Kiedy Charlotte Gainsbourg pojawia się na wywiadach, wygląda, jakby chciała zniknąć, a przynajmniej niczym się nie wyróżniać. Ma dyżurny strój – ciemne dżinsy, jasną koszulkę na ramiączka i, w zależności od kraju i klimatu, albo cienki sweterek w kolorze nie wiadomo jakim, albo czarną, trochę zniszczoną rockandrollową, skórzaną kurtkę, do której jest przywiązana. Twierdzi, że czuje się bezpiecznie, kiedy może codziennie włożyć na siebie to samo. Makijażu oczywiście nie nosi, bo upiększanie tego, czego poprawić się nie da, czyli własnej twarzy, wydaje jej się zbędne. Ciemne włosy wiąże w kucyk albo pozwala im opadać luźno na ramiona. Mówi cicho, spokojnym, trochę monotonnym głosem. Jakby myślała, że to, co ma do powiedzenia, nikogo tak naprawdę nie interesuje.

Reklama

„Antychryst”
Charlotte Gainsbourg zawsze lubiła grać niejednoznaczne, trudne role. Tak jakby chciała się na planie filmowym zmęczyć. Po rolę w „Antychryście” zgłosiła się do Larsa von Triera sama. Wiedziała, że kilka znanych aktorek odmówiło udziału w tym projekcie, bo bały się scen zahaczających o pornografię i niezrównoważonego emocjonalnie reżysera, o którym Nicole Kidman po „Dogville” powiedziała, że jest mizoginem. Ale Charlotte osobiście przyleciała do Kopenhagi i zapewniała Larsa, że jest i rolą, i filmem zachwycona. Nie mówi, czy to samo czuła, kiedy musiała biegać nago po lesie, masturbować się, leżąc na mchu albo uprawiać sadomasochistyczny seks z filmowym mężem, Willemem Dafoe. Nie mówi, ile ją kosztowały sceny duszenia, które kazała przedłużać, tak że wszyscy członkowie ekipy martwili się, czy aby na pewno wyjdzie z nich żywa. Zachowywała się tak, jakby ból, ten nie tylko fizyczny, ale przede wszystkim emocjonalny, sprawiał jej przyjemność. Udział w „Antychryście” nazwała „najbardziej ekstremalnym doświadczeniem w całej swojej dotychczasowej karierze”, ale nie przeżyła załamania nerwowego, jak Maria Schneider po „Ostatnim tangu w Paryżu”. Pragnienie udziału w filmie tłumaczyła tak: „Kto miał przyjąć tę rolę, jak nie córka Jane Birkin i Serge’a Gainsbourga, którzy szokowali świat, śpiewając w 1969 roku »Je t’aime... moi non plus«, jakby byli w trakcie miłosnego aktu? Ojciec na pewno byłby ze mnie dumny. On uwielbiał prowokacje”.

Aktorka
Czy Charlotte Gainsbourg zawsze wiedziała, że chce grać w filmach? Skądże znowu! Aktorki, a już szczególnie te francuskie, były piękne. Brigitte Bardot, Catherine Deneuve. Regularne rysy twarzy, posągowe kształty, pełne biodra, wąskie talie, duże piersi, gęste włosy. Charlotte nie mogła się tym pochwalić. Zawsze była chuda, płaska jak deska. Miała smutne oczy, małe usta. Nie wyglądała jak chłopak, ale też nie jak dziewczyna. Ot, dziwny androginiczny twór. Jeden wielki chodzący kompleks. Ale mama Charlotte, Jane Birkin, była aktorką, a jej ojciec, Serge Gainsbourg, człowiekiem--wszystko. Aktorem, reżyserem, poetą, kompozytorem. To u jego boku Charlotte stawiała swoje pierwsze kroki przed kamerą. Najpierw w kontrowersyjnym teledysku „Lemon Incest” (cytrynowe kazirodztwo), o którym mówiła cała Francja, bo Serge w dżinsach i bez koszuli leżał na wielkim czarnym łożu, a 13-letnia Charlotte, ubrana tylko w koszulę i majteczki, wtulała się w niego.

„Miłość, której nie będziemy uprawiać, jest najpiękniejsza, najbardziej brutalna, najczystsza, najbardziej upojna” – słowa piosenki podgrzewały atmosferę. Potem w filmie „Charlotte for Ever”, który Serge wyreżyserował specjalnie dla niej. Nie przejmowała się, że wszyscy myśleli, że ojciec z nią sypia. W szkole dzieci i tak za nią nie przepadały. Nie pasowała do mieszczańskiej kołtunerii. Poza tym ona już wiedziała, że to, co dzieje się przed kamerą, nie jest prawdą, tylko maską, za którą można ukryć prawdziwe emocje i uczucia. Spodobała jej się ta zabawa w chowanego. A krytycy stwierdzili, że ma talent. Kiedy miała 15 lat, dostała Cezara dla najbardziej obiecującej młodej aktorki za rolę „Złośnicy” u Claude’a Millera. 14 lat później znów dostała Cezara. Tym razem za „Gwiazdkowy deser”. Oscara jeszcze nie ma. Ale wcale o nim nie marzy. Dziwne? Nie. W jej stylu.

Hollywood
Jest dwujęzyczna. Mogłaby spokojnie podbijać Hollywood. Ma już na koncie udane doświadczenia pracy za oceanem. Zagrała w „21 gramów” Alejandro IĖárritu u boku Seana Penna i w „I’m Not There” Todda Haynesa. Ale Los Angeles jej nie kręci. Twierdzi, że z tamtejszymi reżyserami nie ma o czym rozmawiać. „Czytasz scenariusz, przychodzisz na plan, kręcisz swoje i koniec. A ja lubię dyskusje. Rozkładanie postaci na części pierwsze. I to wszystko dostaję właśnie tu, w Europie”. Po co więc pchać się za ocean? Dla pieniędzy? Charlotte ich nie brakuje. Dużo gra, dwa, trzy filmy rocznie. Piosenki ojca przynoszą spore tantiemy. Mogłaby nic nie robić, a i tak żyłoby się jej dostatnio. A przecież ma jeszcze kontrakty reklamowe.

Zobacz także

Moda
Chociaż nigdy nie interesowała się modą, świat mody zainteresował się nią. Nigdy nie myślała, że jest „kobietą stylową”. Od kilku lat jest twarzą popularnej we Francji marki Gerard Darel, a Nicolas Ghesquiere, dyrektor kreatywny domu mody Balenciaga, wybrał ją na swoją muzę. To właśnie Charlotte ma zastąpić Jennifer Connelly w najnowszych kampaniach tej marki. Dlaczego właśnie ona? Bo „jest naturalna, a jej styl nowoczesny i ponadczasowy”, twierdzi Laurent Darel, szef domu mody Darel. Charlotte co roku ląduje na liście najlepiej ubranych według „Vanity Fair”. Jednak w Cannes jej „nowoczesnych” sukienek nikt nie wyróżnił mianem „najlepszej kreacji festiwalu.” Ale cóż, nie były ani zwiewne, ani kolorowe, ani superseksowne. Były inne. Jak Charlotte.

Żona/matka
Yvana Attala poznała w 1991 roku, tuż po śmierci ojca, na planie „Aux yeux du monde”. Była załamana i bezbronna. Może dlatego udało mu się do niej zbliżyć? Wcześniej odpowiadała na męskie zainteresowanie ucieczką, nieufnością. To ojciec był kimś ważnym w jej życiu, podziwiała go, chociaż nienawidziła dorastania na oczach Francji. Tylko Serge mówił o niej, że jest jak „orchidea w przebraniu pokrzywy”. Ale Yvan okazał się wystarczająco cierpliwy, aby przetrwać jej załamanie, smutek, lęk. Postanowił wyciągnąć ją z życiowej depresji i pokazać tej dziewczynce o smutnych oczach, że życie to nie tylko ból i cierpienie.

Charlotte przez wiele lat myślała, że samobójstwo jest czymś o wiele bardziej pociągającym niż szczęśliwa, pogodna starość. Yvan zdobył ją podstępem. Filmem, rolą w komedii, którą specjalnie dla niej napisał i wyreżyserował, a której zapewne od nikogo innego by nie przyjęła. W „Moja żona jest aktorką” i „I żyli długo i szczęśliwie” zagrali razem. Chciał jej udowodnić, że nawet z jej melancholią będzie potrafiła zagrać „do śmiechu”, bo przecież jest zdolna i utalentowana. Miał rację. Charlotte spisała się świetnie. A wszystkie jej smutki odeszły bezpowrotnie, kiedy w 1997 roku urodziła syna Bena, a pięć lat później córkę Alice. Dziś już nie uważa, że samobójstwo jest fajniejsze od starości. Chce być innym rodzicem niż jej ojciec i matka. „Dorastałam na oczach wszystkich. Ale swoim dzieciom chcę tego oszczędzić. Pamiętam, że moi rodzice znikali na całe noce. Taki był wtedy czas, »Paris by night«, tak się żyło. Ja chcę sama kłaść moje dzieci do snu i sama się z nimi budzić”.

Francja
Francuzi uwielbiają swoich bardów, swoje piękne aktorki, kawiarnie, bagietki, papierosy, trudny język. Ale zupełnie inaczej kochają swoją Charlotte. Nie rozpływają się nad jej urodą, nie podziwiają jej pięknych sesji w magazynach, bo Charlotte rzadko się na nie godzi. Nie żyją jej życiem, bo się przed nimi ukrywa. Kochają ją, bo jest jak kwiat, który rozkwita rzadko, ale mimo to wart jest ochrony. Kochają ją za jej niezależność, za to, że wciąż nosi w sobie tajemnicę i nikt oprócz niej samej nie wie, na czym polega jej życiowa trauma. Bo zupełnie jak nie-Francuzki, od 17 lat jest wierna jednemu facetowi. Bo jest szykowna i modna, ot tak po prostu, od niechcenia. A wreszcie kochają ją za to, czego ona sama nienawidzi – bo jest córką Gainsbourga i jego pięknej żony, Jane Birkin. A Francja nigdy nie zapomina o swoich bohaterach.

Reklama

Anna Rączkowska

Reklama
Reklama
Reklama