– Zacznę od najważniejszego pytania. Jesteście małżeństwem?

Reklama

Maria Szabłowska: Mogłabym się założyć o każde pieniądze, że tak pan zacznie. A co by pan zrobił, jakbyśmy powiedzieli, że jesteśmy?

– Zapytałbym o pierwsze zauroczenie.

Krzysztof Szewczyk: Zauważyłem ją po raz pierwszy w radio, bo była atrakcyjną blondynką. Zwróciła moją uwagę urodą, ale też opakowaniem. Na początku lat 70. liczyło się opakowanie.
M.S.: Miałam zagraniczne ciuchy. O co nie było łatwo. Moja mama mieszkała w Danii, spotykałyśmy się w NRD. Zawsze przyjeżdżała z torbami pełnymi ciekawych ubrań.
K.S.: Pućki nie można było nie zauważyć. Na kobiety podobno działa głos. Na facetów też. Głos Pućki robił na mnie wrażenie. Fajne audycje robiła.

– Pućka? To zdrobnienie od Marii?

Zobacz także

M.S.: Ciągnie się to za mną od bardzo wczesnego dzieciństwa. Podobno pierwsze słowa, jakie powiedziałam, to było „puciu puciu”. I tak mnie w domu nazywano. Jako dziecko potwornie się tego wstydziłam. Ale, niestety, dzieci na Saskiej Kępie, gdzie się bawiliśmy, to przechwyciły i wraz ze mną poszło do szkoły i dalej. Tak zostało.

– To jak z tym małżeństwem?

M.S.: To zupełnie niesamowita, zupełnie irracjonalna siła telewizji. Ludzie przez lata widzą nas razem i uważają, że jesteśmy parą. Kiedyś do mnie i mojego męża przyszedł ksiądz po kolędzie. Rozmawiamy sobie, a ksiądz się wierci. W końcu pyta: „Przepraszam, a pan Krzysztof gdzie?”. A przecież wiedział, że siedzę obok niego z prawdziwym mężem!
K.S.: Myślę, że chciał mnie wyspowiadać.

– A ja chcę Was zapytać: jaki był show-biznes w PRL-u?

M.S.: Bardzo specyficzny z racji naszego zamknięcia. Trudno było dotrzeć do zachodniej muzyki. Ale ona była, nie oszukujmy się. Płyty przywozili marynarze, sportowcy. Krzysiek imponował mi tym, że miał bardzo dużo płyt. Pożądanych, prawdziwych, zagranicznych.
K.S.: Nie wiedziałem, że pożądałaś moich płyt. Dostawałem je od przyjaciela mojego ojca, Romana Waschko, który był krytykiem muzycznym.
M.S.: Najbardziej znanym krytykiem tamtych lat. Pisał o jazzie i muzyce rozrywkowej. Był pionierem rewolucji muzycznej, która już pukała do drzwi.
K.S.: Byłem w szkole, gdy razem z moim ojcem przygotowywał na taśmach magnetofonowych godzinne składanki z piosenkami Andrews Sisters, Paula Anki, Elvisa Presleya. Stołeczna Estrada puszczała je w kawiarniach muzycznych, gdzie płaciło się za wejście.
M.S.: Twój ojciec produkował pocztówki dźwiękowe, coś na kształt przyszłych singli. Był prawdziwym pionierem show-biznesu w Polsce.
K.S.: Tak, gdy chodziłem do szkoły, organizował pierwsze koncerty pierwszym zespołom – Rythm and Blues, Czerwono-Czarnym. Pamiętam, jak na przesłuchaniach młodych talentów na Elektoralnej, które prowadził razem z Romanem Waschko, przyszedł niekonwencjonalnie ubrany facet. Miał obcisłe spodnie, skórzaną kamizelkę bez rękawów, do niej przymocowany łańcuszek z kulką i gitarę wymalowaną w różne kolory, taką ciapciatą. To był Czesław Wydrzycki, późniejszy Niemen. Zaśpiewał „Malaguenę…”. Brzmiało to jak piosenka latynoamerykańska. Ale pytają go: „A po jakiemu pan śpiewa?”. „Nie wiem!”, odpowiedział. Wtedy mało kto znał obcy język. A on w swoich Wasyliszkach miał płytę z „Malagueną…”. Spisał sobie z niej „na słuch” i tak śpiewał.
M.S.: Nasi przyjaciele artyści – Seweryn Krajewski, Czesław Niemen czy Maryla Rodowicz – też bardzo słuchali zachodnich płyt. I płakali, że u nas nigdy nie będzie jak na Zachodzie. Co po latach okazało się nieprawdą. Byli naprawdę dobrzy w tej muzyce.

– Czerwone Gitary to był prawdziwy, nie „podrabiany” zespół?

M.S.: Tak, zdecydowanie prawdziwy. Byli niewiarygodnie popularni. Seweryn Krajewski chodził do szkoły muzycznej. Chyba był z Konstantym Andrzejem Kulką w jednej klasie. Miał być skrzypkiem. Potem mówił, że jak usłyszał Radio Luxembourg, które puszczało rock and roll, skrzypce poszły w kąt. Czesław Niemen, gdy przyjechał do Polski zza Buga, poczuł się jak w raju. Takie było u nas zatrzęsienie muzyki.
K.S.: W tej chwili siada sprzedaż płyt, żyjemy w świecie Internetu. A wtedy wszystko się sprzedawało, każda ilość. A koncerty? Teraz się mówi, że to dobrze, gdy ktoś gra co weekend. A wtedy dawano codziennie po trzy, cztery koncerty. Kiedyś z Trubadurami pobiliśmy rekord. Pierwszą „sztukę” zagraliśmy w zajezdni autobusowej o szóstej rano, dla kierowców i konduktorów, którzy zaraz potem wyjeżdżali na miasto. Podobno autobusy jeździły jakoś szybciej.
M.S.: Rekord Trubadurów to podobno 500 koncertów rocznie. Był wielki boom na bigbit. Puszczaliśmy go w radiowym „Studiu Rytm”, które powstało w połowie lat 60. To była wielka zasługa jego szefa Andrzeja Korzyńskiego, który był wykształconym kompozytorem, po szkole muzycznej, i wpuścił te wszystkie kolorowe zespoły na antenę. Przyjeżdżali samoucy i nagrywali, jak chcieli. Andrzej w ogóle w to nie ingerował. Teksty były tylko pilnowane, wiadomo – cenzura.

– A kto wymyślił nazwę „bigbit”?

M.S.: Franek Walicki, praojciec, twórca wielu zespołów. Stworzył Breakoutów, był menedżerem Niebiesko-Czarnych. Czesławowi Wydrzyckiemu wymyślił pseudonim „Niemen”. Napisał mu tekst przeboju „Czy mnie jeszcze pamiętasz?”. Dziś ma 91 lat i jest w dobrej formie.
K.S.: Ludzie rock and rolla są nie do zdarcia.
M.S.: Wiedział, że nazwa „rock and roll” nie przejdzie. Nazwa imperialistycznej muzyki drażniła władze PRL. Dlatego wymyślił bigbit – mocne uderzenie. To było bardzo sprytne. Ta nazwa obwiązywała tylko w Polsce.

– A wyście ten bigbit wylansowali?

K.S.: Byliśmy przekaźnikami dobrej muzyki. Myśmy decydowali, co pójdzie w audycjach. A potem słuchacze dyskutowali.
M.S.: Muzyka miała wtedy zupełnie inne znaczenie dla ludzi. Nie była tak ławo dostępna, było tylko jedno Polskie Radio. Gdy pracowałam w „Studiu Rytm”, przychodziły wory listów. Prowadziłam audycje-mecze, na przykład Trubadurzy kontra Czerwone Gitary. Ludzie głosowali na kartkach pocztowych. Musiałam liczyć tysiące tych kartek. A moja pierwsza audycja nazywała się „Non Stop Studia Rytm”. Moja rola polegała na tym, że zapowiadałam pięć piosenek i musiałam powiedzieć: „Trzy, dwa, jeden, start”. I ludzie to nagrywali.

– Cała Polska piratowała?

M.S.: Oczywiście, i to jeszcze jak! Ludzie piratowali, nagrywając, wytwórnie piratowały, bo nie płaciły zagranicznym wykonawcom żadnych tantiem. Za to za polską piosenkę w latach 60. artysta mógł – o ile często była puszczana w radio – zarobić w ciągu roku na dom.

– Byliście na słynnym koncercie Rolling Stonesów w 1967 roku?

K.S.: Były dwa koncerty. Ja byłem na tym, kiedy w czasie piosenki „Lady Jane” czerwony goździk poleciał na scenę. Gdy Mick Jagger skończył śpiewać, odrzucił kwiat na widownię.
M.S.: Byłam na tym samym. Ale być na koncercie to mało. Piotrkowi Kaczkowskiemu i Tadeuszowi Sznukowi udało się nagrać wywiad z Mickiem Jaggerem.

– W jaki sposób?

M.S.: W Warszawie były tylko dwa porządne hotele – Bristol i Europejski. Piotrek zadzwonił tam i bez problemu połączono go z pokojem Micka. Jagger odebrał telefon i odesłał go do swojego menedżera, Lesliego Perrina. Piotrek złapał menedżera przy śniadaniu. Okazało się, że Leslie nie może z nikim się dogadać w hotelu, a chce zorganizować konferencję prasową. Piotrek pomógł mu wynająć salę i dzięki temu mógł zrobić wywiad.

– Cud. A następny to ten, że u Pani w domu bawili się legendarni Animalsi?

M.S.: To były takie dziwne czasy. Należałam do klubu młodzieży licealnej, który się nazywał Pops Fan Club. Założyli go Wojciech Mann i Andrzej Olechowski. Spotykaliśmy się i słuchaliśmy płyt. Jak nadeszła wieść, że Animalsi przyjeżdżają, oni postanowili spotkać się z tym słynnym zespołem. Co wcale nie było takie trudne. Znaleźli ich w hotelu, nie było żadnej ochrony.

– Co to za świat?

K.S.: Prawda? Mick Jagger wyszedł na ulicę i spacerował sobie Nowym Światem. David Bowie też.

– Mdlały panny na chodnikach?

M.S.: Nikt ich nie poznał.
K.S.: David Bowie wysiadł na Dworcu Gdańskim, miał cztery godziny do przesiadki. Doszedł na plac Wilsona, wtedy – w latach 80. – plac Komuny Paryskiej, i kupił sobie płyty w sklepie. Potem nagrał utwór instrumentalny „Warszawa”, dokumentując swój jedyny pobyt w Polsce.
M.S.: Wracając do Animalsów – byłam na ich koncercie i potem pojechałam do domu. Nagle dzwoni Andrzej: „Przyjeżdżamy z Animalsami, bo oni chcą zobaczyć, jak wygląda polska młodzież”. Zapytałam mamy, czy mogą, ale ona w ogóle nie wiedziała, kto to. Zgodziła się dopiero, jak jej powiedziałam, że śpiewają „House of the Rising Sun”. Przyjechali autokarem ze skrzynkami alkoholi. Zostali dosyć długo, bo bardzo im się podobało. Wtedy się zorientowałam, że my, Polacy, wcale nie jesteśmy tacy inni. Wcześniej żyłam w poczuciu, że jesteśmy gorsi. Dla nich było szokiem, że mówimy po angielsku, że podczas koncertu ludzie znają i śpiewają ich teksty. Przyjechali na koniec świata, a zobaczyli interesującą, ciekawie ubraną młodzież.

– Muzycy w szarej rzeczywistości Peerelu wyglądali jak kolorowe ptaki?

M.S.: Muzyka to była sfera wolności w ograniczonym zakazami świecie. Ludzie podziwiali artystów i zazdrościli im.
K.S.: Pamiętam wywiad, którego udzieliła mi Violetta Villas w latach 70. Przyjechała w tak krótkiej minispódniczce, że kiedy wchodziła po schodach, a ja szedłem za nią, żałowałem bardzo, że studio jest już na pierwszym piętrze. W czasie wywiadu powiedziała, że za kilka dni wstąpi do klasztoru i rozpłakała się w studiu. To było mocne przeżycie, ale i tak zastanawiałem się, czy pójdzie do klasztoru w tej mini.
M.S.: Słynna Barbara Hoff kreowała modowe trendy w „Przekroju”. Ażurowa zbroja Haliny Frąckowiak jej autorstwa wywołała skandal w Opolu. Piosenkarka miała na sobie metalową złotą minispódniczkę i biustonosz połączone ze sobą złotymi łańcuchami. Kamerzyści mieli zakaz zbliżeń, żeby nie pokazywać nagiego ciała. A następnego dnia i tak mówiła o tym cała Polska. Grażyna Hase i Barbara Hoff ubierały gwiazdy estrady. Irena Jarocka swój pierwszy sukces w Opolu odniosła dzięki wspaniałemu głosowi, ale też wszyscy zauważyli jej sukienkę mini typu baby doll z kapturem i trapezowymi rękawami. Wymyśliła ją Grażyna Hase. Moda, tak jak muzyka i literatura z Zachodu zmieniły myślenie Polaków.
K.S.: I dyskoteki. Ludzie przychodzili potańczyć przy zachodniej muzyce i czuli się jak w Paryżu albo Londynie.

– Dyskoteki w latach 70. zamordowały bigbit?

M.S.: Adam Halber, sam też didżej, powiedział mi, że dyskoteka, jak rak, zżarła polski show-biznes.
K.S.: Mam odmienne zdanie. Sam byłem prezenterem dyskotekowym, czyli didżejem. Dyskoteki miały swój złoty okres, na przykład muzyka Bee Gees do filmu „Gorączka sobotniej nocy” z 1977 roku broni się do dziś. Potem rzeczywiście, dyskoteki zdegenerowały się.

– Był Pan dyskdżokejem?

K.S.: Tak, moi koledzy z radia też. Najważniejsze dyskoteki w Warszawie to Nimfa przy Wale Miedzeszyńskim i w Bristolu przy Krakowskim Przedmieściu. Ludzie ustawiali się do nich w długich kolejkach, tak byli spragnieni muzyki. Przychodzili do dyskoteki jak do teatru. Następnego dnia w pracy opowiadali sobie, jaki był didżej, co grał.

– Dobrze płacili?

K.S.: Bardzo dobrze. Lepiej niż w radiu.
M.S.: Nie byłam fanką dyskotek. Czasem chodziłam do Remontu. Może dlatego, że był to jednocześnie klub studencki. Debiutowało tam wiele młodych zespołów. Pamiętam debiutancki koncert Kultu. Ale takich ambitnych dyskotek było w Polsce mało.

– W latach 80. pojawiła się muzykarockowa. Ale najpierw był stan wojenny. Jak wpłynął na Wasze życie?

M.S.: Ja na szczęście byłam w ciąży. Ominęły mnie te straszne weryfikacje. Gdy wróciłam po długim urlopie macierzyńskim, trafiłam do audycji „Muzyka nocą”. Tam już było spokojnie, nawet można było na żywo rozmawiać ze słuchaczami.
K.S.: Ja nie wiedziałem, co będzie. Siedziałem w domu, chciałem dać ogłoszenie do prasy: „Ze znajomością języka szwedzkiego poszukuję pracy w firmie polonijnej”. Ale przyszła do mnie sekretarka z radia i powiedziała, że mam wracać do pracy. Dostałem do zrobienia program nocny, umieściłem w nim świetny numer Budki Suflera „Za ostatni grosz”. Ale mój ówczesny szef zabronił mi go puścić. „Sugerujesz, że ludzie w Polsce nie mają pieniędzy?”, pytał. „Musisz to wyciąć”. Nie zgodziłem się i pierwszego dnia straciłem pracę.
M.S.: Był dalszy ciąg tej historii. Chłopcy z Budki kolportowali wiadomość, że zabroniono ich piosenki w radiu. I gdy grali na koncertach „Za ostatni grosz”, to ludzie rzucali pieniądze na scenę. Że niby dla Krzyśka. To, że odszedłeś z radia, wyszło ci na dobre, bo zacząłeś pracować w telewizji. Razem z Włodkiem Zientarskim i Wojtkiem Pijanowskim stworzyliście bardzo popularny „Jarmark”. Pokazywaliście w nim polskie teledyski. Pamiętam „Piosenkę młodych wioślarzy” Kultu, bardzo mi się podobała. Dla Kazika i Kultu to był przełom. Kazik do dziś dnia cię błogosławi. Wszyscy pamiętają też premierę „Thrillera” Michaela Jacksona.
K.S.: Dziwne, że w tamtej szarej telewizji można było puszczać zagraniczne teledyski. Dzięki temu Polacy choć przez chwilę mogli obejrzeć zachodni świat. To było jak lizanie cukierka przez szybę, ale obudzona wtedy tęsknota zmieniała mentalność Polaków.

– Przez wiele lat prowadziliście program „Wideoteka dorosłego człowieka”. Żałujecie, że zdjęto go z anteny?

M.S.: No pewnie. Bardzo żałujemy.
K.S.: I dziwi nas to, bo „Wideoteka…” miała bardzo dużą oglądalność i w dodatku jest niezwykle tanim programem. Kanały tematyczne TVP przez cały czas nadają powtórki „Wideoteki…”, by przyciągnąć widzów. W TVP Polonia wysunęliśmy się na pierwsze miejsce pod względem oglądalności, pokonując nawet niedzielną mszę. Może obecne kierownictwo uważa, że dziennikarstwo muzyczne w dobie niewątpliwej tabloidyzacji telewizji jest niepotrzebne.

– Telewizja publiczna odwraca się od dojrzałych widzów?

M.S.: Niby się odwraca, bo nie robimy nowych odcinków „Wideoteki…”, ale z drugiej strony program jest powtarzany w czterech kanałach: w TVP Rozrywka, TVP Historia, TVP Kultura i telewizji Polonia.

– Dlaczego ludzie tak chętnie oglądają powtórki „Wideoteki…”?

K.S.: W pewnym wieku człowiek staje się sentymentalny. My zaspokajamy tę potrzebę.
M.S.: Dajemy ludziom młodość. Wspomnienia to jedyna rzecz, których nikt nam nie może odebrać. Skaldowie śpiewają: „Wspomnienia są zawsze bez wad”. Dajemy ludziom piosenki, które kojarzą się im z dobrymi momentami życia.
K.S.: Na przykład kiedy przeżywali uniesienia miłosne.
M.S.: Dajemy widzom artystów, których odszukujemy. Dajemy możliwość tym twórcom, żeby się znowu pojawili. Dla nich to cholernie ważne. Oni często są zapomniani.

– Kogo reaktywowaliście?

M.S.: Na przykład Kombii.
K.S.: Na antenie zapytaliśmy Grzegorza Skawińskiego i Waldemara Tkaczyka, czy Kombi wróci jako zespół. To im się spodobało. Zebrali grupę i dostałem SMS-a: „Zespół O.N.A. nie istnieje, Kombii wraca!”. Poczuliśmy się jak ojciec z matką – przejmowaliśmy się, czy to będzie udane dziecko. Ale zaczęli porządnie wymiatać na polskiej scenie.

– A słuchacie współczesnej muzyki?

M.S.: Oczywiście, słuchamy wszystkiego na bieżąco.
K.S.: To niedobrze zamknąć się w getcie starej muzyki. Zresztą gdybyśmy nie słuchali tej nowej, może byśmy nie cenili tej starej. Bo dzisiaj jest sporo dobrych rzeczy, ale jest strasznie dużo potwornego badziewia. Produkcja muzyki jest zbyt łatwa. Taki zalew wszystkiego, że czasami ciężko coś dobrego wygrzebać.
M.S.: Kiedyś byli profesjonalni autorzy tekstów piosenek i kompozytorzy. Wychowałam się na piosenkach Agnieszki Osieckiej, Wojciecha Młynarskiego, Jonasza Kofty. Potem byli autorzy boomu rockowego: Marek Dutkiewicz, Bogdan Olewicz, Andrzej Mogielnicki. Znam angielski, francuski i wiem, jakie w tych językach są teksty piosenek. Naprawdę mamy prawdziwe perełki wśród polskich utworów.
K.S.: Proszę posłuchać dzisiejszych anglosaskich piosenek. Większość tekstów operuje dziesięcioma tymi samymi słowami.
M.S.: Wciąż uważamy, że piosenka ma misję. Może coś ważnego powiedzieć i dotrzeć do bardzo dużej liczby odbiorców. Ani literatura, ani film nie mogą równać się z prawdziwym przebojem.

– Całe życie jesteście związani z piosenkami. Przyjaźnicie się z ich twórcami?

M.S.: Właśnie ta przyjaźń tyle lat nas przy tej muzyce trzyma. Spędziliśmy wiele wspaniałych chwil z artystami. Poznaliśmy ich, robiąc z nimi wywiady, jeżdżąc na koncerty, spotykając się prywatnie.
K.S.: Seweryn Krajewski zawsze robił pyszne nalewki, świetnie gotuje. A w przerwach pisze piosenki.
M.S.: Ja mocniejszych alkoholi nie pijam. Ale od strony bankietowej poznałam wszystkich. I te przyjaźnie pozostały z dawnych lat. Od zawsze kolegujemy się z Marylą Rodowicz, Włodkiem Korczem i Alicją Majewską. Zbigniew Wodecki to prawdziwa perła, dowcipny, inteligentny i pięknie mówi po polsku. Z młodszego pokolenia cenię Monikę i Roberta Gawlińskich – to fajna para, ludzie, z którymi chce się być. Nie mogę odżałować Marka Jackowskiego. Takim był ciepłym człowiekiem i znalazł swoje miejsce we Włoszech z żoną i córkami. Zawsze jak przyjeżdżał, przywoził mi cytryny ze swego ogrodu. I nagle go nie ma. Tak jak bigbitu. W naszej książce „Ludzkie gadanie. Życie, rock and roll i inne nałogi” są też wywiady z Tadeuszem Nalepą, Markiem Grechutą, Czesławem Niemenem. Oni nie żyją, a wywiady zostały. I po to ta książka jest.

Reklama

Rozmawiał: Roman Praszyński
Zdjęcia Marcin Kempski/I Like Photo
Stylizacja Basia Czyżewska/LAF AM
Asystent stylisty Oktawia Winiarska
Makijaż Iza Wójcik dla ARTDECO
Fryzury Atelier FRYZUR Leszek Czajka
Produkcja sesji Piotr Wojtasik

Reklama
Reklama
Reklama