzo starała się to poczucie bezpieczeństwa mi zapewnić i jestem jej za to bardzo wdzięczny. W wieku ośmiu czy dziewięciu lat trafiłem z mamą do Warszawy i okazało się, że odnalazłem swoje miasto. Stałem się warszawiakiem z zauroczenia. Ja Warszawę – użyję wielkich słów – po prostu kocham. Mam nadzieję, że z odrobiną wzajemności. Moja babcia ukochana, niedawno zmarła, była prażanką z krwi i kości, z okolic ulicy Stalowej. Nawet miała w mowie pewne urocze naleciałości.

– Ukochana?
Olaf Lubaszenko:
Tak, była mi bardzo bliska, dużo czasu ze sobą spędzaliśmy. Ona urodziła się w 1919 roku, a więc przeszła tę samą drogę, co niepodległa Polska. Była w niej niesamowita tęsknota za przedwojenną Warszawą. Kiedy z jej ust padało słowo Marszałkowska, to brzmiało to lepiej niż Oxford Street, les Champs Élysées czy Fifth Avenue. Może dlatego chciałem jej tak słuchać, bo zdawałem sobie sprawę, że niedługo odejdzie, a wraz z nią odejdzie ostatnie pokolenie łączące dwa zupełnie inne światy.

– A Pana relacja z córką?
Olaf Lubaszenko:
Doświadczenie uczy, że o relacjach z ludźmi lepiej nie mówić publicznie. Ale kiedy przeczytałem w jednym z tych artykułów, że gwałtownemu pogorszeniu uległy moje relacje z córką, to jest to po prostu kłamstwo. Nasze relacje są w tej chwili dobre, odpukać, lepsze niż kiedykolwiek. Córka fajnie dorośleje, jest ciekawą osobą, zdała maturę. Jestem z niej dumny. Widujemy się często i pewnie oczywiście dużo mógłbym poprawić w swoim byciu ojcem, staram się poprawić, ale to jest nasza sprawa.

– Przez większość czasu był Pan ojcem dochodzącym?
Olaf Lubaszenko:
Tak. Ale to nie jest nic wyjątkowego w dzisiejszych czasach. To norma. Dobrze czy źle – nie mi oceniać. Pewnie źle, ale widocznie tak musi być. Tu jeszcze jedna anegdotka. W wytwórni filmowej w Łodzi było dwóch legendarnych pirotechników. Mieli nyskę, taki samochód. Był straszny upał i jeden z nich przelewał w wozie nitroglicerynę z naczynia do naczynia. Drugi na zewnątrz pilnował, żeby nikt tej nyski nie potrącił, bo wiadomo, nitrogliceryna tego nie lubi. I ten, który przelewa, w pewnym momencie syczy: „Je… mnie! Je… mnie!”. I oczami wskazuje osę, która usiadła mu na dłoni i go żądli. Sytuacja jest ekstremalna. Ten drugi nie rusza się, nie wie, co robić, strużki potu ciekną mu po czole. W końcu mówi: „Widocznie tak już musi być”. I to jest anegdota, którą zawsze przypominam sobie w sytuacjach, na które nie mam wpływu. Widocznie tak już musi być…

Rozmawiał Roman Praszyński
Zdjęcia Łukasz Brześkiewicz/Van Dorsen Talents
Makijaż i fryzury Eryka Sokolska
Opieka stylizacyjna Marcin DĄbrowski
Produkcja sesji Piotr Wojtasik

Reklama

Za pomoc w realizacji sesji redakcja dziękuje restauracji Pink Flamingo, www.pinkflamingo.pl

Reklama
Reklama
Reklama